Wygnańcy/Całość

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Indeks stron
[ 7 ]
WŁADYSŁAW UMIŃSKI


WYGNAŃCY


SZKIC POWIEŚCIOWY



DRUK I NAKŁAD
TOW. AKCYJNEGO S. ORGELBRANDA S-ów.
WARSZAWA. 1906.


[ 8 ]

ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава, 8 Февраля 1903 года.



[ 9 ]
Pan Stanisław, buchalter fabryczny, zamiast obudzić się, jak zwykle, o szóstej, wstał dopiero o siódmej i dla tego o całe pół godziny spóźnił się do kantoru. Biegnie więc szybko chodnikiem, trzymając papierosa w anemicznych wargach i stara się zbadać w duchu przyczynę tej senności, jaka go trapi od pewnego czasu. Sypia, co najmniej, po siedm godzin na dobę, a jednak czuje się ciągle ociężałym, wyczerpanym i często, wbrew naturze, ogarnia go niepokonane lenistwo. Jest przytem rozdrażniony, bo turkot dorożek po wyboistym bruku targa mu formalnie nerwy; biegnąc, potrąca ludzi i ma wielką ochotę uderzyć w koronkowy czepiec tłustej baby, która mu zagrodziła drogę.

W pół do ósmej... Zastanie znowu w kantorze swego rumianego szefa, który wprawdzie nie robi żadnych wymówek spóźniającym się współpracownikom, ale za to chrząka znacząco, wyjmuje powoli swój piękny, złoty zegarek i porównywa go z regulatorem, wiszącym nad biurkiem.

Panu Stanisławowi taka niema scena sprawia zawsze niewysłowioną przykrość i odbiera mu apetyt na cały dzień, przeklina więc swą ociężałość i obiecuje sobie z pierwszych pieniędzy kupić budnik, aby uniknąć opóźnień.

Na szczęście jednak biurko dębowe pryncypała jeszcze nie zajęte, wyjątkowo nie ma nawet kasyerki, panny Wandy, a magazynier znać tylko co wszedł, bo nie zdążył zdjąć palta. [ 10 ]

Pan Stanisław odetchnął swobodnie i usiadł w dużym, głębokim fotelu, w którym spędzał akurat pół życia, czyli po dwanaście godzin na dobę.

Na biurku, pod ordynarnym przyciskiem z marmuru chęcińskiego, leżał, jak zwykle, cały stos papierów do załatwienia. Były to listy z niewyraźnie wypisanemi obstalunkami, faktury, frachty pośpieszne i zwyczajne reklamacye: a obok tego wszystkiego żółciły się płócienne grzbiety grubego „dziennika“ „księgi głównej“ i kilku „pomocniczych,“ choć nie o wiele mniejszych.

Pana Stanisława ogarnęło nagłe zniechęcenie, graniczące ze wstrętem. Zamiast wziąć pierwszy lepszy papier, przysunąć firmowy blankiet i umaczać stalkę w pękatym kałamarzu, siedział nieruchomie. Rozpacz go brała na myśl, że znowu musi pisać listy, równobrzmiące z temi, jakich setki wysłał wczoraj, przed miesiącem, przed rokiem, że musi wystawiać te same ceny i nazwy artykułów na fakturach, przeprowadzać po raz tysiączny te same pozycye przez czyste, polinjowane jednakowo kartki ksiąg buchalteryjnych. Zazwyczaj odbywał te wszystkie czynności na wpół świadomie, prawie automatycznie, znał bowiem na pamięć cennik i zdołał sobie wbić w głowę parę tysięcy najdziwaczniejszych nazwisk z „księgi różnych.“ Dziś jednak wbrew nawyknieniu, ręka i głowa, zawsze posłuszne, stawiały opór.

Po długiej walce pan Stanisław uczynił wysiłek i sięgnął po leżący na wierzchu pliki list. [ 11 ]

Była to reklamacya jakiegoś Żyda z Berdyczowa, pisana łamaną, niezrozumiałą polszczyzną; buchalter utknął zaraz na pierwszem zdaniu.

Procent... rabat... zysk!... Te wyrazy prześladują go od chwili, kiedy rozpoczął byt niezależny... przez jego ręce przesunęło się kilkanaście tysięcy listów, a wszystkie mówiły tylko o towarze, rabacie i zyskach! Doznaje on mimowoli wrażenia, że świat nie zajmuje się niczem innem, tylko pogonią za zyskiem, za zarobkiem...

Czy to złudzenie, czy to rzeczywistość? Chyba rzeczywistość! cały Świat wiruje szalonym ruchem dookoła olbrzymiej miski: ona stanowi jedyny cel zabiegów nietylko pojedyńczych ludzi, ale nawet narodów. Ludzkość jest jeszcze niewolnikiem własnego żołądka, jemu musi służyć, a mózg uważać za pasorzyta i stara się oddawać mu jaknajmniej swych sił żywotnych, akurat tyle, ile ich potrzebuje dla kierowania sprawami odżywczemi. To smutne, bardzo smutne! Ale trzeba się pogodzić z koniecznością, która każe pracować po to, żeby żyć, a żyć po to, żeby — jeść.

Weźmy jego samego choćby, pana Stanisława! Przecież on nie stanowi żadnego wyjątku od tej reguły, obowiązującej dotąd ludzkość niedojrzałą. Uczył się najprzód długo, skończył gimnazyum, potem akademię handlową w Antwerpii i po co, jeśli nie po to, żeby módz pić rano kawę z bułką, jeść obiad za czterdzieści kopiejek, spędzać dwanaście godzin na dobę w kantorze, a ośm w łóżku. Ażeby tak żyć, wynajął swój mózg człowiekowi obcemu i pozwala mu na wyczerpywanie go do tego stopnia, że, wróciwszy wieczorem do domu, marzy [ 12 ]tylko o tem, żeby jaknajprędzej znaleźć się w łóżku i spać, spać! aż do chwili, kiedy trzeba znowu iść do kantoru. Nie ma czasu ani na rozrywki, ani na widywanie się ze znajomymi, przestał nawet czytać, za co żywi dla siebie głęboką pogardę.

Jakże nisko trzeba upaść, żeby zasypiać z najciekawszą książką w ręku! A jemu zdarza się to za każdym razem! Ot, żyje poprostu jak zwierzę! Do niedawna buntował się, czynił bohaterskie wysiłki, żeby nie przestać myśleć, ale teraz już dał za wygranę, pozwolił zapanować wszechwładnie żołądkowi nad swojem „ja.“ Uległ, ale czuje, że mu wyrządzono wielką krzywdę. Należało pozostawić go tam w nizinach, gdzie wegetują miliony, bo wtedy mógłby spełniać swe zadanie pracującej maszyny bez bólu. Tymczasem, czyniąc zadość popytowi na maszyny inteligentne, rozwijano jego mózg, posłano go do akademii, pokazano szersze horyzonty, nauczono zastanawiać się, rozumować, obudzono w nim tysiące subtelnych, zbytkownych potrzeb, a potem, kiedy pokosztował słodyczy owocu z drzewa wiedzy, kiedy zaostrzył wzrok na rozleglejszych nieco widnokręgach, strącono go brutalnie w te niziny, skąd przyszedł i tętniący myślą mózg zaprzęgnięto do mechanicznej pracy, która zaspakaja najpodrzędniejsze zaledwie potrzeby ciała. Wyhodowano i rozwinięto mu mózg, zupełnie tak samo, jak się tuczy barana, albo wołu, żeby mieć dobre, pożywne mięso. Czyż to nie jest znęcanie się nad godnością człowieka, ludożerstwo podniesione do trzeciej potęgi?

Pan Stanisław z początku cierpiał niewymownie i próbował otrząsnąć z siebie te pęta studyował po za obowiązkowemi zajęciami [ 13 ]ekonomię polityczną, wziął się nawet do pisania jakiejś rozprawy i w przystępie zapału do nauki czystej, porzucił pierwszą posadę... Wnet jednak, wysmagany nędzą, wrócił do kantoru, jak nieposłuszny pies do budy. Protesty podnosiły się w nim jeszcze, ale coraz słabsze, coraz rzadsze. Pewnego razu nowy pryncypał pochwycił go na pisaniu studyum o przeludnieniu i nie szczędził słów ojcowskiej nagany za ten występek.

— Trudno powinieneś pan sobie powiedzieć, że żyjesz tylko dla księgi głównej, — dodał na zakończenie, — inaczej nigdy nie zostaniesz solidnym handlowcem.

Przyjął z pokorą życzliwe rady i starał się wmówić w siebie, że naprawdę żyje tylko dla księgi głównej firmy X. I teraz umysłowa praca, ta piękna praca — kochanka, która mu niegdyś obiecywała tyle rozkoszy, wysysa mu mózg, jak wielka pijawka.

Iskrzący promień majowego słońca prześlizgnął się po rogu kamienicy, wpadł niby wielki grot pomiędzy bzy, rosnące pod oknem kantoru i utkwił w marmurowym przycisku na biurku. Oczy pana Stanisława pobiegły mimowoli w kierunku światła, zatrzymały się na zaledwie rozwiniętym, przytulonym do brudnej szyby bukiecie bzu... Szybkim ruchem podniósł się, chwycił zardzewiałą zasówkę i popchnął okno. Do zatęchłego pokoju wpadła natychmiast słoneczna fala powietrza, niosąc zbrukane miejskim zaduchem wonie wiosny. Gałązka bzu zakołysała się tuż pod ręką pana Stanisława, zerwał ją skwapliwie i podniósłszy do nosa, wciągnął w płuca jej podniecający zapach. [ 14 ]

Wiosna, w swym tryumfalnym pochodzie wtargnęła aż na zadymione fabryczne podwórze, pomiędzy podrapane oficyny, i subtelnem dotknięciem zbudziła mizerne krzewy bzu, trawionego dymem, i jasno zielone pędy lilii, wyglądające nieśmiało z pod ziemi, usianej kawałkami szkła i tynku... Wszędzie czuć było jej odurzający powiew...

Pan Stanisław przymrużył powieki i rozkoszował się błogiem ciepłem promieni słonecznych, przeglądających przez powieki. Dusza zatrzepotała mu się jak ptak i uleciała myślą daleko, po za mury wielkiego miasta, na rozmajone pola, nad pachnące, rozgwarzone asy...

Drzwi od kantoru skrzypnęły. Buchalter obejrzał się, zamiast jednego pulchnego i rumianego oblicza pryncypała ujrzał uśmiechniętą, bladą twarzyczkę kasyerki, panny Wandy, mówiącej mu dzień dobry.

Zawstydzony, upadł na fotel, porzucił niedbale bukiecik bzu na poplamione biurko i wziął machinalnie pióro.

Kasyerka, powiesiwszy wytartą pelerynkę, zbliżyła się i podała mu dłoń, jak koledze.

— Bez! — krzyknęła radośnie, ujrzawszy bukiecik. — Czy z ogródka?

Pan Stanisław kiwnął głową. Chciał wręczyć pannie Wandzie bukiecik, ale w myśli jego wzbudziło się nagłe wspomnienie i powstrzymał się. Jego ruch nie uszedł jednak uwagi kasyerki, bo niebieskie jej oczy spoważniały. Odwróciła się szybko i zajęła swe miejsce przy stoliku, obok ciężkiej, ogniotrwałej kasy, z poza której wyglądała jej delikatna twarzyczka, ujęta w ramkę bronzowo złocistych włosów. [ 15 ]

Dziś akurat upływa dwa tygodnie od składkowej majówki w Jabłonnie, na której znajdowali się oboje. Pan Stanisław tańczył prawie wyłącznie z kasyerką i jej młodszą siostrą Sabinką i to tylko walca wiedeńskiego oraz polkę, bo kontredansa ani mazura nie umiał.

Pannę Wandę lubił, więc nie żałował wcale, że ma tak mało znajomych kobiet na majówce... Ona, przetańczywszy w pierwszej parze, wybiegła z sali na werendę, aby odetchnąć czyściejszem powietrzem. Pan Stanisław zarzucił na nią pelerynkę, za co podziękowała mu niemem skinieniem głowy.

— Przejdę się! — rzekła po chwili.

Było już widno, ale gęsta jak wata mgła poranna przygniatała zroszoną ziemię. Szli oboje ścieżką, pomiędzy rudemi pniami sosen, podobnych do widm. Mgła otulała ich jak w gniazdka, odosabniała od świata, towarzyszyła im wszędzie, dokąd tylko zwracali swe kroki.

Milczeli oboje, ale pan Stanisław czuł, że jego towarzyszce przyjemne było takie sam na sam w pośród mgły. Panna Wanda poślizgnęła się na igliwiu, zaścielającem ziemię. Ośmielony, podał jej ramię.

Zatrzymali się wreszcie, bo płot zamknął ścieżkę. Poranny wietrzyk, niosący surową, pachnącą wilgoć od strony Wisły, podrywał co chwila lekką zarzutkę, odsłaniając nierozwinięty jeszcze, ale śnieżny biust panny Wandy, ujęty w fałdy tanich, kremowych koronek. Pan Stanisław, podniecony tańcem, muzyką i tem niespodziewanem sam na sam, patrzył z upodobaniem. [ 16 ]

Pomimo lekko wklęsłych policzków, szczupłej figury i wątłych ramion, panna Wanda wydawała mu się ładną, prawie piękną. Bezsenna noc i znużenie kładły na jej delikatnej, przybladłej twarzyczce wyraz powagi i ledwie dostrzegalny odcień smutku. Chciała zapiąć zarzutkę i wtedy od gorsa odpadł jej zwiędły, zbrukany kurzem, pomięty uściskami tancerzy bukiecik fiołków. On podniósł go szybko, ale zamiast oddać, zatrzymał w palcach. Ona wyciągnęła rękę, aby odebrać kwiatki, pan Stanisław, broniąc ich, uchwycił drobną dłoń i nie zastanawiając się nad tem co czyni, pocałował gorąco.

Panna Wanda cofnęła się miękko, niezdecydowanie, obrzucając go ździwionem, pytającem spojrzeniem. W tej chwili gałązki zatrzeszczały pod czyjemiś krokami, i niema scena zakończyła się równie szybko jak się zaczęła.

Czyniąc przed chwilą ruch, celem podania kasyerce gałązki rozkwitającego bzu, pan Stanisław dostrzegł w jej niebieskich oczach ten sam co wtedy wyraz poważnego ździwienia. Jak to dobrze, że zapanował nad sobą, że nie nawiązał powtórnie tej subtelnej nici, co pomimowoli zadzierzgnęła się pomiędzy nimi na majówce! Po co budzić w tej młodej i poważnie myślącej panience uczucia, których nie mógłbym podzielać? Bo nie ma się co łudzić! On jej nie kochał, ani nie kocha! ot, przyzwyczajenie! Trudno nie zwrócić uwagi na przystojną i młodą panienkę, z którą się spędza po dziesięć godzin na dobę, przy wspólnej pracy, ale od niemych awansów do miłości jeszcze daleko...

Zresztą serce pana Stanisława nie zabiło dotąd żywszem uczu6iem. Zastanawiał się nad tą swoją ułomnością i wytłómaczył ją sobie 8 [ 17 ]bardzo prosto. Ażeby się kochać, trzeba przedewszystkiem mieć wolną myśl i czas, dużo czasu! Jego głowa zaś jest podobną do fabryki, gdzie od rana do wieczora zgrzytają piły, dudnią maszyny i walą młoty. Miłość to pasorzyt, który obiera sobie miejsce pobytu w pulsujących nadmiarem krwi sercach i otłuszczonych mózgach, ludzi zdrowych, nie zaś w takich jak on, wyciśniętych cytrynach. Nie można więc wmawiać w innych tego, czego się nie czuje samemu. Postąpił z kasyerką, jak podchmielony lowelas, a teraz, zamiast ją przeprosić, chce grać dalej nieuczciwą komedyę. Przecież nie ożeni się, bo i po co? Żeby skazać na nędzę siebie i kobietę, która mu zaufa? żeby rzucić na rynek kilka par rąk, albo kilka mózgów! Taki szalony krok mogłaby usprawiedliwić tylko miłość; a jego na nią nie stać, popełniłby tedy świństwo, nic więcej!

Czyniąc sobie ostre wyrzuty, pan Stanisław wziął się do pisania, a raczej do ustawiania szeregu szablonowych zdań, które stanowią całość, zwaną listem handlowym. Ta automatyczna praca nie przeszkadzała mu rozmyślać pomiędzy jednym a drugim frazesem, a nawet marzyć.

Załatwiwszy się z korespondencyą, rozłożył księgi buchalteryjne i z gorączkową niecierpliwością zaczął przerzucać kartki. Od dwóch tygodni pracował nad bilansem rocznym i spodziewał się ukończyć go dziś albo jutro. Na pośpiechu zależało mu bardzo, głównie dlatego, że otrzymywał zawsze gratyfikacyę. Fabryka powiększała obrót, spodziewał się więc dostać więcej, aniżeli w ubiegłym roku. [ 18 ]

Zniechęcenie pierzchnęło nagle pod magnetycznym wpływem pozycyi i długich kolumn cyfrowych. Pan Stanisław, jak każdy specyalista, przełamawszy bezwładność mózgu, pozwalał się porwać stopniowo swojej buchalteryi. Kiedy jednak odezwał się na dziedzińcu dzwonek, zwiastujący dla ogółu pracowników fabrycznych porę obiadową, młodzieniec uczuł nagle, że jakaś obręcz ściska mu głowę, a przed oczami latają prędko, różnobarwne plamy. Obtarł o bibułę zaczernione palce i wyszedł na ulicę.

Nie miał apetytu, ale machinalnie skierował się na sąsiednią ulicę, gdzie w prywatnym domu jadał obiady za dziesięć rubli miesięcznie. Przy dużym stole, okrytym poplamionym obrusem, siedziało już paru stołowników. Pan Teofil, urzędnik z Wiedeńskiej tryumfalnie opowiadał aptekarzowi, w jaki sposób, grając „na fuksa,“ wziął wczoraj pięćdziesiąt rubli za konia w totalizatorze i napawał się wrażeniem, jakie sprawiał na koledze z Nadwiślańskiej, który oddawna i nadaremnie kusił fortunę, pożyczanemi stawkami.

Pan Stanisław wchodząc, zatrzymał się na chwilkę w przedpokoju, aby zamienić kilka uprzejmych słówek ze stojącą przy kuchni gospodynią. Była to forma ściśle przestrzegana przez wszystkich stołowników, którzy dbali o to, żeby nie dostać od czasu do czasu gorszego kawałka pieczeni lub mniejszej porcyi kompotu. Pani Zgórska pochodziła bowiem z podupadłej niedawno rodziny szlacheckiej i wymagała z całą stanowczością od swoich gości, aby ją traktowali, jak osobę z towarzystwa. Wymagania te zniechęcały wprawdzie wielu amatorów obiadów hygienicznych, ale pani Z. wolała mieć mniejsze dochody, [ 19 ]aniżeli wysługiwać się ludziom źle wychowanym, nie należącym „do lepszej sfery.“

Dopełniwszy ceremonii powitalnych, pan Stanisław zajął swoje miejsce przy stole. Nie rozmawiał prawie z nikim tutaj, miał sposobność ocenić już płytkość i nicość tych ludzi, których zajmowały przeważnie wyścigi, wieczorne łowy w ogrodzie Saskim, wycieczki na rowerach do „Wójtówki“ lub na „Bielany,“ teatrzyki, a raczej garderoby ogródkowe i knajpa. Stołownicy zaś zachowywali się wzajemnie, dość chłodno wobec tego cichego młodzieńca, nie biorącego żadnego udziału w ich rozrywkach i swawolnych pogawędkach. Powoli przyzwyczajono się do jego obecności i nie zwracano nań uwagi...

Pan Stanisław jadł półgębkiem, dziewczyna usługująca zabierała ledwie tknięte potrawy. Fakt ten trwożył nie na żarty panią Zgórską. Biedaczka dochodziła do wniosku, że niebawem utraci jednego z najakuratniejszych i najsympatyczniejszych stołowników. Daremnie urozmaicała potrawy, wybierała dla grymaśnego młodzieńca najlepsze kawałki, zwiększała porcye kompotu... Pan Stanisław jadał coraz mniej, znać kuchnia mu nie smakowała.

Pani Zgórska postanowiła rozmówić się dziś z wybrednym stołownikiem i w razie potrzeby lepiej zastosować się do jego gustu, byle go tylko zatrzymać. Kiedy więc aptekarz i kolejowcy wyszli, sama zaniosła mu omlet z konfiturami.

— Spodziewam się, że to przynajmniej powinno panu smakować, — rzekła, — konfitury mojego smarzenia, jajka Świeżutkie, masło młode, kobieta wczoraj przyniosła mi z Wilanowa... [ 20 ]

— Dziękuję pani, — odparł buchalter, przysuwając machinalnie talerz.

— Dobre, nieprawdaż? — mówiła z zadowoleniem, widząc, że pan Stanisław je, — a ja już myślałam, że panu nic u mnie nie smakuje i że się pan chce przenieść gdzieindziej.

— Cóż znowu! — zaprotestował pan Stanisław. — Mnie z panią bardzo dobrze. — Spojrzał na sympatyczne, szlachetne rysy gospodyni i uśmiechnął się życzliwie. Rzeczywiście, ta kobieta była inną aniżeli owe ordynarne, chciwe zysku, gadatliwe mieszczanki, u których stołował się do niedawna z wielką szkodą dla swego zdrowia. Pani Zgórska miała w sobie coś, co pomimo jej stanowiska obecnego, nakazywało dla niej szacunek, miała ogładę a nawet niejakie wykształcenie, widoczne z każdego odezwania się. Nie dziwiło to zresztą nikogo, bo stołownicy wiedzieli, że utrzymująca się z dawania obiadów pani ZgórSka, niedawno jeszcze była żoną szlachcica, gospodarującego na własnym folwarku.

— To dlaczego pan nie je? — zagadnęła uspokojona.

— Ależ jem, proszę pani, jem!

— Z początku Weronka przynosiła mi puste talerze od pana, — mówiła dalej Zgórska, — a teraz ledwie pan tknie tego jedzenia! Proszę pana, niech mi pan nie weźmie za złe, ale czy pan czasem nie chory? co?

— Eh, nie! dziękuję pani za troskliwość. [ 21 ]

— To dlaczego pan tak źle wygląda? Przykro poprostu na pana spojrzeć!

— Przepracowałem się trochę... bilans w fabryce kończę.

— Panu toby wieś dobrze zrobiła. Tak mi się zdaje. Niech pan wyjedzie z tej obrzydliwej Warszawy na miesiąc chociaż, a wróci pan zupełnie innym człowiekiem.

Pan Stanisław uśmiechnął się smutnie.

— Nie mam nikogo na wsi, proszę pani.

— Żadnych kuzynów pan nie ma?

— Rodzice moi, co prawda, pochodzą ze wsi, ale jeszcze przed dziesięciu laty, straciwszy majątek, przenieśli się do Warszawy, jestem więc na pół mieszczuchem, chociaż... nie potrafiłem się dotąd nagiąć do warunków, w jakich żyć muszę. Nie przystosowałem się do nowego otoczenia, jak by powiedział przyrodnik, mam duszę wieśniaka, a mózg mieszczucha.

— Więc i pan? — szepnęła pani Zgórska, wpatrując się ze współczuciem w młodzieńca.

Na szlachetnych jej rysach osiadła subtelna chmurka, stała w milczeniu, trzymając widelec w ręku.

— Wie pan co? — rzekła po chwili, — jeżeli pan chce, to niech pan jedzie do naszych kuzynów. Przyjmują oni letników za rubla dziennie z kompletnem utrzymaniem. Dom szlachecki, gościnny, będzie panu [ 22 ]jak w niebie, doprawdy! Ma pan las, kąpiel niedaleko, nawet ryby można łapać na wędkę. Lubi pan z wędką siedzieć? Przytem spokój jak w niebie, doprawdy! No, pojedzie pan? Mogę napisać, żeby dla pana zatrzymali pokój. Zrobiłby pan im nawet pewną przysługę, bo mi kuzynka pisała, że rada by mieć w tym roku ze sześć osób, jeżeliby się dało. Ale nie każdy się decyduje, bo od kolei trochę daleko, cztery mile polskiej drogi. Pan młody, to panu nie zaszkodzi przydługa jazda na bryczce. Niech pan jedzie nie będzie pan żałował.

Pan Stanisław słuchał i na twarzy zaigrał mu uśmiech. Wyobrażał sobie już zaciszny dworek szlachecki, otoczony cienistym pełnym kwiatów ogrodem, tchnący spokojem niebiańskim. Ah, spokój! Jakże on był spragniony tej ciszy, co to pozwala człowiekowi liczyć uderzenia własnego serca, wniknąć w swoje ja, przytłumione rozgwarem życia gorączkowego w murach miejskich! deptanego brutalnie przez tysiące innych „ja,“ otaczających nas i przenikających aż do najtajniejszych zakątków duszy.

— No, pojedzie pan? — kusiła go łagodnym głosem pani Zgórska.

— Muszę się namyśleć, wywiedzieć o szczegóły, — odparł nawpół już zdecydowany, — jeżeli bowiem mam się przyznać otwarcie, to obawiam się spotkać tam zbyt liczne towarzystwo...

— Mąż mój zna najlepiej Olaskich i ich dom, to jego kuzyni, był u nich niedawno. Jeżeli więc pan pozwoli, to...

Otworzyła Sąsiednie drzwi. [ 23 ]

— Józiu, na chwilkę! — zawołała. — Albo nie. Lepiej niech pan wejdzie tutaj, bo znowu ktoś dzwoni, muszę iść do kuchni. Mężu, pan Stanisław może by pojechał do Kołatyna! Daj objaśnienia bliższe co do warunków, proszę cię!

Biedaczka pochwyciła widelec, pozostawiony na stole i pobiegła nalewać rosół nowoprzybywającemu. Buchalter znalazł się oko w oko z wysokim, przygarbionym mężczyzną, siedzącym naprzeciw drzwi przy małym stoliczku. Zgórski zerwał się spiesznie, wyprostował postać i wyciągnął dużą, kościstą dłoń do młodzieńca.

— Bardzo mi przyjemnie! — bełkotał, zażenowany widocznie panującym w około niego nieładem. — Jestem Zgórski.

— Chojowski, — odparł pan Stanisław, ściskając podawaną sobie rękę.

— Proszę bardzo, — mówił Zgórski, przysuwając zniszczone krzesełko niespodziewanemu gościowi. — Daruję pan, że pana wprowadzono w ten kram. Chciałby pan spędzić parę tygodni na wsi? W Kołatynie byłoby panu, jak w niebie, ludzie spokojni, cisi, grzeczni... Nie wyzyskiwacze żadni, traktowali by pana jak syna rodzonego. Pokój osobny, usługa, życie przyzwoite, dostatnie, chociaż bez frykasów, muszę uprzedzić. W przeszłym roku byłem tam przez parę tygodni... w przejeździe do Warszawy. Wszyscy letnicy byli zadowoleni i zapewne powrócą w tym roku na wakacye... Dom stoi w samym ogrodzie...

Pan Stanisław słuchając objaśnień, błąkał się wzrokiem to po ciasnej izdebce, zastawionej zniszczonemi meblami i słoikami konfitur, [ 24 ]to po twarzy mówiącego, pokrytej jeszcze wiejską opalenizną, zbolałej i zgnębionej. Była to dziwna twarz, na której wrodzona pewność siebie kłóciła się z nieśmiałością, niedawno nabytą pod uderzeniami obucha niepowodzeń; szczerość z udawaniem, narzuconem nowemi warunkami. W niebieskich pogodnych oczach tkwiła jakaś bezbrzeżna tęsknota, taka sama jak w spojrzeniu pani Zgórskiej.

Pan Stanisław był cokolwiek zdziwiony otoczeniem, w którem się znajdował, nie przypuszczał najprzód, żeby jego stołowniczka miała męża, brał ją zawsze za wdowę, nie domyślał się też, że ta sympatyczna kobieta, tchnąca wyższą kulturą, znosiła ubóstwo, graniczące z nędzą. Boć nędza, wstrętna nędza wyzierała z każdego kącika tej izdebki, służącej równocześnie jako sypialnia i jako skład artykułów spożywczych. Co najstraszniejsze, w tej ciasnocie sypiało więcej niż dwoje ludzi, czego dowodziła wygnieciona i wytarta otomana pod oknem. Na stoliku leżało kilka arkuszy papieru pokrytego bujnem i wyraźnem pismem, — dowód, że Zgórski trudnił się przepisywaniem dla zarobku.

Właśnie kończył zachwalanie domu Olaskich, gdy jego żona powróciła do pokoju.

— No jakże? namyśli się pan? — zagadnęła, obcierając zanieczyszczone węglem ręce.

— Mam chęć, zależy to jednak, czy mój pryncypał uzna za stosowne dać mi urlop, no — i gratyfikacyę, — dodał śmiejąc się pan Stanisław. —Widzi pani, jestem szczery. [ 25 ]

— Ah, to tak rzadko się zdarza tutaj w Warszawie, ażeby ludzie byli szczerzy! — zawołała. — Nie wiem, ale na wsi nie tak udają. Ja bardzo cenię ludzi szczerych i pana za to lubię, że pan nie ukrywa się... Bo przecież każdemu może się zdarzyć, że jest w trudnem położeniu, nie prawdaż? My oboje naprzykład. Jak pan widzi, muszę stołować obcych i przyznam się panu, że się tem ratujemy od śmierci głodowej...

— Ależ Andziu! — przerwał jej mąż, — z gestem niecierpliwości.

— Mój Józiu, nie mamy się czego wstydzić przecie, pracujemy oboje, ale uczciwie. W przeszłym roku jeszcze, — mówiła dalej, nie zwracając już uwagi na spojrzenia męża, — byliśmy na swojem. Jeżeli pan pojedzie do Kołatyna, to niechże pan kiedy zajdzie do Brzozówki, mój panie! To było nasze, co za okolica! Na dziesięć mil wokoło nie znajdzie piękniejszego położenia... Las na pagórkach, rzeczka, młyn ze stawem zarośniętym liliami wodnemi, a ogród! Sama go sadziłam, sama niemal ogradzałam. Malin i porzeczek bez liku. Za ogrodem łąki, jak okiem sięgnie, a na nich trawa w pas! Mąż za samo siano pięćset rubli rocznie brał, chociaż trzymaliśmy trzydzieści krów. Niech pan kiedy obejrzy! Chciałabym wiedzieć, jak tam teraz, chociaż nie! Serce by mnie bolało, gdybym widziała zniszczoną pracę moją... Żyd na licytacyi kupił i pewnie wszystko zmarniało. Słyszałam, że ogród zaraz w dzierżawę wypuścili. Wszystko poszło, proszę pana. Niskie ceny, nieurodzaj, Stodoła się w ostatnim roku spaliła, choroba w domu się zagnieździła... Długośmy walczyli, broniliśmy się, jak się dało, ale w końcu... Ot i zostaliśmy nędzarzami, jak pan widzi. Ja obiady wydaję, a córka... [ 26 ]

— Moja Andziu, dajże pokój, — tłómaczył Zgórski, zakłopotany wynurzeniami żony, — cóż to pana obchodzi?...

— To pani ma i córkę? — zagadnął pan Stanisław.

— Mam panie, tu w Warszawie. Razem z nami mieszka...

— Nigdy nie miałem przyjemności...

— W zajęciu cały dzień biedactwo, wraca dopiero o jedenastej wieczór...

— Dopiero, — wyszeptał buchalter, ździwiony nieco.

— Jest... jest kasyerką w cukierni, prawie to samo co służąca! Mój Boże, czy ja kiedy myślałam, że moja Zosia, moja jedynaczka będzie się obcym ludziom wysługiwała od rana do późnej nocy i to za marne piętnaście rubli na miesiąc?

Pani Zgórska podniosła do twarzy swój fartuch kucharski i obcierała łzy, spływające obficie, po spalonych przy kominie policzkach. Pan Stanisław czuł się prawie tak samo zakłopotany, jak mąż tej biednej kobiety, która dotąd nie potrafiła się oswoić ze swoją nową pozycyą.

— Praca nie ubliża, — mówił młodzieniec, czując, że trzeba przecie coś powiedzieć. — Niech się pani pocieszy tem, że dziś nie jedna pani córka musi szukać chleba u obcych. W fabryce naszej, w kantorze, jest także kasyerką młoda panienka z bardzo dobrego domu, [ 27 ]oprócz niej mamy jeszcze korespondentkę... Trudno, czasy się zmieniły...

— W biurze to zupełnie co innego, — rzekła pani Zgórska, — ale kasyerkę w cukierni traktują prawie jak kelnerkę w restauracyi... Byle dureń myśli, że mu wolno głupstwo powiedzieć, albo się umizgać... Nieraz już mówiłam Zosi, żeby rzuciła tę cukiernię, bo widziałam, że często wraca do domu z oczami czerwonemi od płaczu, ale, co my będziemy naprawdę robili bez tych piętnastu rubli? Tak jest przynajmniej czem mieszkanie zapłacić...

— Więc się pan namyśli? — przerwał Zgórski, kręcący się jak na szpilkach.

— Tak, za parę dni...

— Mój panie drogi, — zaczęła znowu jego żona, — niech mi pan za złe nie bierze, ale gdyby tam u pana w fabryce wakowało jakie miejsce dla mojego męża, wziąłby na początek chociaż dwadzieścia rubli... On się sam stara, biedak; cóż, kiedy żadnych stosunków nie mamy tutaj, obiecują i na tem się wszystko kończy. Z początku miał nawet zajęcie... przyjęli go na buchaltera, ale chociaż zna dobrze rachunkowość, nie mógł sobie dać rady i musiał rzucić.

Pan Stanisław uśmiechnął się.

— Buchalterya, to nie łatwa rzecz, — rzekł, — trzeba szkołę handlową skończyć, albo nawet akademię za granicą, tak jak ja [ 28 ]naprzykład... Skończyłem, a pomimo to mam zaledwie ośmdziesiąt rubli pensyi.

— Więc pan był w akademii? — zdziwiła się Zgórska. — Aż tyle się uczyć potrzeba? Józio nie kończył żadnej akademii, ale był w gimnazyum i na praktyce w dużym majątku... Żeby się chociaż na kolej mógł dostać, ale w tej Warszawie nigdzie się docisnąć niepodobna ... A co najgorsza, ludzie tu inni... każdy o sobie tylko myśli, możnaby z głodu na ulicy ginąć, a niktby się nie obejrzał... Jesteśmy jak na obczyźnie... Krewni z początku jarzyny przysyłali, a teraz i tego nie mamy od nich... Sprzykrzyło im się!...

W tej chwili odezwał się znów dzwonek w przedpokoju i pani Zgórska, otarłszy pośpiesznie łzy, wybiegła do kuchni.

— Przepraszam pana za żonę, — odezwał się zakłopotany, nie śmiejący oczu podnieść Zgórski, — ale nie można się dziwić kobiecie; rozpacz jej do głowy przychodzi, nie może się nagiąć do nowego życia, wszystko ją upokarza, nie przywykła do niedostatku... Nie uwierzy pan, jaka to okropna rzecz, kiedy się człowiek czuje przeniesionym nagle w zupełnie odmienne warunki i musi uczyć się na nowo, a skronie mu już siwieją, robić to, do czego czuję wstręt i pogardę najwyższą. To piekło, a nie życie, panie!

— Rozumiem pana, oh, bardzo dobrze rozumiem, — rzekł pan Stanisław, ściskając dłoń Zgórskiemu. — Niech pan będzie pewny, że postaram się przy pierwszej sposobności wynaleźć co dla pana... Do widzenia. [ 29 ]

Młodzieniec wyszedł z izdebki. W jadalni stała przy stołowniku pani Zgórska, z oczami zaczerwienionemi od łez i pytała z uprzejmym uśmiechem:

— Co pan będzie jadł? Krupniczek czy rosół? wołowa z rożna i wieprzowy kotlet?

— Niech będzie krupnik, tylko bez kartofli.






[ 30 ]
Nazajutrz pan Stanisław przyszedł do kantoru z silnym bólem głowy, który jednak minął, po napisaniu kilkunastu listów.

Trzeba pokonywać bezwład znużonego mózgu pracą; przekonał się, że ten sposób często bywa praktycznym. O jedenastej siedział już przy biurku i wpisywła do „głównej“ pozycye jedna po drugiej. Już kończył ten okropny bilans, który mu zabierał corocznie trzy tygodnie męczącej pracy. W miarę tego, jak robota zbliżała się do kresu, pryncypał okazywał rosnące zaniepokojenie. Po kilka razy dziennie podchodził do biurka pana Stanisława i zatapiał bystry wzrok w kolumny cyfr.

— Prędko? — pytał.

— Jeżeli się nie okaże jaka pomyłka większa, to wieczorem będziemy wiedzieli, — odparł buchalter.

Szef odszedł, ale znać było po nim, że nie zazna spokoju, póki nie ujrzy ostatecznego rozultatu. Obrót zmniejszył się niezawodnie, głównie z powodu strat, poniesionych na protestowanych wekslach; musiano też obniżyć ceny z powodu konkurencyi, zysk spadnie więc niezawodnie. O ile jednak? Była to kwestya, wobec której wszystkie inne, nawet te, od których zależało szczęście całej ludzkości, bladły jak świeczka wobec słońca.

Niepokój pryncypała udzielał się wszystkim współpracownikom w kantorze. Każdy z nich wiedział doskonale, że pod temi [ 31 ]nerwowemi ruchami pióra pana Stanisława rozstrzyga się doniosła kwestya gratyfikacyi, oscylującej zwykle wraz z wysokością czystego zysku z przedsiębiorstwa. Buchalter był w tej chwili najważniejszą osobą, na którą zwracały się wszystkie oczy.

Pan Stanisław musiał jednak odkładać coraz częściej pióro i wciągać powietrze w piersi, bo mu było duszno, pocierał czoło spoconą dłonią, Spoglądał na bzy kwitnące pod oknem i znowu pochylał się nad wielką księgą, wydobywając z niej powoli magiczną cyfrę zysku. Czuł jednak, że mu się liczby dwoją i sam się złapał na paru błędach w dodawaniu. Ale debét mógł się nie zgodzić z kredytem i trzeba będzie szukać pomyłki. Natężał więc uwagę, rachował wolno, z rozmysłem...

Nagle duszność zwiększyła mu się, na czoło wystąpiły krople zimnego potu, w głowie zaszumiało, biały papier zlewał się z jasnością okna, okno ze ścianami, potem wszystkie przedmioty zaczęły wirować, w kółko, bujać się, jak na miotanym burzą okręcie, coraz prędzej i prędzej. Chciał sięgnąć po karafkę z wodą, ale zachwiał się i upadł... Zdawało mu się, że słyszy jeszcze wyrywający się z głębi serca okrzyk przestrachu panny Wandy, potem mózg jego przestał przyjmować wrażenia i świadomość zagasła, jak świeca w silnym podmuchu...

Kiedy wróciła, spostrzegł, że siedzi w swoim fotelu, i że jakaś biała przezroczysta ręka kobieca zwilża mu skronie wodą kolońską. Podniósł powieki i ujrzał tuż przy swojej głowie delikatną, prawie porcelanową twarzyczkę kasyerki i jej niebieskie źrenice, zmącone niepokojem. [ 32 ]

— Lepiej panu, panie Stanisławie? — zagadnęła miękko, nachylając się tak, że jej bronzowo-złote włosy łechtały go po czole.

— Nic mi nie jest, dziękuję pani, — odparł.

— A ja się tak przelękłam! — rzekła tonem łagodnego wyrzutu. — Niech się pan podniesie i położy na otomanie w gabinecie pana Józefa. Dobrze?

— Nie, nie, już minęło.

— Otrząsnął się siłą woli, chwycił szklankę zimnej wody, podawanej mu przez któregoś z kolegów i wypił ją duszkiem.

— Niech pan idzie do domu, — radził mu magazynier.

— Nie, nie, zostanę. Już nie wiele mam do końca. Panie Bolesławie, zsumuj pan tę parę kolumn...

Siedział nieruchomie i patrzał w okno skąd spływała na niego kaskada światła. Wstydził się i nieśmiał odwrócić głowy na salę, wiedząc, że wszystkie oczy są na niego zwrócone. Zemdlał, zemdlał, jak baba!

Po niejakim czasie musiał jednak sprawdzić księgi, które kolega położył mu na biurko.

— Zgadza się? — zagadnął, ożywiając się.

— Co do kopiejki. [ 33 ]

Przeczytał wyrzucone z lewej i z prawej strony liczby i ogarnęło go uczucie ulgi... błogości prawie niebiańskiej.

Tak, zgadza się, nie popełnił błędu pomimo tego strasznego zmęczenia.

— No i jakże?

Posłyszawszy za sobą głos szefa, drgnął jakby obudzony ze snu.

W milczeniu wskazał mu dwie jednobrzmiące liczby.

— Tu jest zysk czysty, — dodał przewróciwszy kartkę.

— No, to jeszcze nienajgorzej, — szepnął fabrykant, chwytając książkę przed siebie. — Dziękuję. Ale słyszałem, że się panu zrobiło niedobrze. Co? pan nawet zemdlał... Czy to prawda?

— Eh, nic... chwilka osłabienia, — odparł prawie wesoło pan Stanisław, — już minęło.

— Może się pan czuje zmęczonym? Co? powiedz pan prawdę, — nalegał szef przewracając kartki, świeżo zapisane. — Należy się panu urlop kilkotygodniowy... płatny, a jakże... i gratyfikacya w stosunku miesięcznej pensyi... Gdzie pan masz tu rachunek strat? Aha! Liczę, że odzyskawszy siły, wynagrodzisz pan po powrocie stracony czas, zdwojoną energią do pracy... Kiedy byś pan chciał pojechać?

Suche słowa pryncypała, przeplatane pytaniami dotyczącemi bilansu, brzmiały w uszach pana Stanisława, jak najpiękniejsza melodya. Zarumieniony z radości, uścisnął gorąco wyciągniętą dłoń szefa. [ 34 ]

— Dziękuję, bardzo dziękuję... — bełkotał.

Siedząc w szumiącym i pryskającym parą pociągu, pan Stanisław rozmyślał o tem wszystkiem, co pozostawił w Warszawie. Ludzie i rzeczy, teraz kiedy już na nie nie patrzył, wydawały mu się cokolwiek piękniejszemi.

Nie spodziewał się takiego postąpienia ze strony szefa, uważał go zawsze za skąpca, a obecnie przekonał się, że pan Józef bywa wspaniałomyślnym nawet... Płatny urlop, a do tego gratyfikacya. Nigdy nie spodziewał się tego po nim!

Ogarniała go jakby wdzięczność. W uczuciu tem niemałą rolę odgrywała panna Wanda. Ciągle mu brzmiał w uszach jej okrzyk, w chwili kiedy padał zemdlony. Nie wiadomo dlaczego, ale pan Stanisław był przekonany, że w tym okrzyku znajdowało się coś więcej nad zwyczajne współczucie dla kolegi biurowego. Tak by się nie zachowała kobieta całkiem obojętna! Potem te oczy niebieskie, Zmącone niepokojem i wpatrzone w niego... Te włosy złote, muskające pieszczotliwie jego czoło, gdy leżał na fotelu!... te białe przezroczyste ręce, dotykające go tak miękko, tak kojąco, tak dziwnie błogo... Nie mógł pozbyć się wrażenia, które tkwiło w nim głęboko, a teraz dopiero uświadamiało się coraz bardziej. On nie miał dotąd czasu myśleć o czemś podobnem... zwracać uwagi na swoje wrażenia, analizować ich... Ale teraz czuł, że ta porcelanowa, subtelna twarzyczka patrzy na niego ciągle niebieskiemi, zmąconemi niepokojem źrenicami, w których było coś więcej, oprócz współczucia... Czyżby panna Wanda [ 35 ]kochała go? czyżby pamiętała tę chwilę, kiedy jej zabrał pomięte fiołki na majówce?

Eh! a gdyby nawet ta dziewczyna żywiła dla niego jakieś uczucie, to i cóż z tego? Nigdy się z nią nie ożeni przecież! Bo i po co? Żeby potem przeklinała tę miłość w łzach goryczy? Żeby nadal pracowała jak dziś i siedziała przy tym samym stoliczku, obok żelaznej kasy? Lepiej odpędzić daleko, jaknajdalej od siebie te myśli, z których nie może nic dobrego się wykluć!

Już stacya, gdzie wysiada. Jakże to prędko!

Pochwycił szczupłe zawiniątko i wyskoczył z wagonu.

Furmanka do Kołatyna! Otoczyło go kilka żydków, zachwalając swe nędzne wózki. Ponieważ pan Stanisław był jedynym pasażerem, poszukującym koni, przeto żydkowie puścili go pomiędzy sobą na prawdziwą licytacyę in minus. Wybrał jednak najporządniejszą bryczkę, wstyd mu bowiem było pokazywać się na oberwanym wózku pomiędzy nieznajomymi ludźmi, u których miał spędzić kilka tygodni.

— On i dwóch mil nie ujedzie! — wołali współzawodnicy, — niech pan patrzy, co on ma za konie! Dwóch mil nie ujdą i staną!

Nie zważał na te głosy. Cóż go wreszcie obchodziło to wszystko! Z przyjemnością pojechał by w jeszcze gorsze szkapy, a nawet poszedłby piechotą, gdyby tylko znał drogę. [ 36 ]

Wystarczało mu, że wreszcie osiągnął od tak dawna wymarzony cel, że się wyrwał ze znienawidzonych murów, że się znajduje pod szerokiem niebem, że widzi dookoła horyzont, niezamknięty szeregami brudnych kamienic, niezamglony kurzem, że pierś jego oddycha swobodnie, a oko spoczywa na zieleni, czystej i młodej, jak uczucia rodzące się teraz w jego duszy...

Wobec majestatycznego spokoju przyrody, Warszawa wydawała mu się jakimś dzikim potokiem górskim, płynącym w szalonym rozpędzie po skałach, w którym fale lódzkie przeskakują jedna przez drugą, rozbijają się w pył o kamienie, pienią się i szumią, spiesząc się niewiadomo dokąd i po co, w bezmyślnym wyścigu do objęć morza nicości, które je wszystkie ma pochłonąć prędzej czy później...

Tutaj zaś przyroda poważna i spokojna, jak dojrzały mędrzec, tchnie majestatem swej wielkości, samej w sobie, samej dla siebie... pociąga duszę na wyżyny, skąd ją zepchnęło życie zdala od jej powabów.

Oko młodzieńca spoczywało z rozkoszą na falujących niby szmaragdowa toń, porosłych kłoszącem się zbożem, niwach, pławiło się w bezmiarach lazurowego sklepienia, ucho jego pieściły rozgwary, ale jakież inne, aniżeli te, w jakich dotąd przebywał! Brzmiała w nich jedna tylko nuta, — nuta miłości, przenikająca wszechwświat cały, a wygnana ze zbiorowisk ludzkich. Wsłuchiwał się w głosy przepiórek, oddających się jej słodyczom w młodej runi zbożowej, skowronkom, które wzbite aż pod obłoki, niewidzialne dla oka, nuciły na cześć [ 37 ]Matki Boskiej, — donośnym poświstom kosów w przydrożnych gęstwinach i głosikom wilg wyprowadzających na piękny świat nowe pokolenia śpiewaków, czcicieli życia. Duch miłości dnosił się nad łąkami, zaglądał do kielichów kwiatów wiosennych, zstępował pod ziemię, do nor krecich, do gniazd trzmielowych, do mrowisk, ukrytych w cieniu sosen, przenikał wszystko, upajał wszelką żywą istotę, nawet udzielał swej subtelnej woni powiewom wietrzyka, biegnącego zdala i szepcącego drzewom o tem, czego się dotknął niedawno...

Miłość wszędzie, w każdym zakątku miłość, a tam nienawiść, deptanie po cudzych głowach i karkach, wysysanie cudzej krwi, pogarda dla piękna, dla spokoju, szalona pogoń za blaskiem kruszcu, za widmem nieuchwytnem szczęścia.

Nigdy może pan Stanisław nie czuł tak wyraźnie jak w tej chwili że człowiek wogólności, a on w szczególności, jest stworzony do życia na łonie tej przyrody obejmującej w macierzyńskie ramiona, wszystko co tętni na Ziemi, że po za nią jest tylko tęsknota i znużenie, a w niej zadowolenie i błogi spokój... Teraz wiedział dlaczego nienawidził miasta i uciekał od niego... Bo w jego żyłach płynęła niezmieniona jeszcze krew szlachcica ziemianina, bo jego dusza tkwiła jeszcze najgłębszemi korzeniami w ziemi, bo nie zdołał jej jeszcze urobić według wymagań tego życia, do którego wciągnął go wir wypadku... Przecież pamięta, jak pacholęciem igrał na ojcowskiej niwie, jak sam czytał z księgi przyrody. Najmilsze chwile jego dzieciństwa upłynęły mu na wsi, wpośród tego otoczenia, za którem tak dziś tęsknił... Tak, jest wygnańcem z tego raju, w którym rozwijała się jego [ 38 ]dusza; jest rośliną, którą brutalna nieświadoma ręka przesadziła z macierzystego gruntu na skałę nagą...

Wózek kołysał się na wybojach polskiej drogi. Drzemiący na koźle żyd, budził się za każdem silniejszem wstrząśnięciem i cmokał na szkapy okazujące chęć do poskubania trawy... Pan Stanisław nie naglił, bo mu było dobrze w tem osamotnieniu. Nie czuł się zresztą osamotnionym, otaczali go dawni i dobrzy znajomi. Kłosy zbożowe pochylały ku niemu główki i kłaniały się uprzejmie niemal do samej ziemi, jak dawno niewidzianemu panu, z radości aż się chwiały i trącały wzajemnie wąsikami, powtarzając: Wraca, wraca! Olchy szeleszczące cicho słodkiemi liśćmi nad pomykającemi chyłkiem w trawie i sitowiu strugami wyciągały do niego cieniste gałęzie, jak kochające ramiona... Nawet poważne sosny w lesie szumiały i pochylały swe sztywne czoła ku niemu, pokazując sobie starego znajomego, który pacholęciem jeszcze biegał u ich stóp i wdychał ich woń żywiczną... Dzieci igrające boso w brudnych koszulinach pomiędzy opłotkami, uśmiechały się do niego przyjaźnie i wydawały wesołe okrzyki biegnąc za bryczką.

Godziny mijały, wreszcie zapadła noc majowa pełna tajemniczych szmerów, wpółprzezroczystych cieniów, woni nie dających się określić, ale upajających jak najwyszukańsze zapachy, któremi perfumują się piękne młode i ponętne kobiety... Księżyc oblewał niwy powodzią rozmarzającego światła, które srebrzyło dna rowów i zamieniało je na wielkie kryształy... Młodzieniec otulony w płaszcz, oparł się o niską krawędź bryczki i zatapiał wzrok w migocącą dal, jakby chciał [ 39 ]wypatrywać tajemnice młodego życia w głębiach wód, w drzemiącem zbożu, w czarnym gąszczu leśnym...

Woźnica jak się pokazało, nie znał dobrze drogi, zlazł więc z kozła i zastukał do chaty spoglądającej migocącem okienkiem w czarny las.

Wyszła stara kobieta, zbliżyła się do bryczki i ciekawie przypatrywała się młodemu podróżnemu.

— Do Kołatyna? Nie zajedzie paniczku przed północkiem... Dwie mile jeszcze z ogonem. Trza prosto aż do Brzozówki, potem na lewo od młyna i przez las...

Panu Stanisławowi stanęła przed oczami Zgórska, kiedy mu opowiadała o Brzozówce, jej oczy zazwyczaj tak smutne, a wtedy rozjaśnione nagłem wspomnieniem. Oto młyn, staw, na jego powierzchni, tak jak mówiła Zgórska, pływały duże, okrągłe liście lilji wodnych pomiędzy kępami sitowia i skrzypów, rozbrzmiewał w tem ustroniu donośnie chór żab, górując nad monotonnym szumem wody zlewającej się na koło młyńskie. Na kępkach trawy pomiędzy rokiciną, niezapominajkami i kaczeńcami siedzieli niewidzialni członkowie tej orkiestry wiosennej, wydając głosy to chrapliwe, to ordynarnie wrzaskliwe, to dyskretne. W przerwach pomiędzy wrzaskami słychać było jakby echa dalekich dzwonów, tęskne zapytania i Srebrne bulgotanie, dochodzące z samego dna stawu. Żaby umilkły na krótko, kiedy wózek zaturkotał po moście, aby wnet potem odezwać się z podwójną energią. [ 40 ]

— To tutaj, — pomyślał pan Stanisław, zatapiając wzrok w gąszczu lip, akacyi i bzów, w którym błyszczały bielone ściany dworku.

Doleciał go wraz z wilgotnemi wyziewami stawu omdlewający, subtelny zapach bzu i przeniknął mu aż do głębi płuc... Bryczka toczyła się teraz pomiędzy smukłemi topolami, strzelającemi w niebo gwiaździste. Niżej, nad strugą rozciągały się obszerne łąki, na których falowało w niewyczuwalnych podmuchach morze mgły...

— To Brzozówka, — powtarzał sobie pan Stanisław. Oczy jego błądziły po snujących się w ciszy nocnej mgłach, które przybierały fantastyczne kształty...

Nagle zdawało mu się, że na tem subtelnem jeziorze przesuwa się jakaś postać kobieca... Kroczy wolno ku młynowi i dworkowi ukrytemu w cieniu bzów woniejących i wyciąga blade ręce ku niemu... Pan Stanisław sam nie wiedział dlaczego ta powiewna mara była podobną do córki Zgórskiej, tej kasyerki, co to musiała przesiadywać do późna w cukierni... W każdym razie była to kobieta... młoda, lekka jak mgła, po której stąpała cicho... cicho... O, właśnie wiatr przyniósł jej westchnienie tęskne, rozpaczliwe i rozganiając kłęby pary drżącej, poleciał z niem w stronę dworku białego...

Czyżby ta nieszczęśliwa dziewczyna miała umrzeć w tej chwili?

Pan Stanisław czuł, że jakiś dreszcz dziwny przenika całą jego istotę. Co za niedorzeczność! A jednak postać się zbliża! dochodzi do mostu! Co to? chór żab zamilkł odrazu? Ah! teraz zrozumiał! [ 41 ]Biedna dziewczyna! Ciało jej pozostało tam w Warszawie, po za kantorkiem cukierni otulone w kłęby dymu tytoniowego, a duch tęskny błądzi tutaj po nocach księżycowych... O, westchnęła znowu! A te krople rosy tak krwawo błyszczą na trawie... czy to nie jej łzy? Ten sam wietrzyk przyniósł je także na swych skrzydłach z dalekiej Warszawy...

Furman zaklął i mara zniknęła. Pan Stanisław ocknął się, uszu jego bowiem dobiegł odgłos dzwonka.

Dość tego co go ta dziewczyna obchodzi, że ciągle o niej myśli? przecież nie widział jej nigdy w życiu... Jękliwy głos dzwonka zawieszonego do szyi końskiej zbliżał się. Po chwili koło jego skromnego wózka przeleciała jak wicher kolaska, obrzucając go piaskiem i pyłem... W półmroku spostrzegł tylko błysk nagły szlif oficerskich... To jakiś wojskowy czy urzędnik śpieszył na pociąg nocny do stacyi. Droga wysadzona topolami skończyła się, chór żab rozpłynął się w dali, ciemność starła odblaski księżycowe, woń wilgotnego igliwia pochłonęła zapachy bzów. Konie zwolniły biegu i szły noga za nogą wpośród dwóch ścian czarnego boru.

Pan Stanisław zaczął drzemać, ale ciągle mu się zdawało, że owa mara mglista kroczy za nim. Zamknął więc jaknajszczelniej oczy i przykucnął na dnie kosza. Brrr... jaki chłód idzie od tego lasu! On nie lubi jechać nocą lasem... Te czarne otchłanie działają mu na nerwy... [ 42 ]

Odetchnął z głębi serca, kiedy Żyd odwrócił się mówiąc:

— Jesteśmy panie w Kołatynie.

Las skończył się nagle i przeszedł w świeżą porębę... Białe, świeże jeszcze pieńki szczerzyły drzazgi do księżyca, niby trupie czaszki. Pozostawione na siew sosny płakały zwieszonemi smutnie gałęziami nad tem pobojowiskiem, ziemia niby skromna dziewica, z której brutalna ręka zdarła sukienkę, daremnie starała się ukryć swą nagość podszyciem z jałowców, paproci i borówek, pożółkłych od słońca.

— Wyciął las barbarzyńca, — myślał zniechęcony pan Stanisław. — Cóż to za wieś bez lasu!

Niebawem jednak poręba skończyła się, ukazały się drzewa otaczające dom i wózek przemknąwszy się przez lipową aleję zatrzymał się przed gankiem, tonącym w dzikim winie.

Dookoła panowała cisza tylko psy na wsi, usłyszawszy turkot, ujadały zdaleka. Podszedł do wózka stróż nocny i zaczął się z chłopską podejrzliwością przypatrywać późnym gościom.

— Panoczek do kogo niby? — zagadnął. — Dziedzić dawno śpi, ale dziedziczka jeszcze nie, bo się u niej świci.

— Kawał drogi od was do kolei, — tłomaczył się pan Stanisław. — Idźno, mój stróżu kochany i daj znać, że gość z Warszawy, znajomy pana Zgórskiego. Znasz pana Zgórskiego, co? [ 43 ]

— Nie znam, proszę łaski pana.

— Pana Zgórskiego. Nie zapomnijże.

Przez długą chwilę przybysz pozostawał sam, siedząc na wózku. Przykro mu było, że mącił w tak niedelikatny sposób spokój nieznajomych sobie ludzi. Czuł jednak, że nie mógł postąpić inaczej i zdał się na los.

Po dobrym kwadransie drzwi od ganku otworzyły się i ukazała się czterdziestoparoletnia kobieta, chuda, zawiędła, ale żywa w ruchach i ze śladami piękności na twarzy.

Pan Stanisław zeskoczył z wózka i podbiegł się przywitać.

— Najmocniej przepraszam, — mówił, kłaniając się, — ale... Zapewne pani Zgórska pisała do pani? Radbym spędzić tutaj kilka tygodni...

Na twarzy pani Olaskiej odmalawało sie zakłopotanie.

— Ah! to pan z Warszawy przyjechał? Tak rzeczywiście, Zgórscy pisali do nas, tylko, że... Ale stało się! — przerwała, — proszę, niech pan pozwoli. Przybysz czuł, że się zjawia w jakichś niepożądanych okolicznościach i wahał się.

— A może zrobię subjekcyę? — zagadnął nieśmiało.

— Broń Boże! Ale widzi pan, sprzedajemy majątek, a nawet jużeśmy go sprzedali i wyjeżdżamy stąd niebawem... Ale nie zaraz, [ 44 ]nie zaraz, może pan pozostać u nas przez te pare tygodni, tembardziej, że pan już tu jest... Obawiam się tylko, czy pan znajdzie spodziewane wygody, bo u nas teraz skromnie, bardzo skromnie, — dodała ciszej.

— Oh, ja nie wymagam wiele... Głównie pragnę wypoczynku.

— Skoro tak, to się jakoś pogodzimy, — rzekła z uśmiechem. — Mąż mój już śpi, niech mu pan nie weźmie tego za złe, znużony, jak to zwykle przy gospodarstwie, zresztą wcześnie wstać musi. Zapewne pan głodny? Proszę do stołowego pokoju, znajdzie się dla pana cokolwiek w kredensie.

Pan Stanisław wzbraniał się, ale gospodyni nie zważając na jego ceremonie, zakrzątnęła się, ażeby pożywić spóźnionego gościa.

— Prędko państwo zamierzają stąd wyjechać? — zagadnął pan Stanisław, jedząc.

— Jak tylko będzie można najprędzej! — odparła pani Olaska. — Zależy to, kiedy chłopi dostaną pieniądze. Bo mąż rozparcelował majątek, proszę pana. Chłopi kupili i czekają, aż im bank wypłaci pożyczkę. Może to nastąpi za miesiąc, albo za dwa miesiące najdalej. Dlatego nie staraliśmy się tego lata o nikogo. Zwijamy dom powoli, ja nie mam głowy... Ale niech się pan nie obawia, postaramy się oboje, żeby pan spędził u nas czas jak najprzyjemniej. Ma pan tu spacery, kąpiel, jezioro rybne, ogród obszerny, las był, ale... trzeba było sprzedać... [ 45 ]

Westchnęła i drżącym głosem mówiła dalej:

— Książki także pan znajdzie, bo moja córka lubi czytać. Trochę stare, to prawda, bo w ostatnich czasach trudno było łożyć na uzupełnienie biblioteki, ale może pan przejrzy. Zresztą jeżeli panu potrzeba wypoczynku, to i czytać nie będzie pan wiele. Może jeszcze jajecznicy panu usmarzyć? Nie? Pokój już gotów. Na górze pana umieszczę, okno na ogród wychodzi, cicho tam, na dole zaś nie zawsze spokojnie. Róziu, odprowadź pana!

Pierwsze lody, których najbardziej się obawiał zdenerwowany młodzieniec, pękły. Nareszcie jest na wsi, na wsi! Radość dziecinna opanowała go, zaczął gwizdać jakąś piosenkę, niewiadomo gdzie zasłyszaną, szybkim ruchem otworzył okno i wpuścił strumień światła. Co za rozkosz! Gwiazdy podzielają jego zachwyt, mrugając mu przyjaźnie z ciemno-błękitnego firmamentu, promienie księżyca całują mu znużone czoło, na którem życie zdołało zarysować już niejedną zmarszczkę, wietrzyk pieści skronie i rozdmuchuje włosy, a tam za błyszczącą jak żywe srebro powierzchnią stawu, jak okiem sięgnie, przestrzeń wolna, przestwór, do którego od tak dawna tęsknił. Jutro nie trzeba Śpieszyć się do kantoru, nie potrzeba wstawiać pozycyi do księgi głównej, nie potrzeba pisać idyotycznych listów! Co za rozkosz!






[ 46 ]
Rozbudzona świeżemi wrażeniami wyobraźnia nie pozwoliła panu Stanisławowi spać, ledwie też jutrzenka zaczęła przebijać zasłonę z gałęzi wiązu rosnącego przed oknem, gdy młodzieniec wstał, ubrał się cichutko i wyśliznął się na dwór.

We dworze i na folwarku znać wszyscy spali jeszcze, bo nie dojrzał żywej duszy na podwórzu. Zadowolony skierował się do ogrodu zajmującego znaczną przestrzeń po za domami, zapuścił się w lipową aleję. Oblał go niezgoniony jeszcze promieniami wstającego słońca powiew letniej nocy, odurzająca mieszanina woni tajemniczych. Kamienne ławki, wykuwane z olbrzymich brył piaskowca, były nasiąknięte wilgocią, która w postaci wielkich kropel rosy wisiała na liściach i na roztwierających się kielichach tulipanów, białych jak śnieg narcyzach i zwieszających się ciężko kiściach bzów. Różowa jutrzenka igrała z budzącą się ze snu przyrodą. Za jej dotknięciem łzy rosy zamieniały się w kropelki rubinów, podobne do krwi serdecznej, w iskry opalowe mieniące się jak kameleony; kwiaty zbudzone, spoglądały w żarzące się niebo swemi barwnemi oczkami, wydając pierwsze westchnienia, pełne woni. Poranny wietrzyk wybiegł z nad strugi płynącej łąką pomiędzy drzemiącemi jeszcze olchami i wierzbami i potrącał łagodnie przyjacielsko łodygi, liście i korony, jakby szepcąc: wstawać! wstawać! Wielkie krople spadały z gałęzi z szelestem i wsiąkały w czarną ziemię. Owady przytulone w zakamarkach roślin, brzękały wilgotnemi skrzydełkami, usiłując wzlecieć i szukały miejsc słonecznych, żeby jaknajprędzej je wysuszyć. [ 47 ]

Panu Stanisławowi zdawało się, że jest nieograniczonym i wyłącznym panem w tym obszernym ogrodzie, nie dotkniętym jeszcze dzisiaj stopą ludzką. Idąc zatrzymywał się co chwila i wciągał głęboko w piersi tę symfonię zapachów, działających na jego duszę jak balsamy na świeżo otwartą ranę. Usiadł pod rozłożystym krzakiem rozkwitającego jaśminu i spoglądał przed siebie, tam gdzie z po za zasłony wiązów tryskały coraz to potężniejsze, jaskrawsze, gorętsze snopy światła i gasły żarzące się niedawno jak olbrzymie węgle obłoki. Czerwcowy dzień wstawał w całym blasku swej żywotnej potęgi i obejmował w swoje palące uściski senny Świat. W tej powodzi jaskrawego światła pierzchały niepewne kontury jesionów, lip i klonów, oczom zaś otwierała się daleka perspektywa na rzędy owocowych drzewek, stojące równemi szeregami wpośród krzewów agrestowych i porzeczkowych. Pan Stanisław chciał się podnieść, gdy szelest jakiś przykuł go do ławki. Na ścieżce, pomiędzy krzewami bzu zamajaczała smukła postać kobieca, zbliżająca się wolnym krokiem. Gibkie kształty młodego ciała tonęły w fałdach naprędce zarzuconej na ramiona jedwabnej chusteczki, odkrywającej śnieżny, nieśmiało wyglądający z pod rozwartej koszulki biust i okrągłą szyję. Fala jasnych złocistych jak promienie słoneczne włosów, spływała na plecy z pochylonego czoła, zasłaniając twarz. Z pod białej spódniczki wymykały się za każdym krokiem gołe nóżki, w niebieskich pantofelkach. Znać było, że ta postać czuła się samotną tutaj i nie spodziewała się, że ją mogą śledzić czyjeś oczy. Pan Stanisław czuł, że trzeba się ukryć, podniósł się więc cicho i wsunął się w gąszcz jaśminu, aby nie spłoszyć tego pięknego zjawiska. [ 48 ]

Młoda kobieta szła prosto ku niemu i zatrzymała się tuż przed kamienną ławką, na której przed chwilą siedział. Szybkim, wdzięcznym ruchem odrzuciła włosy spływające jej na policzki i odsłoniła bladą twarzyczkę, zalaną łzami. Nie była to rozpacz, nie była troska gryząca, ale bezbrzeżny smutek, tęsknota spokojna i głęboka. Łzy wybiegały z pod różowych powiek i gasząc modre źrenice, Ściekały powoli po świeżych jagodach, perląc się na włosach i jędrnym, rozwijającym się dopiero biuście dziewiczym. Ramiona opuszczone bezwładnie tonęły w fałdach spódnicy, nie starając się nawet ukrywać odsłonionych wdzięków. Stała tak nieruchomie wpatrzona w kamienną ławkę, wreszcie upadła na nią ciężko. Głowę oparła na dłoni i zastygła jak marmur.

Teraz pan Stanisław mógł się dobrze przypatrzeć jej czystemu delikatnie wykrojonemu profilowi, typowej dzieweczki polskiej o zlekka orlim nosku, zrośniętych brwiach, podziwiać różowość wysubtelnionych, wywiniętych na zewnątrz, drgających nerwowo i energicznie zakrojonych warg, głębokość wpatrzonych w dal oczu i białość szyi.

Jakie bóle zakłócały harmonię tej młodej duszy? co się działo w głębi tej dziewiczej piersi, wtedy właśnie, gdy wszystko dookoła tchnęło życiem i weselem? czyżby jaka namiętność wkradła się do niedoświadczonego, oczekującego na pierwsze gorętsze uderzenia serca?

Bo oto nieznajoma, nachyla się i przytyka usta do kamiennej płyty, gdzie niedołężna ręka wyrznęła dwa imiona, objęte wspólną ramką. [ 49 ]

Lecz nie, dotknięcie to jest raczej pocałunkiem, składanym na czole braterskiem, aniżeli targającą nerwami rozkoszą. Tak się żegna odchodzące, a drogie nam rzeczy...

Pan Stanisław tłumił oddech. Miałby sobie za świętokradztwo niemal, przerwać samotność tej dziewczyny, szukającej ulgi we łzach wylewanych skrycie na ten zimny kamień.

Nareszcie nieznajoma podniosła się z głębokiem westchnieniem, poprawiła instynktownym ruchem zsuwającą się z pleców chustkę i oddaliła się równie wolno, jak nadeszła. Pan Stanisław nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie śledzić. Przesuwając się chyłkiem, pomiędzy krzakami, widział, że się zatrzymała przed starą lipą, objęła ją białemi ramionami, jak ukochaną osobę i okrywała spękaną, chropowatą korę pocałunkami, jeszcze gorętszemi aniżeli te, jakie składała przed chwilą na kamiennej ławce.

Potem błądziła od drzewa do drzewa, zatrzymywała się w altankach, okrytych płaszczem dzikiego chmielu i owiana smętkiem wpatrywała się w grupy jesionów starych, szemrzące w porannym wietrzyku, w końcu stanęła nad ukrytem w cieniu źródełkiem, które pluskało dźwięcznie rtumieniem przezroczystej wody, wypływającej z pod dużego omszałego głazu. Podsunęła dłoń, napełniła tę różano-alabastrową czarkę przezroczystym płynnym kryształem i zaczęła zwilżać zaczerwienione płaczem oczy.

Biała jej postać znikła w gąszczu, ażeby niebawem się ukazać znowu już po za ogrodem na drodze, pomiędzy zbożami. Szła skąpana [ 50 ]w złotej fali porannego słońca, aż do starego krzyża drewnianego, wyciągającego ku niebu spróchniałe ramiona. Ukłękła pod nim ze złożonemi dłońmi, jak dziecię odmawiające pacież pod okiem matki.

Młodzieniec wsparty o chylący się do upadku płot, w ukryciu jerzyn, berberysów i głogów, wpatrywał się w tę dziewiczą, pogrążoną w modlitwie postać, pełen przypuszczeń. Nie potrafił sobie wytłómaczyć, dlaczego ta młoda osoba błądzi o świcie dnia letniego w samotniach, dlaczego zerwała się tak rano, co wyciskało jej łzy z błękitnych oczu, jakie niewidzialne nici łączyły ją z przedmiotami, na których składała pocałunki, jakie uczucia zaprowadziły ją pod krzyż, i złożyły pobożnie ręce? Zaczynał się domyślać, że w tym miłym zakątku, oderwanym od szerokiego świata, szaleją niewidzialne dla obcych burze, że pomiędzy drzewami starego parku i grządkami kwiecia pełzają jadowite węże smutku i rozpaczy.

Przepełniony szacunkiem, jaki uczuwa każdy dla ukrywającego się bólu, pan Stanisław oddalił się w przeciwną stronę, zadumany.

Mijając dwór od strony ogrodu, zatrzymał się. Był to dom murowany ozdobny, noszący na sobie piętno stylu odrodzenia, kryty spleśniałą od starości dachówką, budowany znać przez ludzi zamożnych, może nawet bogatych i wrosłych z korzeniami w swój szmat ziemi.

Wszystko świadczyło, że jego właściciel stawiał go nietylko dla siebie, ale i dla następnych pokoleń. Dwie kolumny jońskie podpierały balkon frontowy, na którym przebłyskiwał szczątkami złota i błękitu zatarty herb. W parku rosły stare drzewa, sadzone przed dwustu [ 51 ]albo nawet trzystu laty. Napotykałeś tam na każdym kroku jakieś ślady dawno minionej przeszłości, tu w cieniu lip czerwieniła się granitem skandynawskim ciężka kuta ława, a przed nią niski, solidny o grubym blacie stół kamienny, dalej pomiędzy bujnemi bzami sterczała kolumna, albo obelisk, zzieleniały od porostów. Trochę na boku z pod lebiody, piołunów, łopianów i pokrzyw, wyglądały fundamenty oddawna zrujnowanego budynku, którego przeznaczenia daremnie starałbyś się odgadnąć.

Niegdyś mieszkali tu znać ludzie wielkich środków materyalnych i wyższej kultury, rozmiłowani w pięknie i przywykli do dobrobytu. Dziś jednak ta pańska rezydencya pochyliła się gwałtownie do upadku. Na ścianach pałacu szarzały plamy i zacieki, okna z połatanemi i iryzującemi od starości szybami, spoglądały melancholijnie w głąb alei, jedna z kolumn utraciła kapitel, wyzłocone dawniej kraty balkonu, czerwieniły rdzą, pomiędzy dachówkami widniały szpary, pozatykane wiechciami słomy, tu i owdzie z pod tynku odpadłego wskutek wilgoci, świeciły cegły.

W dużych kamiennych wazonach, zamiast starych agaw, rosły szkarłatne begonie, park zaś nosił na sobie cechy pewnego zaniedbania, nieodzownego następstwa oszczędności. Gazony niewystrzyżone, pokryły się mozajką barwną jaskrów żółtych, dzwonków fiołkowych, i puchów nasiennych wszędzie pospolitych mniszków. Ławki drewniane wypróchniały, uboczne ścieżki, rzadko gracowane, zieleniły się trawą, a miejscami ginęły bez śladu. [ 52 ]

Pan Stanisław wyszedł na podwórze folwarczne i rzuciwszy okiem na mocno podniszczone budynki gospodarskie, wrócił do siebie.

W jakim domu się znalazł? Wyobrażał już sobie właściciela tych resztek fortuny niegdyś pańskiej, jako pyszałkowatego bezmyślnego szlagona, uciekającego od roli do Warszawy, albo jeszcze dalej, do wód zagranicznych, a nawet do Monaco. Przedającego, przepijającego i przegrywającego ten szmat ziemi, odziedziczony po przodkach niewiele więcej wartych od niego.

— Sprzedał forwark chłopom, żeby ratować co się da, — myślał sobie młodzieniec. — Nieciekawy okaz. Pewnie jeszcze śpi, powierzywszy kłopoty około gospodarstwa rządcy. Już mnie swędzi język, żeby go zapytać, ile przegrał z ojcowizny w ruletkę, ile wydał na ostatnim jarmarku wełnianym i na szansonistki.

Wzięła go wściekłość, kiedy sobie rozważył, że zgraja pijaków i próżniaków, bo takie pojęcia przywoził tutaj, pozwybała się z lekkiem sercem tego, za czem on tęsknił każdym fibrem serca.

— Hołota — mruczał pogardliwie przez zęby, wiążąc krawat, przed zamąconem lustrem, — teraz ma się rozumieć, zwalą się wszyscy do Warszawki... Aha, niezawodnie i w końcu jaśnie wielmożny zostanie konduktorem od tramwajów, urzędnikiem w cyrkule, albo założy sklepik z wiktuałami... Ha, ha, ha!

Kiedy go służąca wezwała do jadalni, wchodził do niej zaciekawiony. [ 53 ]

W obszernym pokoju naprzeciwko wielkiego kredensu jesionowego, zajmującego całą ścianę, siedział już jakiś mężczyzna w kurtce poplamionej, w długich, mocno zabłoconych batach, w koszuli kolorowej, w spodniach podbitych skórą i wyświeconych; znać tylko co zlazł z konia, bo jeszcze trzymał zużytą szpicrutę w ręku zwisłem bezwładnie na poręczy staroświeckiego krzesła. Usłyszawszy szelest, odwrócił się zlekka i apatycznie wlepił znużone szare oczy we wchodzącego. Po jego spalonej od słońca, spękanej od wiatru i słoty twarzy, przebiegł wyraz zniechęcenia. Podniósł się ciężko, z wyraźnym wysiłkiem i wyciągnął dłoń do przybysza.

— Zapewne rządca, dźwigający łaskawie zrzucone na jego barki obowiązki właściciela, — pomyślał pan Stanisław.

— Jestem Olaski. Niech pan siada! Zaraz podadzą nam śniadanie — rzekł.

Pan Stanisław przedstawił się także, zdziwiony doznanym zawodem. Nie sądził bowiem, żeby ten niepozorny człowiek był samym właścicielem majątku.

— Wyobrażałem go sobie zupełnie inaczej, — myślał, czując jeszcze uścisk twardej dłoni.

W tej chwili otwarły się drzwi i stanęła w nich młoda panienka, ubrana w niebieską, perkalową sukienkę, niosąc tacę.

Pan Stanisław odrazu poznał w niej ową samotnicę, która niedawno błądziła w parku, zraszając gorącemi łzami kamienne ławki. [ 54 ]Ujrzawszy nieznajomego, kiwnęła główką i spokojna już, zaczęła wydobywać z kredensu szklanki, spodki i łyżeczki.

— Moja córka, — rzekł Olaski, takim samym, uwięzionym w piersi głosem.

Panienka podała mu spracowaną i czerwoną, ale małą rączkę, ogarniając go na chwilę pytającem spojrzeniem, obrzmiałych jeszcze oczu.

Być może, że w jego twarzy wyczytała współczucie i sympatyę, bo na policzkach jej zjawił się przelotny uśmiech, nikły jak promyk słońca, strzelający z poza deszczowej chmury.

— Pan na długo? — rzuciła, widząc, że trzeba coś powiedzieć.

— Na parę tygodni, ale zdaje mi się, że się źle wybrałem. Państwo podobno sprzedali majątek i przenoszą się na stały pobyt do Warszawy. Szkoda, tu tak ładnie.

— Oh, prześlicznie! — zawołała z żywością panienka. — Nigdzie tak pięknie być nie może! Prawda?

I uśmiechnęła się powtórnie, ale już zupełnie inaczej.

— I my żałujemy, że się stąd musimy wyprowadzać. Ale to trudno! — dodała z westchnieniem. — Pan kawy, czy herbaty?

— Kawy, jeżeli pani pozwoli.

Podsunęła mu dużą filiżankę. [ 55 ]

— Jeszcze nie zaraz się przenosimy, — mówiła, krając z dużego bochenka wiejskiego, — zejdzie z miesiąc, a może i więcej... Chciałabym, żeby chłopi jaknajdłużej nie płacili.

— Co też ty mówisz, Ludmiłko! — zaprotestował pan Olaski.

Zamilkła, ale znać było, że pozostała przy swojem.

— Czy państwo nic sobie nie zatrzymują? — zagadnął pan Stanisław.

— Nic, — odparł sucho Olaski.

— Nawet pałacu? Chłopi rozbiorą go niezawodnie.

— Ha, — syknął obywatel, odkładając napoczęty kawałek chleba, — ma się rozumieć, że rozbiorą. Chciałem sprzedać osobno, ale sami żydzi się trafiali i dałem spokój. Niech lepiej chłopi rozbiorą. Sam też nie wezmę, bo mnie nie stać na utrzymywanie takich rezydencyi. Panu Bogu dziękuję, żem o kiju żebraczym stąd nie wyszedł.

— A przecież inni gospodarują jakoś, — wtrącił nieśmiało pan Stanisław, — znam ludzi, którzy utrzymują, że nic nie daje tak stałego i pewnego dochodu, jak ziemia...

— Dochodu? — zaśmiał się gorzko Olaski. — O dochodzie mówić łatwo temu, co siedzi sobie w mieście, ma chałupę i kwity lokatorom wystawia, albo po gazetach rady rolnikom daje. Oto właśnie przeczytałem, masz pan! Jakiś mędrek plecie to samo i wiele więcej głupstw [ 56 ]jeszcze w dodatku! Rolnicy nasi gospodarować nie umieją! On potrafi, psia krew! Pewnie sam na wsi nie był i żyta od pszenicy nie odróżniłby, jak bym go na pole wyprowadził. Żyto tanie, że poprostu produkcya się nie opłaca przy drożyźnie robotnika, który zagranicę ucieka! Czasami sobie już myślałem, żeby wszystko na pastwisko zamienić i krowy paść, czy ja wiem!? Nabiał? A co z nim robić, niech mi kto powie? Do Warszawy wozić? A kolej gdzie? O trzy mile! Czegom ja już, panie łaskawy, nie próbował! I koniczynę na nasienie siałem i buraki na kawałku lepszym plantowałem i miętę pieprzową i cykoryę i chmielarnię nawet założyłem! Albo bydło! Przypuszczam, że się i ma coś, to komu sprzedam, kiedy granica zamknięta? A u nas takie ceny dają, że się nie opłaca. Czasami człowiek, przeczytawszy takie oto bazgroty, nie wie sam co o sobie trzymać. Chyba, żem z instytutu wyszedł głupi! Bo teraz panie byle młokos, byle żydziak, za człowieka nie ma rolnika! Kiedy ojciec mój umarł, dostałem nie wiele co prawda, ale bez grosza długu, resztki z fortuny pańskiej, trzydzieści włók zaledwie! Wróciłem właśnie ze szkoły agronomicznej. Zakasałem więc rękawy i powiedziałem sobie: „Nie dam się, będę pracował, będę oszczędzał, a nie dam się!“ Jak żyłem, niech moi sąsiedzi powiedzą panu. Sam nie dosypiałem i ludziom spać nie dałem, nie dojadłem, stosunki z ludźmi pozrywałem, żeby wydatków nie mieć daremnych, dziecko oto samem w domu uczył z żoną, chodziłem gorzej od karbowego odziany, z ekonomem w polu cały dzień siedziałem i parobkom na ręce patrzyłem, aż mnie znienawidzili. Żyłem po prostu jak barbarzyńca, wszystkiegom sobie odmawiał, nawet fajkę rzuciłem! A on tu mi o hulankach po jarmarkach gada, kanalia. A gdzież to teraz [ 57 ]szlachta pieniądze traci? Chyba o magnatach gada! Może takich zna, bo ja nie! Jakem do Warszawy za interesami jechał, tom noc w pociągu spędzał, żeby na hotelu oszczędzić, a on błazen!...

— Bo i po co za własne pieniądze nagan i przytyków słuchać? — mówiła pani Olaska.

— No i dał pan rady? — zagadnął pan Stanisław, pragnąc przerwać tę przykrą dla siebie scenę?

Zamiast odpowiedzi, Usłyszał jednak ironiczny uśmiech. Olaski zerwał się, wcisnął żokiejkę na uszy, chwycił szpicrutę i blady z dławiącego go gniewu, wypadł z pokoju. Za chwilę siedział już na koniu, który oczekiwał nań przed domem, zaciął go i pocwałował w pole.






[ 58 ]
Pan Stanisław odetchnął swobodniej, kiedy pani Olaska wyszła także i kiedy znalazł się sam jeden w pokoju z panną Ludmiłą. Brała go wielka ochota powiedzieć tej dzieweczce, że widział ją w parku roniącą łzy tajemnicze, ale nie miał odwagi napomknąć nawet o swej bytności w ogrodzie i nie rzekł do niej ani słowa. Nie zdawał sobie sprawy dlaczego, ale ta panienka wydawała mu się jeszcze przyjemniejszą, aniżeli panna Wanda. Mimowoli porównywał je pomiędzy sobą i doszedł już do przekonania, że w tej było więcej naturalności, więcej szczerości, więcej życia, aniżeli w biednej, znękanej pracą, kasyerce fabrycznej. Ah, jak on lubił szczerość! Zawsze brał za złe pannie Wandzie, że nie była dla niego bardziej otwartą, że nie pozwoliła mu zajrzeć choć na chwilkę do swego dziewiczego serduszka.

Z jaką przyjemnością szukałby w jego zakątkach swego imienia, a jeżeli by je znalazł, to kto wie, czyby nie uległ obietnicom swojej wyobraźni, czyby w swej własnej duszy, którą uważał za wyciśniętą, pozbawioną smaku i zapachu, suchą cytrynę, nie dobadał się także tego czegoś, co ludzie zwą miłością, a czego on nie znał wcale.

A panna Ludmiła tchnęła cała tą pociągającą szczerością, była jak kielich kwiatu rozchylony szeroko, gotów darzyć swemi woniami i słodyczami każdego kto tylko zbliży doń spragnione usta.

Tak rozmyślając, na przechadzce, pan Stanisław złapał się na gorącym uczynku sentymentalizmu, którym pogardzał z głębi duszy. At, i o czem on myśli! on, co się uważał za niezdolnego do żadnych [ 59 ]uczuć! Ba, jest wolnym i nie pracował już od dwóch dni! Oto cała tajemnica. Mój Boże, że też to z człowieka takie zwierzę ordynarne! Byle md popuścić cokolwiek cugli, już zaczyna brykać. Co go w gruncie rzeczy obchodzi ta kasyerka, ani mądrzejsza ani ładniejsza od tysiąca innych, albo ta płaczliwa wieśniaczka?

Niebawem młodzieniec znalazł się pomiędzy drzewami lasu. Owionęła go balsamiczna woń jodeł, igliwia, Żywicy, wysychającej na upale letnim i wilgotnego mchu, ścielącego się szmaragdami, miękkiemi jak aksamit. W jednej chwili zapomniał o pannie Wandzie, o pannie Ludmile, o Olaskim i jego oburzeniu, rzucił się na ziemię i porwany dziką radością psa, spuszczonego z łańcucha, zaczął się tarzać po trawie Z jego gardła wydobywały się stłumione okrzyki, jęki rozkoszne, które zmieszały się z szeptem sosen w jedno westchnienie.

Pierś wznosiła się wysoko, jak nigdy, rozpierana nieznaną potęgą, każdy fibr drgał w nim radością bezmyślną, zwierzęcą, nie dającą się opanowywać niczem.

Las, las, przecież i to dobry znajomy, po którym przez długie. lata rozłąki pozostała niezabliźniona rana.

Rana ta teraz napełniała się balsamem i bolała słodko, rozkosznie! Leżał na wznak, okryty potem, z rozwartemi szeroko ustami i patrzył w bezmiar niebios, rozwierający się nad jego głową. Z tych zawrotnych przepaści spływała na niego nieznana przedtem tęsknota i wycisnęła mu łzę z oczu. Jest sam, zupełnie sam, nie patrzy na niego nikt prócz nieskończoności, nie wpada mu do ucha nic, prócz [ 60 ]szeptów przyrody — matki, kochającej namiętnie i darzącej nadziemskiem dobrem swe dzieci wierne. On rozumie jeszcze te szepty, choć zapomniał pojedyńczych wyrazów. Macierz kołysze go w ramionach, przygarnia do łona, bierze w dłonie zakrwawione serce i zlewa je łzami współczucia. „Moje ty biedne, stęsknione, schorzałe serduszko, pójdź w moje objęcia, powiada, skąpię cię w oceanie ciszy, w nim pozbędziesz się błota ludzkiego, które do ciebie przylgło, odnajdziesz samo siebie, odzyskasz pełnię bicia, zrzucisz z siebie zimne sploty rozumu, opasującego cię, jak wąż przewrotny, tamującego każde twe silniejsze drgnienie. Ja ci dam spokój, którego tak upragnęłeś, napoję cię miłością, jeszcze większą, aniżeli ta, za jaką tęsknisz, o jakiej marzysz...“

Poddaje się bez oporu tym pieszczotom, zamyka oczy i wsłuchuje się w szum sosen. To nie gwar pusty strojących się na wiosnę drzew liściastych, godujących w lecie, a pogrążających się w sen niemy jesienią, lecz szmer tajemniczy poważnych sosen, nie zrzucających szaty nadziei nawet w objęciach mroźnej zimy.

To Śpiew równie piękny, jak wymowny, równie smętny, jak upajający! Pieśń ta kształtowała, nastrajała w ciągu długich wieków dusze szerokoskrzydłych, górnolotnych, białopiórych, zuchwale polujących w błękitach, orłów, rozbrzmiewała, kiedy z wysokości spadały płynne rubiny, osiadając na sztywnych igłach, niby jagody.

Pan Stanisław płakał, bo poruszała ona dawno naderwane struny jego duszy, wydobywając z nich połamane, jęczące akordy tęsknoty. Czuł się teraz ptakiem, strąconym z pod obłoków w ogrody warzywne między nikczemne kury, gęsi i indyki, przykuty łańcuszkiem do grzędy [ 61 ]i skazany na powolne konanie pomiędzy niemi. Kona, choć tak młody, i słońce, to samo słońce, w które patrzyły bez zmrużenia powieki jego pradziady górnolotne, razi jego wzrok, nawykły do ciemności.

Leżał tak długo, długo... Jakże daleko odbiegła jego dusza od tego mrowiska, w którem pracował! Kiedy chwilami zlatująca z wyżyn myśl wracała tam, przejmował go dreszcz wstrętu. Dlaczego musi żyć w pośród tych ziejących kwasem, walczących o nędznego robaka, uciekających od światłości, deptanych tysiącami owadów, które wzlatują raz jeden w życiu zaledwie i wnet spadają na ziemię?

On, co gardzi zasobnemi, podziemnemi gniazdami, wzniesionemi tysiącem drobnych zabiegów!

Słońce już zniżało się, kiedy wracał do domu z ukojonem sercem, z uchem pełnem czarownych szeptów, które wlały dziwny spokój do jego ducha.

Zdenerwowanie trawiącego wpośród murów miejskich pierzchnęło, jak ból pod działaniem balsamu, równowaga potargana powracała znowu... Szedł polem, schylając się co chwila dla zerwania habra, spoglądającego nań głęboką niebieską źrenicą, która przypominała mu pomimo woli oczy panny Wandy. Dlaczego jej nie ma tutaj. Biedna dziewczyna i ona tęskni do otwartych, wyzłoconych wiosennem słońcem widnokręgów, wysrebrzonych obłoczków na przepastnych błękitach, może i ona mogłaby zrozumieć wielką pieśń ponurego boru? I ona wygnanka i nad jej kołyską szumiały sosny i żyta, nuciły skowronki i ją łechtały wonie przewracanej pługiem ziemi! Ujęliby się pod ręce, [ 62 ]ona oparłaby się na jego ramieniu mocno, tak, iżby dźwigał cały ciężar tej drobnej, przezroczystej jak alabaster postaci, i kroczyliby obok siebie, zrywając znane od dzieciństwa kwiaty. Nie mówiliby nic, bo i po co? Czyż i tak nie zadzierzgnęła się pomiędzy nimi struna mocna, choć niedostrzegalna i niema?

Nagle wpośród kłosów przemknęła perkalikowa sukienka i główka panny Ludmiły, zadyszanej od szybkiego kroku.

— Ach to pan! — zawołała, zatrzymując się. — Dobrze że pana spotkałam! Od trzech godzin czekamy z objadem. Sam sobie pan winien, bo ojciec już zjadł i odjechał. Gdzież pan bawił tak długo?

Buchalter stał niemy, wpatrując się w grę warg ponsowych, z których wylatywały te słowa, skierowane do niego.

Nie od razu zdobył się na odpowiedź, pogodne spojrzenie panienki przeszywało go.

— W lesie, — szepnął nareszcie z wysiłkiem.

— Cóż pan tam robił do tej pory? Już piąta, a my objadujemy o drugiej.

— Nie, leżałem i patrzyłem w niebo.

— Ah, tak? — zawołała wesoło. — I cóż pan w niebie dojrzał?

— Niebo!

Panienka zmieszała się.

— Prawda, nie zastanowiłam się, — wyszeptała. [ 63 ]

— Czy panu podoba się u nas? — dodała po chwili.

— Tak, przyroda wszędzie jest dla mnie piękną. Zwiedzałem ogród, ale wolę las... tam cisza, ale taka wymowna...

Chciał jej mówić o tej pieśni, która rozbrzmiewała jeszcze pełną nutą w jego uszach, ale powstrzymał się.

Człowiek nie zawsze rozumie to, co go otacza, nie zawsze kocha to z czem żyje, pomyślał sobie.

— Co pani czyta? — dorzucił, pragnąc skierować rozmowę na inny przedmiot.

Spojrzała nań z przestrachem.

— Nie mam czasu na książki, — odparła zakłopotana, — czytałam tylko te, które każdy znać powinien, ale z nowszych niewiele. Tak jakoś jestem zajęta, że tygodniami nie mam wolnej chwilki dla siebie. W mieście ludzie bardziej zajmują się literaturą, ale na wsi praca.

— Co pani robi?

— Pomagam mamie, bo nie dałaby sobie rady sama, powierzyła mi ogród i dom. A pan czem się zajmuje?

— Czem? — zaśmiał się z odcieniem goryczy pan Stanisław. — Wykolejeńcem jestem proszę pani.

— Nie rozumiem, — rzekła zatrzymując się.

— No to wygnańcem, jeżeli pani woli.

— Skąd? [ 64 ]

— Stąd, gdzie pani teraz żyje.

— Pan mówi samemi zagadkami, — rzekła tonem wyrzutu.

— A przecież powinnibyśmy rozumieć się lepiej wzajemnie. Ja już jestem wygnańcem, a pani będziesz nim jutro.

Spoważniała nagle, oczy rozweselone na chwilę zagasły.

Spojrzała uważnie na towarzysza i szła obok niego, oskubując trzymany w ręku bławatek.

— Jestem buchalterem w fabryce, — rzekł po chwili pan Stanisław, — to znaczy, barometrem zysków i strat, wskazówką na zegarze szczęścia swego pryncypała, uosobieniem suchego, nieubłaganego rachunku.

— Prowadzi pan księgi?

— Siedzę w nich po same uszy przez cały rok, po dziesięć godzin na dobę.

— Nie zazdroszczę panu, — rzekła ze współczuciem, — wolę najcięższą pracę na wsi, niż najlżejszą w mieście.

— Pani nie lubi Warszawy?

— Ani lubię, ani nie lubię, bom nigdy w niej nie była, chociaż mam już ośmnaście lat. Największe miasto, jakie znam, to Radom. Po co jeździć, jeżeli się niema żadnego interesu? Szkoda tylko pieniędzy. Czy pan wie, że ja nawet teatru dotąd nie widziałam? Taka ze mnie zaśniedziała wieśniaczka. Pewnie pan z taką nawet rozmawiać nie znajduje przyjemności. [ 65 ]

W każdem jej słowie dźwięczała srebrna nuta szczerości, pan Stanisław nie mógł się dopatrzeć ani śladu udawania tak pospolitego u panien, z któremi dotąd miał do czynienia, nie wyłączając panny Wandy.

Widocznie ta dzieweczka nic sobie nie robiła nietylko z niego samego, pana Stanisława, ale nawet z całego świata.

Spoglądała mu w oczy prosto, śmiało, jak człowiek, niemający nic do ukrywania, czysty w najgłębszych zakątkach duszy.

— Jest pani wieśniaczką, ale w najlepszem znaczeniu tego wyrazu.

— Chciałabym pozostać nią przez całe życie.

— Kto pani tego zabrania? Niech pani zawsze stara się być sobą i tylko sobą. Powiadają, że wielcy ludzie dlatego są wielkimi, że mają na to dość odwagi.

— Pragnęłabym, ale...

— Ale? — podjął Chojowski.

— Ale sobą potrafię być tylko tutaj, na wsi, w Kołatach. Gdzieindziej musiałabym się zmienić. Czuję to doskonale, choć sama nie wiem, jakby to panu wytłómaczyć. Ot zdaje mi się, żem przyrosła do wsi, tak jak ten mech do kamienia, albo ta brzoza do pagórka.

— Rozumiem panią, rozumiem, — przerwał żywo Chojowski, — pomiędzy nami a rzeczami ukochanemi, temi, które ciągle nas otaczają, nawiązują się z czasem jakieś niewidzialne nitki... [ 66 ]

— Nitki... tak, tak... Otóż ja właśnie jestem połączona takiem niteczkami z rodzinną wioską.

— Doskonale pan to powiedział! Widzi pan ten kwiatek? — rzekła, wskazując końcem nóżki na roślinkę, przytuloną do grudki ziemi, — nie wiem nawet jak się on nazywa, ale znamy się doskonale oboje. Kiedy byłam ot, taka maleńka, chodziłam z mamą tutaj i robiłam sobie maleńkie ogródki, zwyczajnie jak dzieci, i ten kwiatek najbardziej lubiłam w nich sadzić, bo taki był wdzięczny, przyjmował się, choć inne zaraz więdły. Spotykałam go na polu, co rok w czerwcu i jakoś przyzwyczaiłam się do niego, pomimo, iż nie odznacza sie niczem, jest prawie brzydki. Nieprawdaż? Albo ta brzoza! Wracając ze spaceru, siadałyśmy obie z babunią w jej cieniu; ona brała mnie na kolana i opowiadała bajki. Pamiętam prawie każdą z nich, bo słuchałam z zapartym oddechem. Żadna książka nie zajmowała mnie później bardziej, aniżeli te opowiadania o zaklętych królewiczach i królewnach. Mając dziesięć lat, zachorowałam ciężko i leżałam bez nadziei, przez kilka tygodni, sama nawet myślałam, że już nie wyzdrowieję. Kiedy mi wreszcie pozwolono wstawać z łóżka, mama zaprowadziła mnie na spacer, ale nie mogłam zajść dalej, jak do tego kamienia przy drodze, usiadłam na nim, żeby nabrać sił. Świat cały wydał mi się wtedy taki piękny, taki piękny, że niepotrafię nawet wyrazić tego! Płakałam z radości, patrząc na pola, na tę brzozę, na nasz dom i ogród. Ilekroć teraz usiądę na nim, ta sama radość powraca i wszystko, nawet ja, staje się w moich oczach piękniejszą. Niema tu w Kołatynie najmniejszego krzaczka, drzewka, kwiatka, z którym by mnie nie łączyły takie [ 67 ]niewidzialne niteczki. Idą one od martwych przedmiotów, nawet od ludzi do mojego serca i zapuszczają się w nie głęboko, głęboko... Jedne są złote, drugie srebrne, inne podobne do tęczowej pajęczyny, a choć takie subtelne, mają moc niesłychaną. Gdyby je kto chciał pozrywać, krzyczałabym z bólu i broniła się rozpaczliwie, bo mi się zdaje, że wraz z niemi pęknie i moje serce...

Idąc wolno, zbliżali się do krzyża, u stóp którego panienka zanosiła rano modły. Chojowski nie mógł się powstrzymać od rzucenia niedyskretnego pytania.

— Czy i z tem miejscem łączą panią jakie wspomnienia?

— Tysiąc, jeżeli nie więcej! — odparła po krótkim namyśle, — kiedym była małą dziewczynką, przychodziłam tu codziennie w lecie, nad wieczorem z babunią, mówić pacierz. Później zaglądałam tu sama, ilekroć spotkało mnie co złego. Ten krzyż to powiernik wszystkich moich strapień, zawodów, cierpień, walk, wątpliwości; u jego stóp szukałam pociechy i ukojenia w każdej cięższej chwili, pomiędzy nim i mną zadzierzgnęła się nie jedna, ale tysiąc niteczek, ani złotych, ani nawet srebrnych, ale szarych i czarnych. I tych jednak nie chciałabym pozrywać, bo zdaje mi się, że człowiek powinien żyć nietylko jasnemi, ale i smutnemi chwilami. Podług mnie, szczęście to nie żaden wspaniały, harmonijnie ułożony, tchnący wszystkiemi woniami, upajający oko wszystkiemi barwami bukiet, bo takich nie ma zgoła na świecie. Szczęście trzeba robić sobie samemu, zrywając kwiatek po kwiatku przy drodze życia i wpinać sobie we włosy. Jak jeden zwiędnie, to [ 68 ]się świeży znajdzie. Czasami wypadnie i cierni wziąć na głowę, jeżeli tylko zakwitną później, albo pokrzywami ręce poparzyć.

— A dużo kwiatów uszczknęła pani? — zagadnął, uśmiechając się Chojowski.

— Oh, nie jeden, — odparła wesoło, — ale same polne, skromniutkie, po które pan pewnie by się nawet nie schylił.

— Tak pani sądzi?

— Pan by nie chciał mieszkać na wsi i oddawać się od rana do wieczora pracy takiej, jak moja. Na kobiecie ciąży prawdziwe przekleństwo. Może sobie ręce, jak to powiadają, po łokcie urobić, a nie znać tego na świecie. Owoce naszych trudów znikają zwykle bez śladu, chociaż bez nich ludzkość istnieć by nie mogła. Kiedym czytała podanie o Syzyfie, zaraz przyszło mi na myśl, że takim Syzyfem na świecie jest właśnie kobieta. Wiecznie musi ona zaczynać rano, to co skończyła wieczór i tak ciągle do samej śmierci. Szczęśliwi ci mężczyźni! bo dzieła ich są trwalsze od naszych i czasem pokolenia całe z nich korzystają.

— Jak jakich mężczyzn, — rzekł Chojowski smutnie, — co do mnie, należę także do bezimiennych pracowników.

Znajdowali się już w ogrodzie. Kiedy oboje mijali ową kamienną ławę, pan Stanisław zatrzymał się przy niej.

— Dałbym wiele za to, żeby wiedzieć, jaką chwilę życia związała pani w pamięci swojej z tym zimnym kamieniem, — rzekł nieśmiało. [ 69 ]

— Dlaczego pan pyta mnie o to? — zagadnęła żywo panienka.

— Przyznaję się, że mimowoli...

Na twarzy Ludmiły ukazał się rumieniec.

— Więc pan mnie widział tu, dziś... rano? — pytała zalękniona.

— Zupełnie niechcący, upewniam panią... — tłómaczył się.

— To bardzo nieładnie z pańskiej strony! odtąd będę się wystrzegała. Ale niech pan idzie prędzej, ja muszę jeszcze zajrzeć do kuchni.

Chciał ją zatrzymać, ale pierzchnęła jak spłoszony skowronek.






[ 70 ]
Po tem niespodziewanem sam na sam Chojowski widywał się z panną Ludmiłą tylko przy stole, młoda dziewczyna bowiem prowadziła życie pracowite i rzeczywiście nie miała chwilki wolnej dla siebie. Przy obiedzie spędzano w Kołatynie co najwyżej pół godzinki, bo Olaskiemu zawsze pilno było do gospodarstwa. Rozmowa obracała się rzadko około spraw ogólniejszej natury, przeważnie dotyczyła wypłaty szacunku przez chłopów. Najczęściej odbijały się o uszy naszego buchaltera słowa: „Bank włościański.“ Instytucya ta w pogawędkach Olaskich nabierała dla niego znaczenia, jakiego jej nigdy przed tem nie przypisywał. W jego nowych pojęciach wyrastała ona na zaklęty Sezam, z którego miało spływać złoto do kieszeni upadającej szlachty. Olaski zdawał sobie zresztą bardzo jasno sprawę, że się znajdował pod olbrzymim złotym młotem, który z wykrystalizowanej bryły społecznej miał go zmienić w bezimienny atom kapitału, rzucić w odmęty zdradziecko falującego, kryjącego niezbadane a niebezpieczne głębie, wyrzucającego niezdrową pianę wiru wielkomiejskiego.

— Musimy iść precz! to trudno! — rzekł przy obiedzie. — Rolnictwo na średniej własności upadło na całym świecie. Szlachcic nasz nie może zamienić się na przemysłowca, bo mu kapitału brak, ani na amerykanina bo na to trzeba siedzieć na dziewiczych postepowych gruntach, więc ustępuje miejsca Żydowi spekulantowi i chłopu, który wyzyskuje swoją własną pracę, kontent, byle mu kartofli starczyło do przednówka. Szlachcic pójdzie precz z resztkami fortuny w kieszeni, [ 71 ]albo i z torbą, ale co potem? Bo zważ pan, dużo wody upłynie, zanim chłop dwudziestomorgowy wyrośnie na obywatela, na oświeconego członka społeczeństwa; a drobniejszy? Pójdzie na wyrobnika do fabryki, żydowi albo niemcowi się wysługiwać. Noc, panie, nas ogarnie, noc, że ha! Powiadają, że szlachcic chłopa do Brazylii wypędza, że go traktuje jak trzodę chlewną i Bóg wie co jeszcze! Jaki tam szlachcic jest, taki jest, ale zawsze do tej czarnej gromady wnosi niejeden promyczek światła, no, no i kulturę podnosi trochę, boć przecie chłop od niego, nie od kogo innego gospodarować się uczy! Wszystko się nam na głowę wali, a oni się cieszą, że szlachtę dyabli biorą! Tak to, panie, u nas, tak! Żeby nie bank, to połowa z nas za kij żebraczy chybaby chwyciła prędzej czy później.

Chojowski, patrząc na tego rozbitka, do ostatniej chwili walczącego z nawałnicą, rzucającą go na skały, nabierał dlań współczucia, do którego przybywało coraz więcej szacunku. Olaski w niczem nie przypominał mu bezmyślnego letkiewicza; wstawał o świcie, pracował bez wytchnienia, jak powiadał „z nałogu;“ myśl jego wzlatywała nawet wyżej ponad poziomy życia codziennego. Pana Stanisławowi nie mogło się w głowie pomieścić, że taki robotnik, taki abnegat, uosobienie energii, leciał w przepaść razem z próżniakami i obieżyświatami. Zaczynał też powoli inaczej spoglądać na rzeczy.

Olaski pozostawiał mu zupełną swobodę używania przyjemności wiejskich. Chojowski biegał od rana do wieczora po polach i lesie, należącym do sąsiedniego majątku, unikał tylko świeżej poręby w Kołatynie, która odpychała go jak cmentarzysko. Parę razy wstawał [ 72 ]o świcie i szedł do parku w nadziei, że spotka tam pannę Ludmiłę ale nadaremnie wypatrywał jej pomiedzy staremi lipami i wiązami, miała się więc rzeczywiście na ostrożności. A szkoda! na ustach wisiało mu niejedno pytanie do tej dzieweczki, która, pomimo całej swej szczerości, powiedziała mu tak mało o sobie... Obserwował ją bacznie u stołu i spostrzegł kilka krotnie, że miała powieki obrzękłe, źrenice przymglone i smutne. Jakiś dramat rozgrywał się w tej młodej, białej duszy — dramat, który pan Stanisław odgadywać poczynał, chociaż niezupełnie.

Jakoś w parę tygodni po przyjeździe Chojowskiego, cała rodzina siedziała, jak zwykle, przy wieczerzy. Olaska znużona zabiegami około gospodarstwa, milczała, wpatrując się badawczo w męża, jakby przeczuwała, że ma on dziś coś ważnego do powiedzenia. Panna Ludmiła krzątała się, rozlewając mleko kwaśne na talerze. Pan Stanisław z przyjemnością Śledził jej ruchy żywe, pełne wdzięku i gibkości, łowiąc w przestrzeni błyski jej oczu, jakby pragnął przywłaszczyć sobie choć jeden z pomiędzy nich. Ale daremnie, źrenice dzieweczki prześlizgiwały się po nim, jako po martwym przedmiocie, tkwiła w nich ciągle jakaś troska głęboka. Jedzono mleko z kartoflami, codzienną kolacyę w Kołatynie, nie zamieniwszy pomiędzy sobą ani słowa. Kiedy nareszcie panna Ludmiła, podawszy herbatę, zajęła swe zwykłe miejsce po za samowarem, Olaski otworzył usta.

— Chłopi dostali pieniądze z banku, — rzekł lakonicznie.

Zdanie to spadło jak grom na głowy kobiet. Chojowski, który siedział naprzeciwko panny Ludmiły, spostrzegł, jak na twarz jej [ 73 ]wypełzła śmiertelna bladość, jak źrenice rozszerzyły się i utkwiły przerażone w ojcu, a wargi drżeć zaczęły.

— Kiedy? — zagadnęła żywo pani Olaska, zrywając się z krzesła.

— Parę dni temu. Pojutrze już płacą.

— Tak prędko?

— Chwała Bogu, że się już raz skończyło, — rzekł surowo Olaski, spoglądając na córkę.

Panna Ludmiła z trupio bladej stała się sino purpurową, łzy jak perły posypały się jej na policzki. Chwilę walczyła, żeby je opanować, ale poczuła znać, że daremnie walczy z bólem przejmującym całą jej istotę, bo odsunęła się gwałtownie od stołu i słaniając się, wyszła z pokoju.

Pan Stanisław usłyszał po za drzwiami pierwszy spazm serdecznego płaczu dzieweczki, i sam poczuł dławienie w gardle.

Olaski pobladł także, ale szybko odzyskał zimną krew.

— Idź do niej, — szepnął żonie.

— Nie dziw się pan, — dodał, zwracając się do Chojowskiego, — urodziła się tutaj, wychowała, wzrosła. Ciężko dziewczyninie opuszczać Kołatyn, bo przywiązana do niego całą duszą — a w dodatku nie cierpi miasta. Cóż robić jednak. I mnie bolesno opuszczać ojcowiznę, ale los twardy, oj, twardy! kto wie, co nas jeszcze czeka. Za mało mi zostanie, żeby żyć z założonemi rękami; długi na wiosce są, trzeba wziąć się do [ 74 ]pracy na innem polu. Pan znasz lepiej odemnie stosunki w Warszawie. Ile też płacą na pierwszym numerze hypoteki? na pierwszym pytam, bo ta reszta, to własność mojej córki, nie mogę, nie powinienem ryzykować.

— Dziś kapitał znacznie staniał, — odparł Chojowski, — pewna lokata nie daje więcej, jak 5 do 6 od sta, zależnie od wysokości sumy.

— Niewielka będzie.

— Nie radziłbym zatem ubiegać się o zbyt wielki procent, bo na drugim numerze nie zawsze pewne.

— A w przemyśle? Może pan wie o jakiem dobrem przedsiębiorstwie udziałowem, akcyjnem wreszcie?

— Przemysł nasz nie stoi dotąd na pewnych nogach, — mówił pan Stanisław, który pod wpływem rozdrażnienia wpadał w pesymizm; — nie mamy nawet, ściśle rzeczy biorąc, własnego przemysłu, ale żydowsko-niemiecki, rozwijający się pod osłoną ceł protekcyjnych. W dodatku produkujemy prawie wyłącznie na wywóz do Cesarstwa, co nie należy do normalnych stanów w dziedzinie tego rodzaju pracy. To sztucznie wyhodowana roślina, nie zakorzeniona dotąd i nie zaaklimatyzowana dostatecznie. Wprawdzie dochody od przedsiębiorstw bywają wysokie, ale za to ryzyko kapitału jeszcze większe, zwłaszcza kapitału niefachowego...

— To prawda, fachowcem jestem tylko na roli, — szepnął Olaski, zamyślając się. — Jeżeliby pan jednak wiedział o jakiej pewnej lokacie, byłbym bardzo wdzięczny. Żeby chociaż wspólnik jaki uczciwy się [ 75 ]znalazł. Chętnie bym nawet ręki przyłożył do czegoś, byle się zaczepić. Gotówem sam założyć coś niewielkiego, a pewnego! Pan mi doradzi nieprawdaż? Przecież pan akademię kończył, hę?!

— Tak, niby, ale handlową.

— Sklep otworzyć chyba, — mówił jakby sam do siebie Olaski. — ale z czem? O posadzie nie myślę nawet. Zgórski Od roku szuka i siedzi w domu.

— Trudno rzeczywiście. Chybaby przez stosunki w jakiem biurze prywatnem, w towarzystwie ubezpieczeń, na kolei wreszcie. Czy pan ma jakie znajomości w Warszawie?

— Nikogo, prócz Zgórskich. Zaglądało się tam rzadko i na krótko, czasu nie miałem za dużo, jak pan wie!

— Zgórski prosił mnie także o jakie miejsce, — rzekł Chojowski, — starałem się mu dopomódz, ale w żaden sposób nie mogę, wszędzie przepełnienie, zwłaszcza nadpodaż niespecyalnych rąk.

— Ach tak? — zmieszał się Olaski. — Nie ma co gadać o posadzie. No, nie zginiemy przecież, Bóg łaskaw! Zdrówem i pracy, choćby najcięższej się nie ulęknę. Z trochą pieniędzy człowiek wszędzie da sobie radę. Pan mnie poinformuje...

— Najchętniej!

— Liczę na pana, — mówił Olaski błagalnie, — bo dalibóg, nie wiem jeszcze, czego się chwycę. A teraz na gwałt trzeba inwentarz wyprzedawać, żeby nie pomarnować potem, kiedy chłopi mnie stąd wyrzucą. [ 76 ]

W tej chwili z sąsiedniego pokoju dobiegło silniejsze łkanie stłumione poduszką, którą panna Ludmiła przyciskała sobie do ust. Olaski, strapiony, pożegnał się z gościem.

— Biedaczka, — rzekł — muszę jej to wyperswadować. Cóż i licha! świat szeroki...

Ale w jego głosie brzmiało zwątpienie.

∗             ∗

W parę dni po spadnięciu owej piorunującej wieści na mieszkańców Kołatyna, Olaski kazał założyć konie i wyjechał do miasta. Podczas jego nieobecności, ciągnącej się blisko tydzień, panna Ludmiła nie opuszczała swego pokoiku na górze Olaska oświadczyła Chojowskiemu, pytającemu o nią, że „córka chora.“ Zasiadali więc do stołu we dwoje. Pan Stanisław wysilał się, żeby prowadzić rozmowę z gospodynią, ale widział, że nic ją bliżej nie interesuje w tej chwili. Rozwijała natomiast chętnie swoje plany na przyszłość.

Osiedliby w Radomiu, gdzie mają krewnych i gdzieby się czuli w swojej okolicy, ale miasto prowincyonalne zaciasne dla nich, bo Luda — tak zwykle nazywała córkę — chce dawać lekcye, które łatwiej znaleźć w Warszawie. Dziewczyna nie skończyła gimnazyum, nie była nawet na żadnej pensyi i nie ma pozwolenia, ale umie dużo, bo ojciec [ 77 ]pracował nad nią doniedawna. Powoli porobią stosunki i tak... prywatnie Luda coś sobie będzie zarabiała... A zresztą jeżeli nie lekcye, to szkoła rzemiosł.

Teraz panny nawet z porządnych rodzin, biorą się do pracy ręcznej i nikt już nie ma im tego za złe, bo czasy inne. Czy pan nie wie, co lepiej popłaca, krawiecczyzna, fotografia, czy koszykarstwo? A możeby posyłać Ladę do muzeum pszczelniczego, czy ogrodniczego? Skończywszy kurs, dostałaby zapewne posadę gdzieś na wsi i czułaby się znowu w swoim żywiole. Powiada pan, że to nic nie daje? Ale Luda w żadnym razie nie zostanie „panną na wydaniu“ — pogardza takiemi kobietami i słusznie. Jestem pewna, że wrodzona energia popchnie ją na drogę czynu. Biedaczka! tak by pragnęła przyjść z pomocą ojcu, żałuje ciągle, że nie jest mężczyzną.

Przysięga, iż grosza nie wydamy na nią. Nie uwierzy pan, co to za dobra dziewczyna! Nigdym łzy przez nią nie uroniła! Tylko trochę egzaltowana, jak co sobie wmówi, to jej niczem z głowy nie wybije. Przytem wrażliwa, przejmująca się. Taki już charakter przyniosła sobie na świat i nie zmieni się. Najlepiej, żeby za mąż wyszła. Daj jej Boże! Ale bieda na świecie, młodzież niby to chce, a nie może, trafiał się jej nawet jeden obywatel, ale dziecko jeszcze...

Chojowski czuł, że jednem słówkiem popchnąłby Olaską do poufniejszych zwierzeń, ale nie uczynił tego. Szczegóły, dotyczące młodziutkiego obywatela i jego stosunki do panny Ludmiły, sprawiłyby mu dotkliwą przykrość, obraziłyby nawet jego dumę, choć nie potrafiłby [ 78 ]powiedzieć, dlaczego. Pozostawał więc dobrowolnie w nieświadomości i unikał rozmowy na ten temat.

Wreszcie Olaski wrócił i panna Ludmiła zeszła z góry na jego spotkanie, chociaż uczyniła to z wyraźnym przymusem. Olaski pomieszany, pocałował córkę w głowę, ale nie śmiał spojrzeć jej w oczy.

— No i cóż tam? — rzucił, wychodząc powoli z bryczki. — Zdrowaś? Coś mi nie osobliwie wyglądasz.

— Byłam cierpiąca trochę i leżałam.

— Idź powiedz matce, żem głodny, niech mi zaraz każe co zrobić.

Był po obiedzie, ale pragnął pozbyć się córki; w bryczce leżała skórzana, ciężka torebka, której wstydził się pokazać komukolwiek. Był to materyalny dowód, że fakt dawno przewidywany i przygotowywany, spełnił się.

Kołatyn, gdzie na cmentarzu spoczywało pięć pokoleń Olaskich, przeobraził się dla jego ostatniego właściciela w paczkę szeleszczących papierków i kilkunastu ciężkich rulonów.

Wydobył z bryczki ową torebkę, chyłkiem jak złoczyńca wbiegł na wschody, i, okryty zimnym potem, wpadł do swego pokoju. Co go to kosztowało! Pieniądze parzyły mu palce, jak judaszowe srebrniki. Wyczerpany, rzucił torebkę na stół.

— Chodźże co przekąsić, — rzekła pani Bronisława Olaska, trącając go w ramię. — A pieniądze przywiozłeś? [ 79 ]

Skinął głową.

— Ileż? — pytała nachylając się ku mężowi.

— Po spłaceniu wszystkiego, pozostało dla nas...

Nie miał odwagi dokończyć.

— Ile? — jęknęła. — MówŻe, nie dręcz mnie dłużej!

— Sześć tysięcy, — rzekł z wysiłkiem, nie podnosząc oczu.

Olaska w milczeniu załamała ręce.

— To łatwo obliczyć, — zaczął mówić gorączkowo. — Towarzystwa było dwadzieścia tysięcy, suma Krapowickich trzydzieści, Dąbrowskich dwadzieścia... Bolków piętnaście... wekslowych z ośm... Po cztery tysiące włóka, porachuj że sobie, moja droga! Ze sprzedaży inwentarza będzie drugie tyle, przytem żyto nasze, za jarzyny chłopi także zapłacą. Widzisz więc, że tak źle nie jest jeszcze...

Pani Bronisława wobec tych cyfr nabrała nieco ducha.

— Gdzie są? — zagadnęła. — Czy aby dobrze ci dali?

Zamiast odpowiedzi pokazał jej torebkę. Olaska nie mogła się oprzeć pokusie. Wysypała na stół rulony i zaczęła sprawdzać ich zawartość. Zajęta liczeniem, nie zauważyła, że drzwi się otwarły i stanęła w nich córka.

Ludmiła, ujrzawszy złoto w rękach matki, wzdrygnęła się. Przez chwilę stała wahając się, czy wejść czy się cofnąć, potem jednym skokiem znalazła się u stołu. [ 80 ]

— Mamo! — zawołała.

W wyrazie tym oburzenie splotło się z wyrzutem tak bolesnym, że Olaska, nie mile dotknięta, wypuściła rulon z palców.

— Mamo! ty się dotykasz tych pieniędzy? — mówiła młoda dziewczyna drżącym głosem.

— Dla czego? Cóż to? — tłomaczyła się pomieszana Olaska. — Dziwna jesteś, Ludeczko!

Panienka patrzyła na matkę błagalnie, ale widząc, że ta bierze znów rulon, odwróciła się pogardliwie i wyszła. Olaski, który przez ten czas, Zagłębiony w fotelu apatycznie śledził ruchy żony, wstał skoro tylko drzwi zamknęły się i zbliżył się do stołu.

— Dajno! — rzekł rozkazująco, prawie surowo.

I nie zważając na nic, jednem pociągnięciem dłoni zgarnął wszystko, wrzucił torbę z łoskotem do szuflady i zamknął na klucz.






[ 81 ]
Od powrotu Olaskiego z miasta błoga cisza i spokój balsamiczny pierzchnęły z Kołatyna bezpowrotnie. Podwórze i dom zamieniły się na targowisko brutalne, krzykliwe, wstrętne. Od rana do wieczora snuły się pomiędzy stajniami, oborami, a dworem postacie, rzucające pożądliwemi, sępiemi oczami na wszystko dookoła.

Był dzień letni, gorący. Dzierżawca z sąsiedztwa wyjeżdżał właśnie za wrota na ulubionym wierzchowcu Olaskiego. Bułanek, czując obcą rękę, rżał żałośnie, odwracał zgrabny łeb w stronę swego pana, stojącego na dziedzińcu w otoczeniu chałatowych żydów. Lecz Olaski nie rzucił nawet jednego spojrzenia za nim. Trawiła go chorobliwa gorączka, byle raz położyć koniec tej wyprzedaży, tej szarpaninie! Prędzej! prędzej! Zabierajcie wszystko do ostatniego wióra! Dawajcie pieniądze cuchnące i idźcie sobie precz. Niech was nie oglądam dłużej na swojem podwórku, przestańcie mnie dręczyć swojemi targami o marnego rubla, którym w głębi ducha dotąd gardzę. Rzuciłbym wam wszystko na pastwę, gdyby nie to, że mam obowiązki...

— Co wielmożny pan chce za te pługi? Po trzy ruble? To za drogo! Nowe po pięć dostanę, na sumienie, i wcale nie gorsze! Niech pan bierze! oto pieniądze... Po co czas tracić, kiedy ja chcę kupić? Chłopi i tego nie dadzą! Nu, mam zapłacić?

— Bierzcie! bierzcie!

I pługi, złożone na wóz, wyjeżdżają za wrota, błyszcząc spracowanemi lemieszami w południowem słońcu. Jak błyszczą! Aż oczy [ 82 ]bolą patrzeć na te ostrza, co od tylu lat krajały ojczystą ziemię, zaglądały w jej serce.

Chłop zaprzągł nabytą za bezcen fornalkę do wózka, napluł w garść, trzasnął tryumfująco z bicza, skłonił się nisko dziedzicowi baranią czapką i z turkotem odjechał.

Z drogi obejrzał się i na jego wargach zaigrał chytry półuśmiech.

— Ot, głupi ciarach, na jarmark by ich wyprowadził, a nie tak marnował!

Za fornalką szły krowy, opierając się dziewkom i żydziakom, ciągnącym je na postronkach. W domu to samo. Długobrodzi, o zaropiałych, zaczerwienionych oczach handlarze oblegają w kancelaryi przy biurku Olaską, dopytując się, co jeszcze pozostało. Rozlegają się zaklinania, przysięgi, prośby, namowy, przygany. Ona słucha wszystkiego apatycznie, wodzi błędnym wzrokiem po nabrzmiałych, tchnących pożądliwością twarzach i przewraca drżącemi palcami zapisane arkusze papieru.

— Owce! po czemu owce? A skopy są? O la Boga! młockarnia jeszcze nie sprzedana? Bryczkę oglądałem, ale i połowy tego nie warta! Chybaby na głupiego trafiła. Roztrzęsiona, na nic! Dziedzic je twardy, oj, twardy! Możeby jaśnie pani co ustąpiła? Niema co od nas, biedaków, ciągnąć. Żydzi i tego nie dadzą...

Ona nie odpowiada, bo wszystko miesza się jej w jeden chaos. Podnosi od czasu do czasu dłonie i obejmuje niemi głowę, rozpadającą [ 83 ]się w kawały. Nagle się zrywa, zamyka książkę i staje w obronnej pozycyi.

— Czego wy odemnie chcecie, ludzie? — woła rozpaczliwie. — Idźcie do pana, to nie moja rzecz! Powiedziałam wam, że nie sprzedaję sama! Odejdźcie stąd!

Zrywa się burza protestów. Żydzi chwytają ją za suknię, chłopi obejmują za kolana. Olaska wyrywa się z wysiłkiem i ucieka na górę, jak najdalej od tego chciwego tłumu natrętów, którzy wzięli szturmem jej dom. Otworzyła drzwi od pokoiku córki. Tu przynajmniej spokojnie, odpocznie sobie chwilkę.

— Gdzież Luda? Leży o tej porze?

Zbliża się do łóżka i dotyka palcem córki.

Luda leży z otwartemi oczami i spogląda na matkę, nie mówiąc ani słowa.

— Spałaś?

— Nie.

— O czem myślisz? Wiesz co? jestem tak zmęczona, że nie mogę poprostu utrzymać się na nogach. Zdaje mi się, że wracam z jarmarku; pewnie cuchnę cała machorką i cebulą. Gdzie masz wodę kolońską?

Wzięła flaszeczkę z tualety i zwilżyła sobie obficie dłonie, oraz zmęczoną i pożółkłą twarz; potem usiadła na krzesełku przy córce i zaczęła mówić: [ 84 ]

— Głowa cię zapewne boli. No, cierpliwości. Niebawem się to skończy, wyprzedaliśmy prawie wszystko i stosunkowo nieźle. Ojciec dosyć zadowolony. Za tydzień mamy się wyprowadzić, bo chłopi rozbierają dom. Pilno. Najgorzej tylko z meblami. Nie zabierzemy przecie do miasta tyle staroświeckich gracisków, musielibyśmy chyba najmować salony na to wszystko...

— Co mama chce zabrać?

— Albo ja wiem? — co najpotrzebniejsze chyba. Mebelki z gabineciku, bo nowsze i małe, dwie szafy, łóżka, komodę... Ale nie, komoda zanadto zniszczona...

— Niech mama weźmie komodę, — odezwała się błagalnie Luda, — i te figurki porcelanowe koniecznie. Patrzyłam na nie od najmłodszych lat i przykroby mi było rozstawać się z niemi. Chciałabym także, żeby ten duży kredens pojechał z nami do Warszawy. Wyjadałam z niego konfitury, kiedy miałam sześć lat. Pamięta mama?

— O nie, moje dziecko — kredens stanowczo za duży, zabrałby nam pół pokoju w Warszawie. Trzeba go sprzedać za byle co. Teraz zresztą nikt już nie używa takich landar; to dobre do restauracyi, nie zaś do mieszkania w mieście.

Ludmiła westchnęła.

— No to komodę i tualetę, tę ze sztuczną grotą i rybkami. Ojciec powiada, że to arcydzieło mojej ciotki, która umarła na serce, jeszcze jako panna. [ 85 ]

— Bójże się Boga, Luda! Toż to waży ze sześć pudów i całe z gipsu, czy też z kamienia; potłukłoby się w drodze. Obiecał ją podarować Grzęskiej, która ma zamiar kupić garnitur z sali, ten mahoniowy, przerobi go i pokryje, a że ma obszerne sale u siebie, więc jej wszystko jedno.

— To ulubione meble ojca. Kupił je dziadek, żeniąc się z babunią.

— Cóż robić, moja kochana, niema u nas najdrobniejszej rzeczy, którejby ktoś nie lubił kiedyś i nie kupił przy jakiejś okazyi, ale cobyśmy z tem poczęli? Weź sobie, co ci się podoba i daj mi święty spokój ze swojemi wspomnieniami. Nudna jesteś, powiem ci prawdę. Może i twoje dziecinne łóżeczko mamy wozić do Warszawy?

— Spędziłam w niem najprzyjemniejsze lata, marzyłam o lalkach, o zabawkach, płakałam nieraz w niem, przycisnąwszy się do poduszki, kiedy mama się na mnie o co pogniewała. Niech mama chociaż nie sprzedaje go, ale podaruje komu, dobrze?

— Ładnie wyjdziemy na tem, jeżeli tak będziemy robili ze wszystkiem. Nie chciałabyś sprzedać może i obrazów? Ojciec to samo mówi, ale nie zgodzę się w żaden sposób na taki sentymentalizm. Czy ty pamiętasz tego handlarza, który kupił kilka lat temu landszafty? Mówił mi wtedy, że za sam portret, wiesz ten stary, przedstawiający jakąś Olaską w stroju staroświeckim, możemy otrzymać tysiąc rubli. Podobno zdolny malarz go malował. Pokazywałam mu wtedy wszystko, wybrał on sobie trzy czy cztery płótna i chciał mi dać za nie tysiąc ośmset rubli, ale ojciec się uparł, chociaż pieniędzy potrzebowaliśmy. To jednak [ 86 ]sprzedamy w Warszawie, żeby nas nie wyzyskali. Trudno, trzeba zrealizować, co się da, bo inaczej nie będzie co do ust włożyć. Czy ty wiesz, że zostało się z Kołat zaledwie sześć tysięcy?

Ludmiła milczała, odwróciwszy głowę do ściany.

Przez chwilę Olaska mówiła, ale ponieważ córka nie odpowiadała jej, zeszła na dół, gdzie tymczasem uciszyło się.

Pan Stanisław, widząc, co się dzieje we dworze, umykał raniutko z domu i błądził po polach, szukając spokoju, którego tak pragnął. Ale i tam nie znajdował go. Coraz częściej napotykał ludzi nieznanych sobie, a spoglądających na niego z niechęcią, której przyczynę potrafił sobie wytłómaczyć. Byli to chłopi w sukmanach brudnych, boso, albo w powykrzywianych, zabłoconych butach, — ci sami, którzy snuli się po dziedzińcu i kupowali rozmaite sprzęty gospodarskie od Olaskiego.

Tam jednak zachowywali się pokornie, jak obcy, tutaj natomiast w każdym ich ruchu widniała pewność siebie, nieledwie duma. Chojowski odgadywał w nich przyszłych, a raczej teraźniejszych właścicieli Kołatyna. Chodzili całemi dniami po polach, mierzyli postronkami grunty, albo kopali ziemię, badając grubość warstwy rodzajnej, całemi godzinami wystawali nad jęczmionami i owsami, brali ostrożnie w grube palce młode kłoski, jakby chcieli odgadnąć, co dadzą im ku jesieni na górkach, przy rowach, w dołkach robili znaki, dla nich samych tylko zrozumiałe, słowem zagospodarowywali się w wyobraźni na upatrzonych kawałkach, zanim jeszcze objęli je w posiadanie. [ 87 ]

Pan Stanisław zniechęcony temi spotkaniami zapuszczał się coraz dalej od Kołatyna, aż do sąsiedniego lasu, gdzie go już dobrze znali gajowi. Lubił nawet rozmowę z tymi ludźmi, którym w głębi duszy zazdrościł. Coby on dał za to, żeby tak całemi dniami, miesiącami, latami wałęsać się w gąszczu, wsłuchiwać się w ten gwar leśny, deptać w zamyślenia po polankach grzyby, wonną konwalię, sasanki i dzwonki, ciemnozielone paprocie, pełzające jak węże po ziemi widłaki i mchy miękkie jak poduszki, płoszyć przyczajone pomiędzy krzewami młode zajączki, podchodzić śpiewające drozdy, być odprowadzanym przez natrętne kukułki i ciekawe sikory! Dlaczegóżby nie zostawić raz na zawsze po za sobą tej wstrętnej Warszawy i nie zostać obrońcą, Stróżem i synem boru? Obowiązki? Łatwo znajdzie się taki, co weźmie je na siebie! Jemu potrzeba tak niewiele! Poprzestanie na kawałku chleba razowego i na misce kartofli, ale za to posiądzie spokój, będzie na wsi, bez której dalej żyć nie potrafi.

I codziennie godzinami błądził w towarzystwie jakiego gajowego po najgęściejszych zaroślach, prowadząc niewyczerpane rozmowy na temat puszczy; wnikał w jej tajemnice, odwiedzał w tarninie i w leszczynie wypatrzone gniazda, ciesząc się natłoczonemi w nich pokoleniami młodych śpiewaków, zbierał, jak zakochana dziewczyna, bukiety kwiatów leśnych, żeby postawić je potem na oknie w swoim pokoju i łechtać w nocy powonienie subtelnemi ich woniami. Ale po tych błogich chwilach upojenia przychodziła trwoga. Na spokój jego rzucała się coraz częściej, jak tygrys przyczajona, świadomość, że się to wszystko niebawem skończyć musi, że trzeba wracać do mrowiska ludzkiego, do [ 88 ]biurka zarzuconego stosami listów i ksiąg, w których czekają zaległe pozycye, że trzeba znowu wsunąć kark w znienawidzone jarzmo...

Ze swej strony Olascy czynili także przygotowania do wyjazdu; stajnie, wozownie, spichrze, lamusy, obory stały wypróżnione, świeżo skoszone siano, nawet żyto sprzedano na pniu żydom, pokoje we dworze świeciły pustkami. Pani Olaska pozbywała się ciągle z lekkiem sercem „gratów,“ z któremi nie zżyła się do tego stopnia, jak córka. Kobieta ta nie brała bynajmniej tragicznie sprzedaży Kołatyna, którego w gruncie rzeczy nie lubiła. Wyszła za mąż bardziej dla chleba, aniżeli z miłości, jak to czyni zresztą wiele innych, i przenosiny do Warszawy uważała za wyswobodzenie z odludzia niemal, za łaskawe zrządzenie Opatrzności, która chciała jej wynagrodzić całe życie spędzone wpośród prostaków, zdala od inteligencyi, od wygód i przyjemności wielkomiejskich, w pracy, spełnianej z poddaniem się, ale nie będącej dla niej źródłem zaspokojenia ambicyi nie pochłaniającej jej myśli. Pod tym względem matka niezmiernie różniła się od córki, która czuła to doskonale i nieraz zastanawiała się nad powodami tej różnicy w upodobaniach i aspiracyach.

W żyłach Olaskiej płynęła wprawdzie krew szlachecka, ale rozwodniona mocno licznemi małżeństwami w sferze mieszczańskiej. Temu też przypisywała panna Ludmiła w swych rozmyślaniach obojętność matki dla tradycyi domu jej męża i stosunkowo łatwe pogodzenie się z utratą Kołatyna, gdzie bądź co bądź spędziła dwadzieścia lat życia w warunkach, jeżeli nie doskonałych to przynajmniej znośnych. Panna Ludmiła po owej ostatniej rozmowie nie oponowała już przeciwko [ 89 ]niczemu, nie nalegała nawet o pozostawienie przedmiotów, z któremi związało się jej dzieciństwo, godziła się na pozór z koniecznością, chociaż naprawdę kosztowało ją wiele rozstawać się z niemi.

Panienka przeczuwała instynktownie, że osoba jej interesuje pana Stanisława. Kiedyindziej, być może, przypuszczenie takie połechtałoby ją mile, teraz jednak przeciwnie, udręczało ją niewypowiedzianie; poprostu obawiała się spotkać z nim gdziekolwiek, chociaż ten cichy, skromny, inteligentny młodzieniec od pierwszego wejrzenia zdobył sobie jej sympatye. Odgadywała oddawna, że łączą ich wspólne upodobania, wstręty, tęsknoty i pragnienia, że uderzające w nią teraz gromy odzywają się donośnem echem w jego serca. Zapamiętała sobie każde niemal słowo z rozmowy jaką prowadziła z nim nazajutrz po jego przyjeździe i im bardziej się nad nią zastanawiała, tem wydawała się jej głębszą i trafniejszą.

— Nazwał siebie i mnie wygnańcami, powtarzała sobie nieraz. Bo też jesteśmy wygnańcami oboje; jego wyzuto oddawna z ojczystego zagona, nie pamięta go już zapewne, mnie zaś dopiero wyganiają.

I coraz bardziej lękała się spełnienia tego wyroku, w coraz ciemniejszych barwach wyobrażała sobie niedaleką przyszłość.

I właśnie dlatego, że się zrozumieli, unikała pana Stanisława, jak człowieka posiadającego klucz od jej duszy, mogącego w każdej chwili roztworzyć najtajniejsze jej skrytki na rozścież. Takie zaglądanie do jej serca i do duszy bolałoby ją, lepiej więc nie dopuścić tego!

Nie mogła przecież uniknąć całkiem jego towarzystwa. [ 90 ]

Przy obiedzie rozmawiali zwykle, lecz o sprawach zazwyczaj obojętnych. On opowiadał jej o Warszawie, której nie znała, o zakładach publicznych, o wystawach i gmachach, zasługujących na zwiedzenie, obiecując się na przewodnika, mówił o swojem własnem życiu, o fabryce gdzie pracował. Ona słuchała go chętnie. Raz tylko zboczyli na temat bliżej ją samą obchodzący.

Pewnego dnia matka Ludmiły nie ukazała się wcale przy stole, gdyż cierpiała na migrenę. Córka musiała ją więc zastąpić. Pan Olaski, chmurny, nie przemówił przez cały obiad ani słowa, gryząc się widocznie niepewnością swego losu; panienka pozostała więc sama jedna dla zabawienia gościa.

— Czy pani wie, że chłopi wycinają park? — zagadnął pan Stanisław, kiedy Olaski podniósł się i wyszedł z jadalni.

— Park? — powtórzyła dzieweczka. — Dlaczego park? Skąd panu to przyszło do głowy?

— Sam widziałem dzisiaj rano. Zwalili już trzy stare lipy około altanki i ten duży wiąz, na końcu alei...

Panna Ludmiła zamilkła, ale kiedy ojciec ukazał się na chwilę, zwróciła się do niego.

— Czy chłopom wolno brać drzewo z parku? — zagadnęła.

— Ależ ma się rozumieć, moje dziecko! kupili wszystko, więc mogą czynić, co im się podoba. Las sprzedałem, jak ci wiadomo, jeszcze w przeszłym roku, dostali więc prawie nagi obszar, a przecie [ 91 ]potrzebują się budować. Skądżeby wzięli materyału? Park obfituje w starodrzew i starczy im przynajmniej na chałupy, a może i na stodoły. Liczyli na to, inaczej namyśliliby się, zanimby wzięli, bo drzewo zdrożało bardzo...

— Czy pójdziemy zobaczyć? — zagadnął pan Stanisław. — Tak dawno nie była pani w parku, — dodał w tonie nieśmiałego wyrzutu.

— Dobrze, — odpowiedziała, zarumieniwszy się lekko.

On nie posiadał się z radości. Szli oboje aleją, nie mówiąc ani słowa do siebie. W końcu zatrzymali się na samym jej końcu, gdzie leżał w całej swej wspaniałości gruby, rozłożysty wiąz. Niedawno go znać obaliła siekiera chłopska, bo liście nie zdążyły jeszcze zwiędnąć. Panna Ludmiła przypatrywała się mu ze zmarszczoną brwią.

— A lipy? — zagadnęła.

— Niech pani się nie obawia, — rzekł wahająco pan Stanisław, — ulubiona pani lipa, ta, niedaleko ławeczki kamiennej stoi.

— Skąd pan wie, że ulubiona? — odparła cierpko, prawie niegrzecznie.

Niepodobało się jej, że ten obcy człowiek wdziera się w tajemniczą sferę jej upodobań i postanowiła zabronić mu tego. Nie mogła jednak oprzeć się chęci ujrzenia starej lipy.

Stała na dawnem miejscu, lecz bystre oko panienki dostrzegło świeże cięcie siekierą na jej korze. [ 92 ]

— Co to jest? — zagadnęła.

— Wszystkie stare drzewa tak poznaczono, — odparł pan StaniSław, — zapewne i lipę zamierzają obalić.

— Nie wie pan kto?

— Zdaje mi się, że wiem. Wawrzyniak, bom go widział tutaj dziś rano. Mówił mi, że to jemu dostanie się grunt, znajdujący się pod parkiem, jemu i Kowalskiemu.

— Napewno pan to wie?

— Tak słyszałem, zresztą może się mylę.

W nachmurzonych źrenicach panienki zajaśniała radość.

— Dziękuję panu, — rzekła.

Szli dalej boczną aleją, napotykając na każdym kroku ślady gospodarki chłopskiej. Dumne jawory, rozłożyste klony i lipy, pod cieniem których przepędzały znojne chwile całe pokolenia Olaskich, niebotyczne świerki, wskazujące zdala drogę do dworu, miały się niebawem zamienić na stos okrąglaków, a następnie na niskie chałupiny, gdzie wegetuje nieuświadomiona nędza.

Długoletni dorobek, ulepszenia w gospodarstwie, budynki murowane, a wreszcie ten piękny pałac — kolebka i siedziba szlacheckiej rodziny o świetnych tradycyach, setki rozmaitych urządzeń, o których się nawet nie wspomina, wszystko to cofało się przed nawałą, toczącą się z siłą żywiołową i obalającą zarówno pałace jak drzewa i skały. Park, ulubione miejsce panny Ludmiły, padał pod siekierą, i maluczko, a na jego [ 93 ]miejscu zarunią się zboża, zazielenią kartofle i jarzyny. Szmat ziemi kulturnej przeobrażał się w dziką nieledwie pustynię, a na nim, jak przed tysiącami lat wstecz, zawrze znowu walka człowieka z przyrodą skąpą i twardą o kawał czarnego chleba.

Cywilizacya uciekała stąd, naciskana przez barbarzyństwo, piękno przez brzydotę, światło przed mrokiem.

— Smutno się robi w Kołatynie, — rzekł pan Stanisław, przyglądając się zniszczeniu.

— To też wkrótce wyjeżdżamy. A panu dużo czasu pozostało jeszcze z urlopu?

— Kilka dni zaledwie, proszę pani.

— To dobrze, możemy odbyć drogę razem.

— Byłoby mi bardzo przyjemnie, ale...

Uciął, bo dziś rano postanowił nie wracać wcale; przez całą noc marzył, że sobie kupi od Olaskiego albo od chłopa kawał ogrodu, osiądzie na nim, zamieni się z buchaltera na sadownika hodującego owoce i jarzyny. Sprzeda wszystko co posiada, podniesie wkładki z kasy przezorności i uciuła sobie ze trzysta rubli. To wystarczy na morgę albo na dwie.

Niech się dzieje co chce. Dość już ma tej szarpaniny o kawałek chleba, dość widoku robigroszów i ich marnych zabiegów, dość jeszcze marniejszych przyjemności. Odrodzi się w nim człowiek dawny, którego krew płynie w jego żyłach i dopomina się o swe prawa dziedziczne. [ 94 ]

— Pragnąłby pan posiedzieć tutaj jeszcze z parę tygodni? — pytała panna Ludmiła, zawisając spojrzeniem u jego oczu. — Co do mnie, radam, że się to już kończy. Ludzie bardzo nieszczęśliwi, schorzali, zaczynają pragnąć śmierci i nie boją się jej, nawet wyglądają. Podobnie też i ja chciałabym, żeby to czego się najbardziej lękam, nareszcie się spełniło. Wie pan, takam zmęczona, że... spoczęłabym.

Było to porównanie, ale tak trafne, tak doskonale odzwierciadlające stan wewnętrzny młodej dziewczyny, tętniała w niem taka szczerość, że pan Stanisław wziął je dosłownie i mimowoli zapuścił badawczą, przerażoną źrenicę w jej przygasłe oczy.

Spostrzegła niepokój, wybiegający na jego twarz i roześmiała się z przymusem.

— Odpoczęłabym tutaj, w altance, — dodała, wysuwając się naprzód.

Znaleźli się w naturalnym namiocie z dzikiego wina, tak gęstym, że otaczającego świata nie było zeń widać.

— Czy pani naprawdę czuje się taką znużoną, jak... jak ja? — zagadnął Ludmiłę, zrywając machinalnie listki. — Bo i mnie zmęczyło życie, — mówił dalej nieśmiało. — Los nie uśmiechnął mi się ani na chwilę od samego dzieciństwa. Pamiętam pierwsze lata pobytu w Warszawie, przyjazd, turkot ogłuszający wieśniaka, ulice napełnione obojętnymi ludźmi, ojca chorego na astmę i przysiadającego co paręset kroków pod kościołami, albo w bramach domów, i poszukiwanie pierwszego mieszkania. Umieścił nas wszystkich razem, żonę i czworo [ 95 ]dzieci w ciasnej izdebce na krańcu miasta. Nigdy nie zapomnę tego ciemnego pokoiku, położonego w głębi podwórza, napełnionego zaduchem od jarzyn; przechowywanych za starą szafą, a łaskawie przysyłanych dwa razy na rok przez wspaniałomyślnych krewnych ze wsi. Ojciec starał się o posadę, jak większość podobnych mu wygnańców; łudzono go obietnicami, tymczasem zaś matka dawała lekcye — po trzy ruble na miesiąc, a miała ich dwie i z tego żyliśmy, a raczej umieraliśmy z głodu. Ojciec wstawał raniutko i gotował przez oszczędność biały żur z kartoflami na Śniadanie dla wszystkich, potem nakarmiwszy nas, wychodził na miasto w nadziei, że „coś znajdzie,“ my zaś, dzieci, wałęsaliśmy się bez opieki. Byłem przez kilka lat ulicznikiem, pani nie wierzy? Najzwyczajniejszym łobuzem! Grałem w klipę, w guziki, ślizgałem się po rynsztokach w zimie, latem zaś spędzałem dnie całe nad Wisłą, albo na wałach fortecznych, zbierając pieczarki w rowach, ażeby je sprzedać za parę groszy i kupić ćwiartkę chleba. Mogłem zostać złodziejem i rzeczywiście dziwię się, dlaczego nim nie zostałem. Uratowały mnie książki i — matka.

Pamiętam jakby od wczoraj śmierć ojca... Do samego zgonu spodziewał się schedy po krewnym z Podola i posady na kolei. Umarł w ciasnej izdebce, na tapczanie, jak ostatni nędzarz, zostawiając żonę z czworgiem głodnych dzieci, z pomiędzy których ja, dziewięcioletni chłopak, byłem najstarszy. Kiedy go nie stało, znosiliśmy niedostatek tem straszniejszy, żeśmy się do niego głośno przyznać wstydzili. Młodość moja, to jedno nieprzerwane pasmo upokorzeń, głodnych i zimnych dni, zawodów i daremnych wysiłków. Matka walczyła jak bohaterka. [ 96 ]Niech pani wie, że tylko kobieta tak walczyć potrafi dla swoich dzieci. My mężczyźni, opuszczamy w takich razach bezwładne ręce i sięgamy do kieliszka, albo chwytamy za stryczek.

Jako uczeń drugiej klasy dawałem lekcye. Śmiać mi się zachciewa, jak sobie przypomnę mojego pierwszego ucznia, chłopaka z jakiejś drukarni. Przynosił mi codziennie honoraryum — sześć groszy za godzinę. A dla mnie te trzy kopiejki reprezentowały trzy bułki, któremi dzieliłem się z rodzeństwem. Ale młodość to roślina zakwitająca zarówno w salonach bogaczów, jak w suterenach nędzarzy. Lata biegły szybko, uczyłem się, chociaż przyznaję źle!... Bo też co drugi dzień wychodziłem do szkoły naczczo, a powróciwszy, wynosić musiałem trochę starego papieru do sklepiku, żeby zań dostać chleba. Jesienią chlupało mi w dziurawych butach, zimą biegłem kłusem bez szynela środkiem ulicy, żeby się rozgrzać, za co mnie koledzy przezwali waryatem. Gdyby nie zamiłowanie do książki, bo nie powiem, do nauki, zmarniałbym napewno, książka podnosiła mnie w chwilach zwątpienia; książka zastępowała mi nieraz chleb, kiedym był głodny, książka starczyła mi za rozrywkę... błogosławię więc książkę.

Przez nią wkradała się pogoda do znękanej duszy, przez nią życie nędzarza ubierało się w różową koronę marzeń o lepszej przyszłości, ona oddalała pokusy, bo... bo ja miewałem pokusy... Ale co panią obchodzi to wszystko. Najlepiej nie dotykać się nędzy, nie widzieć jej nawet, bo bruka i zdaleka, — mówił zawstydzony, — przepraszam panią, przepraszam stokrotnie, ale tak wyrwało mi się to...

Ona mimowoli pochwyciła jego rękę. [ 97 ]

— Mów pan jeszcze, proszę, błagam, — szeptała. — Nie miałam pojęcia o takiem życiu...

Pan Stanisław uśmiechnął się, ale wylew szczerości ustał, natomiast trysnął potok krwawej żółci.

— Widzi pani, dążyłem do światła jak bohater, — mówił dalej po chwilowem milczeniu. — Dość powiedzieć, że o własnych niemal siłach skończyłem szkoły, potem dobrzy ludzie wysłali mnie zagranicę, gdzie otrzymałem tak zwane wykształcenie specyalne, o, bo nam trzeba specyalistów, którzyby pomnażali bogactwo społeczne, podnosili handel, przemysł i naprowadzili wreszcie naród na drogę praktyczną, oduczyli go marzyć. Nie zmarnowałem, pochlebiam sobie, wiedzy, jaką napełniono mi mózg dzięki dobroczynności publicznej, sprzedałem go bowiem za ośmdziesiąt rubli na miesiąc i spodziewam się, że mi zań dadzą niebawem sto! Sto rubli za mózg człowieka, wyssanego nędzą! człowieka, który o mało co nie został złodziejem! Czyż więc nie warto było borykać się z pokusami i z nędzą? Teraz społeczeństwo ma użytecznego fachowca, a mój szef uczciwego buchaltera. Położenie moje poprawi się z czasem, bo w handlu zaczynają płacić nietylko za sprawny mózg, ale i za uczciwość... ha, ha, ha! Kto wie nawet, czy nie mam już małego dodatku do pensyi z tego tytułu! Kiedy się już wyczerpie doszczętnie ten mózg, wyrzucą go precz na śmietnisko społeczne i zastąpią innym...

Była to skarga dziecka cierpiącego, które pragnie przytulić głowę do współczującej piersi. Panna Ludmiła zrozumiała ją. Ten człowiek odsłaniający przed nią całą swą przeszłOść, wylewający przed nią [ 98 ]nagromadzoną w duszy gorycz, chwytał ją za serce. Słuchała w milczeniu. Z pod spuszczonej powieki wymknęła się jej łza i zalśniła jak kropla rosy na listku wina.

— Pani płacze? — zapytał mięko i łagodnie, drżącym od wzruszenia głosem.

— To tak sobie, — odparła obawiając się, że weźmie to za litość. — Ale niech pan nie mówi nigdy ironicznie. Przed chwilą biło od pana takie przyjemne ciepło, a teraz powiało przejmujące zimno. Nie do twarzy panu z tem usposobieniem. Miał pan smutne dzieciństwo i los pana dręczy ciągle. Ja zaś szłam dotąd po różach, a mam zacząć stąpać po cierniach. Znać każdą chwilkę szczęścia odpokutować później czy wcześniej każdy człowiek musi. Obawiam się jednak, że pokuta, czy odkupienie będzie mi nad siły.

— Odwagi panno Ludmiło. Nie taki straszny djabeł jak go malują. I w Warszawie można żyć i znaleźć zadowolenie w pracy, jeżeli nie dla siebie to dla innych. Pójdzie pani tam, skąd ja wypłynąłem, na samo dno mętnych wirów, poda pani rękę maluczkim, wleje pani trochę światła w biedne główki, szlachetności w małe serduszka, nie umiejące odróżniać zła od dobra. Tam czeka na panią zadowolenie. Jeżeliby zaś pani musiała pracować dla siebie samej — i to nie nieszczęście. Zapisze się pani na wieczorne kursy handlowe dla kobiet, nauczy się pani tego, co niezbędne, a potem zobaczymy. Mam trochę stosunków w tych sferach, dołożę wszelkich usiłowań, żeby być pani użytecznym, zwrócę się do znajomych... Dla ojca pani postaram się [ 99 ]także o co. Mój Boże, czy to on jeden znajduje się w takiem położeniu, a przecież ludziska żyją jakoś! Niech pani tylko otrząśnie się z tych smutnych myśli, i spokojniej spojrzy w przyszłość. Do każdej pracy łatwo się przyzwyczaić, nawet do płatnej, a co do upokorzeń, to wszystko zależy od nas samych. Trochę godności a uszanuje nas każdy, nawet zły i podły.

Teraz z kolei ona uczuła dla niego wdzięczność.

— Dziękuję, dziękuję, — wyszeptała, — nie wiem doprawdy, czem zyskałam sobie taką życzliwość i pana...

Podniosła się z ławeczki i wracała do domu. On szedł obok, walcząc z sobą. W głowie powstała mu szaloną myśl, żeby rzucić się na kolana przed tą dzieweczką i prosić ją jak świętą i błagać jak o największą łaskę:

„Pozwól, niech stanę przed tobą, niech zasłonię cię własną piersią gorącą i kochającą przed wszystkiem czego się lękasz! Za nią jak za murem kamiennym będziesz bezpieczną, chociażby dookoła ciebie padały zatrute pociski w nielitościwej walce, zwanej życiem. Podzielę się z tobą suchym kawałkiem chleba, sercem, myślą, wydobędę resztki sił, żeby ci dać spokój, nad twą biedną, stęsknioną główką roztoczę wspaniały gmach, do którego cegiełkę po cegiełce sam w pocie czoła znosić będę. Powierz mi się, oddaj, a nie pożałujesz! Przecieżem twój bliski, chociaż obcy, przecież te same ciernie tkwią w naszych sercach, te same kwiaty kwitną, te same głosy wołają! Daj dłoń, pójdziemy razem!“ [ 100 ]

— Jeszcze chwilę! — wyszeptał, — jedną chwilkę!

Ale ona potrząsnęła główką.

— Trzeba wracać, — odparła.

Podążał za nią ze zwieszoną głową. Słowa cisnęły mu się na usta, ale nie wybiegło ani jedno. Kiedy panienka zniknęła we drzwiach, ocknął się z upojenia.

— Ty, ty?! — rzekł sobie — twoja pierś?! Szaleńcze. Twoja siła? Co jej dasz? Siebie!?

I wybuchnął ironicznym, trawiącym jak ogień śmiechem.






[ 101 ]
Nazajutrz nad wieczorem Ludmiła wymknęła się niepostrzeżenie z domu i z koszyczkiem w ręku, biegła ł- szybko przez ogród, za rzekę, do wsi. Zjawienie się jej wywołało ruch, dawno bowiem panienka nie była tutaj. Dzieciaki opuszczały swoje zabawy, i przypadały jej do rąk, żeby je umazać zabrudzonemi buziami. Ona gładziła, jak zwykle, płowe główki, potem wydobywała z koszyczka jakąś bagatelkę i wtykała malcom.

— Już mnie nie zobaczycie więcej, — mówiła im, — odjeżdżam daleko, daleko i nie wrócę nigdy; rozumiecie? nigdy! Czy będziecie o mnie pamiętały?

Dzieci patrzyły na nią zdziwionemi oczami i uciekały w milczeniu do chałup, pokazać starszym otrzymany na pożegnanie podarunek.

Panna Ludmiła wchodziła za niemi do wnętrza i zamieniała parę słów z włościanami. Pytała o gospodarstwo, o dzieci, o chorych, o urodzaje, ale dziś słowa więzły jej w gardle. Słuchała obojętnie, a nawet z niechęcią żalów, jakie rozwodzono nad jej wyjazdem; zdawało się jej bowiem, że w słowach chłopskich tkwi obłuda.

— Tak, żałują, że odjeżdżam, a w głębi duszy są zadowoleni, bo im ojciec sprzedał Kołatyn.

I uciekała, chociaż starano się ją zatrzymać. Więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z dobrego serca pozostawiała odwiedzanym drobne podarunki, najczęściej lekarstwa i nasiona ze swego ogrodu, potem biegła dalej, witana uśmiechami. W końcu nie wstępowała już do [ 102 ]nikogo, szła prosto do chałupy starego Wawrzyniaka. Chłop był w domu, właśnie wrócił na wieczerzę z parku. Jego siekiera, ta sama siekiera, pod którą padały ulubione drzewa panny Ludmiły, leżała jeszcze na ławie.

— Jak się macie? — rzekła, kiwnąwszy głową na przywitanie. — Czy to wy dostaniecie grunt z pod parku? — dodała śpiesznie.

Chłop spojrzał na nią podejrzliwie i milczał, wahając się, czy powiedzieć prawdę.

— A niby dlaczego panienka pyta? — zagadnął.

— Mam do was prośbę... wielką prośbę, — wyszeptała, siadając.

— Co też to panienka wygaduje! prośbę do mnie?! — mówił chłop.

— No, wy bierzecie grunta z podedworu? — pytała niecierpliwie.

— Niby z pod sadu, czy z pod ogrodu? — pytał znów Wawrzyniak, pragnąc zyskać czas do namysłu.

— Tak, tak! w parku. I wy ścinacie drzewa?

— A bo widzi panienka, — zdecydował się wreszcie chłop, — lasu niema w Kołatynie ani trocha, dziedzic wszystko wyciął, a my, cośmy kupili gront, nie obeńdziem się nijak bez drzewa, bo to trzeba i chałupy kolonistom pobudować i stodółkę przy każdym domu i obórkę i na ogrodzenie. Tedy, powiedają, wytniemy ogród i będzie drzewo! Tak powiedają, ale nie starczy na żaden sposób! Sadu szkoda, podzielili go na czterech, czy pięciu i mnie się ze trzydzieści drzewek dostanie, a resztę to rozbiorą, co młodsze i da się przesadzić na wiosnę. Wziąłem [ 103 ]też i ze dwie morgi z pod ogrodu, chociażem źle zrobił, bo to karczunek będzie ciężki i przez zimę pieńków nie powyciągam; ale niechta! Podpisałem i już nie odrobi!

— A w którem miejscu dostaliście?

— Wie panienka, gdzie źródełko?

Ludmiła skinęła głową.

— To tam właśnie, prawie do samej rzeki będzie moje, bom i łąki kawałek potrzebował.

— To wy tniecie tam drzewa? — powtórzyła.

— A któżby?

— No, to słuchajcie! — mówiła gorączkowo, — chcę was prosić, żebyście nie ruszali tej lipy — wiecie, co przy niej stoi ławeczka kamienna?

— Niby dlaczego? — pytał Wawrzyniak, a w brzmienia jego głosu dawał się odczuć lekki niepokój.

— Bo ja... lubię bardzo tę lipę — wyszeptała panienka, rumieniąc się po same włosy. — Lubię ją, — dodała energicznie — i zrobilibyście mi wielką przyjemność, żebyście jej nie ścięli. Przyrzeknijcie mi, że uczynicie to!

Chłop poskrobał się w głowę.

— Proszę was o to, — błagała panna Ludmiła drżącym głosem, — przecie mi nie odmówicie takiej bagatelki, zawsze wam dobrze życzyłam... [ 104 ]

— Toć wiem, — rzekł Wawrzyniak, — dziecko mi panienka wyleczyła, ale...

— Ale co? — nalegała.

— Ale to naprawdę, nie moja lipa. Drzewo strasznie zdrowe i grube, tarcic z niego narznie, że ha! Z dziesięć rubli a może i ze dwadzieścia dadzą za nie po ciemku. Na stołki, na ławy, na niecki byśmy wzięli, a tak... I po co to panience o lipę marną się turbować? Taka jak każda insza! Żeby to na niej kapliczka była, albo chociaż Matka Boska poświęcona, to nikt by nie ruszył... Przecież panienka sama powiada, że już tu nie wróci, to i po co ostawiać, kiedy i tak panienka nie będzie pod nią siedziała.

— Tak, prawda, ale przyjemnie by mi było, żeby ona sobie dalej rosła... — jąkała Ludmiła, nie mogąc i nie chcąc tłómaczyć się przed chłopem.

— Wie panienka co? — rzekł w końcu Wawrzyniak, — ja panience powiem; we czwartek będzie narada u sołtysa, to ja życzenie panienki kolonistom przedłożę, może się i zgodzą drzewinę ostawić. A jeszcze żeby panienka chciała zapłacić, to napewno by przystali...

— A ile? — zagadnęła po chwili milczenia, Ludmiła.

— A bo ja wiem? Ze dwadzieścia rubli chociaż, bo drzewo grube i zdrowe; warte panienko, warte!...

— To dla mnie za drogo by było, — rzekła z wysiłkiem. [ 105 ]

— Ja ta nie wiem, — oburknął Wawrzyniak, którego ta rozmowa widocznie niecierpliwiła, — jak panienka sobie chce.

— Nie, za pieniądze nie, — rzekła Ludmiła. — Kiedy tak, to już róbcie, co wam się podoba... Wszystko mi jedno zresztą... Ona mi niepotrzebna, ta lipa... No, bywajcie zdrowi, Macieju, życzę wam powodzenia na większem gospodarstwie. Cóż to, syna osadzacie na kolonii?

— Pewnie, że syna, panienko; żonaty już, a w chałupie z nami siedzi, ale cóż, dwadzieścia morgów wszystkiego wziąłem, nie starczy na dwóch!

Zaczął wzdychać, pożądliwie spoglądając na miskę żuru, który baba postawiła przed nim. Ludmiła kiwnęła mu przyjaźnie głową i wyszła, nie wiedząc prawie, co się z nią dzieje. Łzy gwałtem cisnęły się jej do oczu, ale je powstrzymała. Czuła, że chłopi poczytaliby ją za waryatkę, gdyby nie zapanowała nad sobą. Ściskał ją za gardło żal i gniew. Zła była, że tu przyszła, nie zastanowiwszy się wprzódy nad tym krokiem, który teraz wydawał się jej dziecinnie śmiesznym. Cóż jej po ulubionej lipie, kiedy cała jej wioska rodzinna przechodzi w obce ręce?

A jednak to drzewo zapisało się niezatartemi zgłoskami w jej młodocianej duszy. Pod niem bawiła się w skwarne dni letnie u stóp matki, jako dziecko, pod niem czytała książki, których treść przyświecała jej dotąd, pod nią marzyła, jako dzieweczka, budząca się dopiero [ 106 ]do życia, pod nią wreszcie usłyszała pierwsze wyznanie miłości od towarzysza zabaw dziecinnych.

Teofil, syn sąsiada, przyjeżdżał często do Kołatyna z ojcem, oboje igrali w parku, dopóki on nie poszedł do szkół. Kiedy wrócił, jako chłopiec dziewiętnastoletni, odwiedził znowu Kołatyn. Ze zdziwieniem przekonał się, że jego towarzyszka, którą lubił, jak kolegę, zamieniła się w uroczą dzieweczkę, pełną powabów, które bardziej przeczuwał instynktownie, aniżeli oceniał świadomie. Dzieweczka ta spoglądała na niego z ciekawością stworzenia wychowanego zdala od ludzi, a traktowała go, jak młodzieńca. Do pełnego prostoty i prawdy ich stosunku wzajemnego, zakradało się coś, czego oboje nazwać nie potrafili. Czuli jednak, że są dla siebie nie tem, czem byli dawniej, że stanęło między nimi widmo, w które wpatrywali się z trwogą i niedowierzaniem. Dzieliło ich ono, jako ludzi, kładąc hamulce na usta a zarzewie do serc, miasto słodkiej szczerości i przyjaźni, uczyniło z nich dwie istoty obce dla siebie, godzące wzajem na swój spokój, prawie wrogie...

Długo, długo opierali się tym tajemniczym prądom, bronili się rozpaczliwie, ale widmo rozcinało ogniwo za ogniwem w skuwającym ich łańcuchu, a kiedy ten prysnął, stanęli w obec siebie już nie jak dwoje dzieci, lecz jak mężczyzna w obec kobiety, jak dwa ognie, gotowe złączyć się w jeden trawiący, spopielający przeszłość niewinną, płomień miłości.

Ogarnął by on niezawodnie całe ich życie, gdyby zimna fala rzeczywistości nie zagasiła go przedwcześnie. [ 107 ]

Rodzice rozłączyli młodziutką parę. Teofil z woli ojca wyjechał zagranicę na studya agronomiczne, a miłość przytłoczona ogromem przestrzeni i czasu, więdła powoli. Ukochany nie mógł nawet pisywać do Ludmiły i gad zapomnienia pożerał ten zaledwie rozwinięty kwiat uczucia.

Pewnego wieczoru wiosennego, przed trzema laty, siedzieli oboje pod lipą na kamiennej ławeczce, oddychając upajającemi woniami, roztaczającego całą swą potęgę życia. Milczeli oboje, bo w sercach ich wrzała walka, przejmował ich strach przed tem, co miało nastąpić, a czego nie znali oboje. Owo widmo przecięło właśnie ostatnie ogniwo i pchało ich z nieprzezwyciężoną siłą ku sobie.

Na usta cisnęły się im nowe słowa, znaczenie których dopiero przeczuwali, anioł bezinteresownej, czystej przyjaźni, smutny, gotował się do odejścia. I nagle stanęli oboje u wrót nowego dla nich świata. przez serca przelała się pierwsza nawała krwi gorącej, ze spieczonych warg wydarło się pierwsze wyznanie.

Nagromadzana długo a skrycie elektryczność wybuchła całym szeregiem uniesień błyskawicznych, niszcząc zuchwale wszelkie przeszkody, całą przeszłość. Było to coś strasznego, ale słodkiego zarazem, z piersi spadł obojgu duszący ich niemiłosiernie ciężar. Powtarzali sobie to słowo, tak proste, a tak pełne rozsadzającej je treści, przysięgali sobie to — czego nie mieli dotrzymać oboje.

Trzy lata minęły od tej chwili; porzucony dyament uczucia zamienił się powoli w szkiełko bez wartości, ale Ludmiła pamiętała [ 108 ]doznane wrażenia; wplotły się one, jak złota nić w pasmo jej życia, stały się jej skarbem, pielęgnowanym starannie; wspomnienia podsycały gasnącą rzeczywistość. Gdyby ktoś zajrzał teraz do serca tej dzieweczki, nie znalazł by w niem nic więcej może, prócz owych wspomnień, ale ona sama łudziła się jeszcze.

— Dziś ostatni dzień, — mówiła sobie, wracając do domu, — muszę pożegnać się z Kołatynem.

I zamiast prostą drogą, szła przez pola, daleko. Zatrzymując się pod każdem znanem sobie dobrze drzewem, na każdym wzgórku, przy każdym kamieniu. Czuła, że owe niteczki, łączące jej serce z martwemi a ukochanemi przedmiotami, rwą się jedna po drugiej i sprawiają jej ból nieznośny, okrwawione serce uderzało przyśpieszonem tętnem, szamotało się, jak dręczony ptak...

Od czasu do czasu Ludmiła schylała się, podnosiła kamyczek, zrywała jaki kwiatek, i niby relikwię chowała do pustego koszyczka.

— Zabiorę ze sobą chociaż cząsteczkę Kołatyna do Warszawy, — myślała sobie — kawałek mojego świata...

Mijając otulony w zieleń brzoz, cmentarz miejski, zatrzymała się na nim. Uwiła z zerwanych bławatków mały wianuszek i zawiesiła go na grobie rodzinnym Olaskich, gdzie spoczęła niedawno jej ukochana babka.

— To ostatni Upominek dla ciebie stąd, — myślała. — Ostatni, bo nigdy już tu nie przyjdę. Żegnaj mi, babuniu, [ 109 ]

W prostocie swego ducha, wierzyła niemal, że duch tej staruszki, na kolanach której spędziła pierwsze lata swego życia, przebywa na cmentarzu i spogląda na nią z żalem i współczuciem, że wyrzuca jej to mimowolne opuszczenie, że będzie tęsknił za nią, cierpiał, jeżeli jej modlitwa nie wzniesie się do nieba stąd właśnie.

— Ja muszę, muszę, — powtarzała, jakby na swoje usprawiedliwienie się — ale nie zapomnę nigdy, przenigdy!

Wzięła garstkę ziemi, przesyconej ostrą, niedającą się bliżej określić, a tak dobrze znaną każdemu wonią i powlokła się dalej ze spuszczoną głową, jak winowajca.

— Muszę, muszę, — powtarzała sobie rozpaczliwie.

Zorza wieczorna kładła już ostatnie płomienie na obłoki, kiedy panienka znalazła się pod krzyżem. Tutaj postanowiła złożyć cały ciężar, pod którym upadała bezsilnie. Uklękła i podniosła oczy na Chrystusa ukrzyżowanego.

Płomienie z obłoków spływały na jego twarz i ozłacały ją jakąś nadziemską aureolą. Wyrzeźbiona nieumiejętną ręką postać zamieniła się nagle w arcydzieło, wykwitła na niem taka dobroć, taka błogość, taka niebiańskość, jak nigdy przedtem... Ludmiła patrzyła i w serce jej wlewała się powoli na miejsce goryczy, dziwna słodycz. Ale zorza zagasła, a wraz z nią znikły blaski z figury Zbawiciela, Ludmiłę owiał zimny dreszcz, słodycz znowu w żółć się zamieniła.

— Mam przebaczenie, — szepnęła, — o dzięki Ci, dzięki. [ 110 ]

Podniosła się i nerwowym krokiem pobiegła do tonącego w cieniach parku. Coś ją goniło, coś czego się bała, nie śmiała nawet obejrzeć się po za siebie. Zdawało się jej, że jej myśli przybrały widzialne formy i pragną zastąpić jej drogę.“ Uspokoiła się dopiero na otwartej przestrzeni gazonów. Z za starych klonów i lip, wypłynął na dogasające niebo młody księżyc i słał jej pod nogi kobierzec bladego, zaziemskiego światła. Znajdowała się na mostku, przerzuconym przez rzekę, która szumiała i pluskała pomiędzy pniami, zawalającemi jej koryto, — zapuszczała się w dołki pod korzenie zadumanych nad nią olch, muskała gałązki wierzb płaczących, całujące jej powierzchnię. Swawolna, rozlewała się nieco dalej w toń spokojną, prawie martwą stawu, porosłego okrągłemi, pływającemi liśćmi nenufarów i gąszczem trzcin, szepczących cicho w niedostrzegalnych powiewach wiaterku. Promienie księżycowe zamieniały rzekę w roztopione srebro, płynące z metalicznym niemal dźwiękiem. Fale przemawiały do Ludmiły tak zrozumiałemi dla niej tony, że mimowoli zatrzymała się na kładce.

Zawsze bała się wody, teraz jednak, przeciwnie, czuła do niej pociąg nieprzezwyciężony. Nigdy rzeczka nie wydawała się jej tak uroczą. Ileż razy zanurzała w niej swoje nagie, Świeże, drgające życiem ciało, żeby się wypluskać, jak najada, w rozigranych falach! Znała się z niemi doskonale, powierzała się im odważnie...

Jakże słodkiemi były te pocałunki zimne a powtarzające się bez wytchnienia! Czuła je na piersiach, na plecach i na włosach... Zrobiła krok i znalazła się na samym brzegu, pozbawionego poręczy mostka. Stąd mogła bez przeszkody spojrzeć w głąb czarną i tajemniczą. [ 111 ]Nadstawiła ucho, łowiąc szepty metaliczne, przysięgłaby, że usłyszała swoje własne imię... Tak, wołał na nią jakiś głos!

Dlaczegóżby nie miała go posłuchać? Jak melodyjnie, jak przyjaźnie wzywa ją!

— Czy znasz ty słodkie zapomnienie, — pytały biegnące u jej stóp fale — czy skosztowałaś już bardziej błogiego nad ziemskie błogości spoczynku? Czy tęsknisz do czegoś lepszego, aniżeli życie? Wszak tak? No to zrób jeden krok jeszcze, a damy ci wszystko, czego pragniesz! Przekonasz się, jak skutecznie leczą nasze pocałunki z wszelkich cierpień, jak szybko zabliźniają najbardziej krwawiące rany... Jeden, jedyny krok! Zdobądź się na sekundę odwagi, a otrzymasz nagrodę, nagrodę zapomnienia!

Zdjął ją lęk, obejrzała się, bo ucho jej pochwyciło jakiś szelest, mącący te rozkoszne Szepty igrającej wody, ale nie spostrzegła nic podejrzanego, była sama, nie przeszkadzał jej nikt...

— ... Odważ się! — powtarzały fale. — ...Nie bój się, nasze objęcia są miękkie, niby matczyne...

Z piersi panienki wydobyło się stłumione łkanie, ręka podniosła się do czoła i uczyniła znak krzyża, ciało pochyliło się naprzód... Ale poczuła nagłe i niespodziane dotknięcie ciepłej dłoni, które podziałało na nią, jak dotknięcie żarzącej głowni. Wydała lekki okrzyk i odwróciła się. Za nią stał pan Stanisław zmieniony i blady, w promieniach księżyca. Łagodnym ruchem objął jej kibić i odsunął o krok [ 112 ]w tył w jego spojrzeniu obok serdecznego wyrzutu, paliła się wylękniona miłość. Stał w milczeniu, jak cień, utkwiwszy źrenice w jej źrenicach, jeszcze rozszerzonych trwogą, nareszcie z wysiłkiem otworzył usta.

— Pani, panno Ludmiło... to pani, — bełkotał, — czyż podobna? Nie! co znowu! Zdawało mi się może... Powiedz pani, że mi się zdawało, bo... bo... Zwaryuję chyba!

I schwycił się za głowę z jękiem, który nagle przeszedł w szlochanie spazmatyczne.

Ludmiła otrząsnęła się nadludzkim wysiłkiem woli.

— Co znowu? co się panu stało?! — mówiła łagodnie. — Ależ napewno zdawało się panu. Patrzyłam, ot tak sobie... doprawdy... Uspokój się pan...

Głos jej w pierwszych słowach dźwięczał ostro, surowo, ale wnet przeszedł w nieśmiałe usprawiedliwianie się, a w końcu rozpłynął się w błagalną prośbę. Wzięła jego ręce w swoje i oderwała je przemocą od skroni. On, nie probując dłużej panować nad sobą, ściskał je konwulsyjnie i okrywał namiętnemi pocałunkami. Nie broniła mu ich nawet.

— Po coś pan przyszedł tutaj? po co? — szeptała, próbując go odepchnąć. [ 113 ]

— Nie wiem, nie wiem, ale dobrze, żem przyszedł, prawda, że dobrze? Niech pani przekona się przynajmniej, że jeszcze ktoś panią kocha... jest pani życzliwym, — poprawił się spiesznie.

— Co pan mówisz? — rzekła przestraszona, — czego pan chce odemnie?

Wyrwała mu dłonie, ale nie potrafiła nadać swemu głosowi innego brzmienia, jak słodkie i drżące wzruszeniem głębokiem. Ah, jaką wdzięczność czuła dla tego człowieka! Jaki wydał się jej piękny z temi łzami w oczach, z temi zbielałemi i wibrującemi trwogą śmiertelną wargami, trwogą o nią, o jej życie! Na jego poczciwą twarz zlewała się kaskada kosmicznego Światła i rozpryskiwała się w tysiączne iskry na załzawionych rzęsach, stał pomiędzy nią a pluskającemi falami, gotów własnem ciałem bronić do nich dostępu tej, o której niedawno marzył, jak o słońcu na dalekiem niebie, a którą teraz trzymał w objęciach.

— Nie gniewaj się pani, panno Ludmiło, — prosił, — ale ja nie mogę udawać, nie umiem... Kocham panią, ale nietylko za to, żeś piękna i młoda. Kocham dlatego, że cierpisz i tęsknisz, że kochasz sama, choć nie mnie. Pani mnie rozumiesz, oddawna zrozumiałaś, tak jak ja ciebie. Nie odpychaj mnie! Pójdę z tobą, tam na wygnanie, zasłonię cię, będziemy razem wspominali, razem boleli! Chcesz?

Ona słuchała tego potoku gorących słów, odurzona ich nieoczekiwanem znaczeniem i doniosłością. Chwilami zdawało się jej, że śni i dotykała czoła, ale nie! Ten człowiek nie kłamał, z jego ust płynęła [ 114 ]szczerość, on naprawdę podawał jej dłoń i ramię. Jego źrenice paliły się, nie błędnemi ognikami, prowadzącemi na manowce, zbłąkanego i strudzonego wędrowca, lecz czystym palącym, ogrzewającym płomieniem miłości, która tlała długo pod ziemią, zanim wybuchnęła. Czyż miała przyjąć tę dłoń?

— Niech mi pan pozwoli zebrać myśli, — szeptała, — nie wiem co się ze mną dzieje, gdzie jestem... Po co pan to wszystko mówi?

Czuła, że siły ją opuszczają i mimowoli oparła się na jego ramieniu. Zbliżali się wolno do domu, w głębokich cieniach starej alei.

— Niech mi pani przysięgnie, — błagał.

— Że co? — pytała drżąca.

— Że pani nigdy nie pomyśli o tem.

Zawahała się.

— Nie wiem sama, co mi się stało... Tak mi dziwnie smutno dzisiaj, — mówiła, — takam zmęczona. Czy pan nie miałeś podobnych chwil w życiu?

— Miałem... — wyszeptał. — Ale teraz... niech mi pani da słowo.

— Przyrzekam panu.

Chciał znów pochwycić jej drobne, spracowane dłonie, ale nie pozwoliła. [ 115 ]

— Idź pan sobie, proszę pana, — rzekła, żebrząc niemal. — Pan mnie rozumie, nieprawdaż? Rozumiemy się oboje. Do widzenia.

Nie zatrzymywał jej, patrzył tylko, nieruchomy, jak jej jasna sukienka rozpływała się w mroku, aż wreszcie znikła.






[ 116 ]
Pan Stanisław budził się w nocy, i przypomniawszy sobie, co się niedawno stało, zrywał się na równe nogi i biegł do okna, otwartego na rozcież, wysunąć głowę na chłodne powietrze. Zdawało mu się bowiem ciągle, że jest ofiarą jakichś złośliwych marzeń sennych, szydzących z jego biednego, szarego życia. Czyż on naprawdę widział wieczorem pannę Ludmiłę, pochyloną nad zimną przepaścią, pragnącą spoczynku w jej objęciach? Czy naprawdę ściskał i całował te drobne, twarde ręce? Czy się odważył powiedzieć jej to, co ukrywał sam przed sobą na dnie duszy? Oszalał, oszalał! Ma gorączkę!...

Ale kiedy nocny powiew ostudził mu rozpalone czoło, świeże wrażenia wracały. Czuł znowu dotknięcie drobnych palców na swojej skroni, ciepło drżącego w jego ramieniu ciała, widział niebieskie źrenice, spoglądające na niego z niepokojem. Tak, nie mógł wątpić dłużej! Popełnił to, czego się zarzekał najbardziej.

On, nędzarz, wyrobnik, z wysuszonem sercem i znużoną duszą, poważył się podać dłoń tej pięknej, młodziutkiej, czystej jak kropla porannej rosy dzieweczce. Podał jej dłoń i poprowadził ją do mrocznych nizin ubóstwa, tam, gdzie się walczy bez nadziei zwycięztwa, gdzie się wciąż sączy potok krwawego potu, gdzie umysł gaśnie, a ręka sięgająca po kawał chleba, opada bezsilna... Ażeby uczynić coś podobnego, trzeba być pospolitym zbrodniarzem, albo człowiekiem gotowym deptać z zimną krwią najpiękniejsze kwiaty w bezmyślnej, egoistycznej pogoni za użyciem. Ten sam szatan, [ 117 ]który poprowadził ją nad brzeg rzeki i podsunął jej okropny, niegodny młodości i czystości zamiar, zawiódł tam i jego, włożył mu w usta te słowa niebaczne, których już nic nie zdoła odwołać. Nędznik, nędznik!

I młodzieniec rzucał się na łożu z jękiem, wymierzając sobie razy w głowę, w tę głowę, która nie pozwoliła zapanować nad sobą łaknącemu miłości, ulegającemu tak łatwo porywom — sercu.

Ale nie, jest jeszcze nadzieja! Ona go odepchnie, wzgardzi jego śmieszną, zuchwałą ofiarą. Nazwie szaleńcem, nieodpowiedzialnym za swoje czyny! Zdziwiłby się nawet, gdyby się stało inaczej. Cóż on jej może dać? Przecież ona pojmuje doskonale, że przyjmując go, zamknie sobie raz na zawsze drogę do tego, co się jej słusznie należy od świata... Alboż nie jest młodą, piękną, albo nie posiada tego wszystkiego, co może rzucić jej pod nogi każdego mężczyznę? Nie kocha nawet tego pana Stanisława, nieznanego sobie bliżej przybłędę, bo i za cóż i kiedyż miała go pokochać? Widział ją po raz pierwszy, przed miesiącem zaledwie, mówił z nią tak mało... nie jest ani mądrym, ani przyjemnym, ani nawet naprawdę przystojnym... To się naprawi, przemaże bez śladu...

Wahał się długo, zanim się zdecydował zejść na dół do stołu. Rodzice napewno przywitają go wyniośle, dadzą mu poznać, że sięgnął za wysoko, że Ludmiła nie dla niego, że powinien natychmiast opuścić ten dom, którego nie umiał uszanować... Nie będzie się namyślał, odjedzie bezzwłocznie i nie pokaże się nigdy już na oczy Olaskim.

Panna Ludmiła siedziała na swojem zwykłem miejscu. Kiedy wchodził nie podniosła nawet na niego swoich niebieskich oczu, tylko [ 118 ]lekki rumieniec zapalił na krótką chwilę jej bledsze niż kiedykolwiek policzki. Olaski, obojętny, rozmawiał z żoną o bliskim wyjeździe i podał dłoń gościowi z niezmienioną uprzejmością. Gospodyni zaś skinęła mu głową przychylnie.

— Niech się pan szykuje, jutro jedziemy, — rzekła, kiedy ją pocałował w rękę. Przykro pan spędził wakacye, — dodała, — ale cóż robić, uprzedziłam pana odrazu...

Wybełkotał coś, czegoby nie potrafił powtórzyć i machinalnie jadł podsunięty sobie przez pannę Ludmiłę chleb z masłem.

— Cóż to miało znaczyć? Więc nie powiedziała rodzicom?

Odetchnął głęboko. To dobrze, bardzo dobrze uczyniła. Jaka szlachetna. Pragnie oszczędzić mu tego kielicha piołunowego, który tak lekkomyślnie przytknął do ust... Dzięki, dzięki ci, dziewczyno najdroższa! — szeptał w duchu, pieszcząc oczy widokiem jej łagodnej, prawie dziecinnej twarzyczki.

— Gdyby byli sami, padłby przed nią i dziękował, jak za najwyższe dobrodziejstwo, za to milczenie.

Wróci do planów, które ułożył sobie w duszy niedawno. Mówił już z chłopami, odkupi od nich kawałek ziemi, zostanie tutaj na wsi, będzie żył, jak samotnik, zdala od zgiełku wielkomiejskiego, zdala od ludzi, albo jeszcze lepiej, zostanie gajowym w pierwszym lepszym leśnictwie, choćby w sąsiedztwie. Tak, i zapomni o tym szalonym kroku, którego się dopuścił wbrew woli, pod wpływem chwilowego uniesienia. [ 119 ]

Nużącemu położeniu pana Stanisława położył koniec ekonom, który właśnie ukazał się we drzwiach.

— Chłopi przyszli, — rzekł, kłaniając się.

— Jacy chłopi? — rzucił niechętnie Olaski.

— Nasi z Kołatyna.

— Czegóż jeszcze chcą odemnie?

— Eh, nie za interesem żadnym, przychodzą pożegnać się z panem.

— Pożegnać? — powtórzył Olaski z odcieniem lekkiego zdziwienia.

Nie posądzał nigdy włościan o zbyt wielką przychylność dla siebie; nie był wprawdzie złym, nieużytym, kłótliwym sąsiadem, chociaż przestrzegał praw sobie przynależnych, ale też nie uczynił dla nich nic, coby zasługiwało na nazwę dobrodziejstwa. Co najwyżej w miarę środków, służył poradą i wyświadczał tym, co się do niego zgłaszali drobne usługi, za które nie spodziewał się i rzadko też otrzymywał dowody wdzięczności. Był z tego powodu pewny, że chłopi zachowają się obojętnie wobec jego wyjazdu; to też słowa ekonoma wywarły na nim przyjemne wrażenie.

— Niech wejdą, — rzekł.

Za chwilę pokój zapełnił się kilkunastoma ciężkiemi postaciami, o przygarbionych plecach, zwieszonych głowach, opuszczonych bezwładnie ramionach, odzianemi, pomimo letniego gorąca, w grube samodziałowe kapoty, a nawet cuchnące potem i ordynarnym tytuniem kożuchy. [ 120 ]

Włościanie zatrzymali się pode drzwiami, mając w ręku czapki i przestępując z nogi na nogę, żaden z nich nie okazywał chęci odezwać się pierwszy, bo Chojowski widział, jak trącali się wzajemnie łokciami.

Nie byli to jednak chłopi z przed dwóch tygodni, wykupujący inwentarz od Olaskiego, wyzyskujący niemiłosiernie jego położenie, chciwi łatwych nabytków, targujący się o każdy grosz z żelazną wytrwałością. Całe ich zachowanie się świadczyło, że przychodzą w zamiarze przyjacielskim, wyższym ponad pospolity interes.

— No i cóż powiecie? — zachęcał ich łagodnie Olaski.

Wtedy wystąpił naprzód stary Maciej, którego dziedzic Kołatyna znał oddawna. Była to niepospolita postać, twarda, jakby wyciosana z jednej bryły kamienia. Praca i obowiązek, oto hasła, pod któremi szedł przez życie ten chłop.

Z człowieka w pełni sił, jakim go znał dawniej dziedzic Kołatyna, chłop zamienił się w siwego starca, ale oczy jego spoglądały jak ongi, z zuchwałą pewnością, postać była wyprostowana i tchnęła głęboką powagą.

— Oto, proszę wielmożnego pana, — zaczął Maciej, schylając się, według zwyczaju, do kolan dziedzicowi, — jutro już opuszcza pan na zawsze Kołatyn, gdzie rodzili się i pomarli dziadowie i ojcowie wielmożnego pana i nasi. Przychodzimy tedy pokłonić się wielmożnemu panu do nóg i pobłogosławić na drogę po ojcowsku i po synowsku. Nie wesoła to droga, może i kalwaryjska nawet, ale znać Pan Bóg [ 121 ]wszechmogący postanowił w mądrości swojej niezbadanej, żeby się stało, co się staje. Są między nami ludzie różni, nie brak nawet i takich, co się nieraz na własne wielmożnego pana ułakomili, może zatargi wszczynali i dokuczyli, ale niech wielmożny pan złego nie pamięta! Człowiek zwyczajnie, jak człowiek. Tylko, że ani jednego takiego niema, coby wesół żegnał pana dlatego, że jego ziemię będzie swoim pługiem orał. My to rozumiemy i nie potrza nam tłómaczyć, że insze czasy dla nas nadchodzą. Ostajemy tutaj sami i na niczyją pomoc odtąd nam liczyć nie wypada, jeno na siebie samych. Jużcić ciężko będzie nam ciemnym, nie patrzącym dalej, aniżeli za miedzę ludziom, radzić sobie we wszystkich sprawach... Nauki i zrozumienia większych rzeczy nam brak, ale nie zginiemy; ziemi, nie opuścimy, ale statkiem, zgodą i pracą podtrzymamy, tak nam Panie Boże dopomóż! Niechże wielmożny pan jedzie spokojny, boć Kołatyn nie w cudzem, ale w swojem ręku. A jakby, broń Boże, między ludźmi się panu nie wiodło, niechże wielmożny pan sobie o nas przypomni i zapamięta, że zawsze, czem nas stać, pomódz gotowiśmy. A i panience, — dodał zwracając się do Ludmiły, — błogosławieństwo dajemy, żeby z łaski Boga najlepszy los znalazła, jak na to anielską duszyczką swoją i cnotą zasłużyła i to od nas na pamiątkę łaskawie przyjęła.

Przy tych słowach dwie dziewuchy ofiarowały panience strój odświętny wieśniaczki z Kołatyna i wieniec dożynkowy, pięknie uwity ze świeżego zboża.

— Dziękuję, dziękuję! — powtarzał Olaski, ściskając ręce garnącym się mu do kolan chłopom, — niech i wam Pan Bóg błogosławi na tej ziemi, gdzie ja kawał swojej duszy zostawiam. [ 122 ]

— To bardzo ładnie z ich strony, — mówiła pani Bronisława, kiedy chłopi wyszli z pokoju. — A mnie się zdawało, że oni dla nas tacy obojętni.

Ludmiła słysząc to, czyniła i sobie wyrzuty, że niesłusznie posądzała tych ludzi o brak serca. Przypomniała sobie rozmowę z Wawrzyniakiem, który przecie był tutaj pomiędzy innymi.

Tacy oni widać, to trudno, pomyślała.

Chojowski, korzystając z zamieszania, jakie się zrobiło przy wychodzeniu chłopów, uciekł do swojego pokoju i zabierał się do upakowania rzeczy. Żal mu było Kołatyna prawie tak samo, jak tych, co go mieli opuszczać na zawsze. Czuł, że ten miesiąc, spędzony tutaj, zapisze się złotemi zgłoskami w księdze jego smutnego życia. Dusza skąpała mu się w zdroju świeżych, potężnych i Słodkich wrażeń i w tym orzeźwiającym powiewie przyszłość wstawała przed nim jaśniejsza i pogodniejsza.

Przygotowania do drogi nie trwały długo z jego strony. Siedział jeszcze czas jakiś w oknie, wypatrując Ludmiły, ale nie spostrzegł jej. Biedaczka pracowała ciężko z matką, pakując odzież, sprzęty i mnóstwo drobiazgów, które ocalały z pogromu i miały jechać do Warszawy. Oddawała się z przyjemnością tym zajęciom, szukając w nich zapomnienia i znieczulenia, tak jej teraz potrzebnego. Bała się poprostu mieć wolny czas i zastanowić się spokojnie nad tem, co się działo. W główce jej i w sercu myśli i uczucia goniły się, ścierały, mieszały, roiły, jak pszczoły, kłębiły jak węże, panował zgiełk bolesny i zgrzyt [ 123 ]straszliwy, piękne mieszało się z brzydkiem, słodkie z gorzkiem, była raz na samych szczytach, to znów leciała w przepaść bezdenną rozpaczy. Cała jej istota znajdowała się na rozstajnych drogach, wahająca, zbłąkana. Oddalenie się Chojowskiego sprawiło jej na razie prawdziwą przyjemność. Za nic w świecie nie chciałaby z nim mówić w takich warunkach, uważałaby to poprostu za świętokradztwo. Nie oswoiła się jeszcze z tem, co zaszło pomiędzy nimi niedawno, nie chciała rozważać swojego położenia. Gdyby ją jaki natręt spytał, czy kocha Chojowskiego, odpowiedziałaby zapewne bez wahania, że nie kocha. A jednak wszystkie myśli jej obracały się dookoła tego smutnego młodzieńca, w jej wyobraźni utkwiła głęboko jego wykrzywiona przerażeniem, bledsza jeszcze niż zazwyczaj twarz, taka, jaką ją widziała wczoraj nad rzeką w kaskadzie księżycowego Światła; w uszach dźwięczały jak muzyka nadziemska, jego słowa: „Dobrze, że przyszedłem, prawda, że dobrze? niech pani przekona się przynajmniej, że jeszcze ktoś panią kocha.“

Kocha? Rzecz dziwna, to słowo słyszała z ust babki, ojca i matki, domowników i krewnych, z ust Teofila wreszcie, a przecie teraz zabrzmiało ono zgoła inaczej. Dlaczego? Czyżby w każdem z nich treść była inna? Kiedy zaś z tego szczytu spadała na dno przepaści zwątpienia, mówiła sobie w duchu: Tyle ust powiedziało mi już, że jestem kochana, a pomimo to, tak mi źle na świecie, tak źle, że pragnę umrzeć. To dowodzi, że cudza miłość nie uszczęśliwia, a przeciwnie, staje się nieraz źródłem goryczy.

Tak, bo prawdziwem szczęściem jest kochać samej. A czy ona kocha? czy wogóle byłaby zdolną oddać komuś serce i głowę, całą [ 124 ]siebie i nie żądać niczego nawzajem, nawet szczęścia? Nie wiedziała, jak sobie rozwiązać to pytanie. Musi się jeszcze doświadczyć i odpowiednio do tego postąpi. Ma czas!

Ostatni wieczór w Kołatynie minął smutnie. Olascy i Chojowski siedzieli przy stole, jak na biwaku, na pakach i drewnianych ławach, naprędce urządzonych z desek, jedząc byle co. Nikt nie mówił, jakaś troska głęboka osiadła na wszystkich czołach. Dopiero na samym końcu wieczerzy Olaska zaczęła się rozpytywać pana Stanisława, w jakich okolicach Warszawy mieszkania najtańsze. Nie chciałaby przytem znajdować się w ciągłym zgiełku i nie znosić turkotu, najlepiej więc obrać ulicę trochę oddaloną od środka miasta, jeżeli się da, wysadzoną drzewami. Na początek, jakieś dwa pokoje najwyżej, póki mąż sobie czego nie wynajdzie, albo Luda nie dostanie lekcyj. Niech on, Chojowski, poradzi.

Pan Stanisław z radością usłuchał wezwania. Podług niego w sąsiedztwie alei Jerozolimskiej byłoby najwygodniej, na Nowogrodzkiej, naprzykład, albo na Żórawiej, bo stąd blisko do ogrodu Pomologicznego, no, i w Aleje. Mówił, to, co prawda niezupełnie przekonany, wiedział bowiem, że to dzielnica nie najtańsza, ale przynajmniej mieszkaliby niedaleko od siebie, miałby sposobność widywać częściej pannę Ludmiłę, chociażby na ulicy, jeżeli nie w domu.

— Jutro trzeba wstać raniutko, bo do kolei trzy mile, a pociąg odchodzi o dwunastej, — dodała pani Bronisława, podając mu rękę na dobranoc. [ 125 ]

Przez tę godzinę spędzoną i jednego stołu, pan Stanisław nie śmiał spojrzeć na pannę Ludmiłę, która ze swej strony także unikała jego wzroku.

— Mój Boże! co ja mu powiem? — myślała, czyniąc sobie w głębi duszy wyrzuty za takie postępowanie.

Kiedy się rozstawali, on próbował zatrzymać nieco dłużej jej rękę w swojej dłoni, ale panna Ludmiła nie pozwoliła na to. Rzuciła mu natychmiast spojrzenie tak błagalne, jak raniona ciężko łania zbliżającemu się do niej myśliwcowi.

— Pozostaw mnie w spokoju! poczekaj chwilę! mówiły te niebieskie, głębokie jak niebo samo, oczy — przecież widzisz, że się krwią serdeczną zalewam, miej litość!... Nie żądaj tego, co w tej chwili jest tak daleko odemnie!

I on je zrozumiał, to nieme błaganie; słodka radość ogarnęła jego całą istotę. Przenikał już tę czystą, jasną, przepiękną duszę i pełen uwielbień, czekał z poddaniem się, co mu przyniesie jutro.

∗             ∗
[ 126 ]

Owe jutro wstało dżdżyste, chmurne, zamglone, chłodne, ponure. Wicher, jak stado potępieńców, hulał w parku, naginając poważne głowy starych drzew, liczących ostatnie chwile swego istnienia, miotał okienicami domu, który niebawem miał się zamienić w stosy gruzów, szarpał strzechami budynków gospodarskich, wywołując w ich pustych wnętrzach ponure echa. Po niebie przewalały się fantastyczne, podarte w strzępy, nisko pędzące nad wilgotną ziemią obłoki, śpiesząc rozlać się gdzieś dalej w potoki deszczu. Przed podeptanym gazonem, od strony drogi przy zaśmieconym ganku stały dwie ordynarne chłopskie bryczki, zaprzężone w chude szkapy, które ze zwieszonemi melancholijnie łbami oczekiwały apatycznie na uderzenie bicza. Takiemi to ekwipażami miała jechać w świat szeroki garstka wygnańców z rodzinnego gniazda! Jedną zajął Olaski z panem Stanisławem, na drugiej owinięta w szeroki pled, prawie niewidzialna panna Ludmiła z matką. Kiedy się spotkali na ganku, podała mu niemal obojętnie zimną dłoń. Tylko w źrenicach jej paliła się gorączka.

— Byle prędzej skończyła się ta męka! siadać i jechać... jechać!

Wskoczyła na bryczkę i ruszono w tę „kalwaryjską,“ jak się wyrażał stary Maciej, drogę.

Pan Stanisław gonił za nią oczami, zmąconemi współczuciem. Dlaczegóż nie może znajdować się przy niej? dlaczego nie może uścisnąć jej dłoni, dodać odwagi i szeptać słów pociechy? Co on by dał zato!

Myślał, że się będzie oglądała, że wybuchnie płaczem, że się rzuci na ten szmat ziemi utraconej nazawsze i zacznie składać na niej [ 127 ]namiętne pocałunki, jak na ciele konającej matki. Lecz nie, pozostała nieruchoma, jakby zimna zupełnie. Zdawało się Chojowskiemu, że usłyszał coś, jakby łkanie, lecz omylił się, to wiatr jęczał pomiędzy drzewami!

Tylko w oczach zawsze tak zrównoważonego Olaskiego zabłysła łza. Rzucał z pod szerokiego, wtulonego na czoło kapelusza błędne spojrzenia dookoła, na jego smagłych policzkach utworzyła się nowa, głęboka bruzda i zastygła nazawsze.

Pan Stanisław milczał długo, nareszcie odważył się otworzyć usta.

— Nie pan jeden... — wyszeptał.

Olaski uśmiechnął się gorzko.

— Wiem, panie kochany, wiem, i właśnie to mnie najbardziej boli. Nie ja sam lecę w przepaść, ale całe tłumy takich jak ja, lepszych i gorszych, roi się od nich w kraju... Na czem się to skończy, Bogu jednemu dano przewidzieć! Szarzyzna, panie, zaleje wszystko i tyle! Co mnie spotkało dziś, chłopa może spotkać jutro; wyzuje go żyd, albo niemiec wywabi gdzieś za ocean. A kto zostanie? Et! nie mówmy lepiej o tem, bo, doprawdy, palce w zęby włożę i gryźć je zacznę, jak wściekły pies! Co tu się łudzić?! Żebrakiem jestem, w powietrzu wiszę, jak ten kurz marny, co go wiatr pędzi z miejsca na miejsce i nigdzie zatrzymać się nie pozwala... Bo żebym tej ziemi ojcowskiej nie kochał, żebym jej, jak parobek ostatni własnym potem nie uznoił, żebym pracy dla niej skąpił, toby mi jeszcze żal nie było, ale tak... [ 128 ]

Zdarł rozpaczliwym ruchem kapelusz z głowy i podniósł załzawione oczy w niebo chmurne i dalekie, twarz kurczyła mu się bólem targającym, skargą, która lada chwila wybuchnąć miała bluźnierstwem strasznem. Lecz opamiętał się, zżymnął ramionami i przykrył siwiejące włosy.

— Nie ja jeden, nie ja jeden... — szeptał.

Jechali wśród plusku deszczowego, szumu wichru po świeżych ścierniskach. Pan Stanisław nie mówił już ani słowa, obawiając się rozkrwawiać na nowo tę ranę w sercu starego szlachcica-wygnańca. Pogrążył się w rozmyślaniach. W wyobraźni jego przesuwały się tłumy wygnańców z gniazd odwiecznych, tłumy te zdążały wszystkie do jednego celu, do wielkiej, gwarnej, jakby w innym leżącej świecie, Warszawy, spowitej tajemniczo w dymy fabryczne... Roztwierała ona zimne ramiona przybyszom, jak obojętna, obarczona nadmiarem dziatwy zgłodniałej, matka. A oni wpatrywali się z trwogą w jej zagadkowe oblicze. Oblicze to było surowe, nie zaigrał na niem uśmiech, a w rysach było coś obcego. Matka, czy nie matka? pytali przybysze. Ale ona zdawała się potrząsać głową i coraz bardziej kryć twarz zagadkową po za chmurą czarnego dymu.

Chojowski przypomniał sobie drogę do Kołatyna. Mój Boże, jaka różnica! Wtenczas jechał z biciem serca, z radością, napełniającą całą jego istotę, z lekką myślą, żył już temi wrażeniami, których wyczekiwał z takiem utęsknieniem. Świat uśmiechał się do niego, a dziś... Zdawało mu się, że po za nim leży raj, a u wrót, herub z płonącym [ 129 ]mieczem i zagradza nim drogę wygnańcom, którzy oddalają się z zasłoniętemi twarzami z rozpaczą w duszy, idą na tułaczkę, na ciernie i głogi, na znój i walkę do końca dni swoich.

Mijali dwa drabiniaste wozy, naładowane szczątkami dobytku: szafy, łóżka, krzesła i to, co Olascy zdołali ocalić ze wspaniałego nie gdyś urządzenia pałacu w rodzinnym Kołatynie. Wyglądało to tak ubogo, tak nędznie niemal, że pan Stanisław odwrócił oczy.

Długie wyczekiwanie na pociąg, krętanina przy ładowaniu rzeczy „na fracht,“ zbliżający się z szumem pary pociąg, szukanie miejsca w natłoczonym wagonie, wszystko to przeleciało jak przykry sen.

Chojowski siedział naprzeciwko panny Ludmiły, obojętnej, znieczulonej na to, co się z nią działo... Próbował zawiązać rozmowę, ale odpowiadała mu krótko, nie zachęcająco. Przysunęła się do okna i wpatrywała się w uciekające w dal pola i lasy, nie bacząc na wicher rozwiewający jej jasne włosy w bezładne promienie. Olaski nerwowo kręcił się, nareszcie utkwił oczy w kupionej na przystanku gazecie i pan Stanisław zauważył, że wertował dział ogłoszeń. Od czasu do czasu podnosił wzrok i myślał. Smutne to musiały być rozmyślania, bo staremu szlachcicowi coraz to nowe zmarszczki bruździły opalone czoło. Jedna tylko pani Bronisława zachowała względną pogodę umysłu i sama rozpoczynała ciągle się urywającą rozmowę z Chojowskim.

W miarę jak się pociąg zbliżał do Warszawy, młodzieńca opanowywał rosnący niepokój. Jakim torem popłynie odtąd jego życie? Kiedy i w jakim stanie zobaczy znów tę złamaną losem dzieweczkę? [ 130 ]Co od niej usłyszy? A potem on sam... Jutro już, chociaż do terminu brakuje jeszcze dwóch dni, pójdzie do kantoru, gdzie na biurku oczekuje na niego stos niezałatwionych obstalunków, białe kartki ksiąg buchalteryjnych, niewyczerpany nigdy kałamarz. Koledzy przywitają go, jak gdyby wyjechał wczoraj dopiero, panna Wanda poda mu rękę, jak zwykle i zapyta... Tak, niezawodnie zapyta, jak spędził urlop i jej będzie się zdawało, że od owego dnia nic się nie zmieniło...

I nagle w uszach zabrzmiał mu jej krzyk wydany wówczas, kiedy to padał zemdlony na poręcz fotelu... Ach ten krzyk!... Przejęła go szalona trwoga przed spotkaniem z panną Wandą. Czyż będzie śmiał spojrzeć w oczy tej poczciwej panience? Oh, za nic, nie starczy mu na to odwagi, czelności raczej!... A ona uśmiechnie się do niego przyjaźnie, bo nie przeczuwa, że to już nie ten sam Stanisław, który odjechał przed miesiącem, któremu drżącemi z przerażenia rękami podawała wodę, odgarniała włosy...

Wraca zupełnie innym człowiekiem... Siedzieć po dziesięć godzin na dobę w jednym pokoju z panną Wandą, witać się z nią rano i żegnać wieczór, przyjmować i oddawać uścisk dłoni, chociażby tylko taki, jaki zwykle wymieniali pomiędzy sobą. Nie! nie zdobędzie się na to nigdy! Nie potrafi udawać, kłamać, milczeć... Darmoby szukał wykrętnych usprawiedliwień przed sobą samym, nie usiłuje nawet uczynić tego! Czyż szlachetny mężczyzna musi wiązać się koniecznie słowem, wobec świadków? Czyż nie dość jednego spojrzenia, jednego gestu jednego wyrazu?

Tak, on zawinił względem tej biednej dziewczyny i powinien to naprawić, jeżeli nie chce pogardzić sobą! Naprawić? ale jak, jak? [ 131 ]

A ów okrzyk drgający ukrywanem starannie, maskowanem, nieśmiałem uczuciem nie ucichał w jego wyobraźni, przeciwnie, nabierał coraz większej doniosłości, zmieniając się co chwila; był raz żałosnym, pełnym wyrzutów, to znów łagodnym, potem przechodził w rozpaczliwe wezwania o ratunek, w jęk samotnej duszy, w śmiech gorzki, jak piołun, szarpiąc jego nerwami coraz boleśniej...

Chojowski zerwał się z miejsca i wybiegł na platformę wagonu. Tutaj schwycił się za głowę i stał tak długo na wietrze, wśród powodzi iskier, sypiących się mu na ubranie i na twarz, wijących się w piekielnym tańcu dookoła całej jego osoby. Przytknął czoło do wibrującej ściany, bo ten szalony turkot toczącego się po stali żelaza zagłuszał głos panny Wandy. Ściemniło się już zupełnie, kiedy wrócił do przedziału. Panna Ludmiła siedziała wkulona w sam kącik, z pod szala wyglądały tylko jej niebieskie oczy, rzucające przy niepewnym świetle latarki, migotliwe blaski. Olaski wstał i trzymając się za wieszadło, patrzył w dal ciemną, żona jego zbierała rozrzucone na półkach manatki.

Chojowski upadł na ławkę obok Ludmiły i teraz dopiero spostrzegł, że z oczu jej ciekną łzy.

— Co pani jest? — wyszeptał, szukając jej ręki pod fałdami pledu.

Znalazł tę ukochaną dłoń, była zimna i drżąca. uścisnął ją z całej siły i pieścił miękkiemi dotknięciami.

— Co pani jest? — powtórzył błagalnie.

— Nic, boję się... — wyszeptała. [ 132 ]

I dreszcz wstrząsnął jej ciałem.

Świstawka, zgrzyt hamulców, migające światła latarni, wypolerowane, biegnące obok siebie w ciemną dal pary szyn, nawoływania, turkot dorożek, gwar...

— Warszawa, Warszawa!

Olaski ocknął się z zadumy.

— Jesteśmy, — rzekł sucho, bezdźwięcznie. — Zajedziemy do hotelu chyba? Gdzie pan radzi?

— Mamy nadzieję, że pan o nas nie zapomni, — mówiła Olaska. — Polubiliśmy pana wszyscy, będzie nam bardzo przyjemnie.

Słowa te sprawiały mu formalny ból, brzęczały mu koło uszu, jak rój złośliwych os. Skłonił się w milczeniu. Rozstaje się jak obcy, a ona, ona...

Złamany, upokorzony, wyciągnął do niej dłoń, w oczach jego malowała się rozpacz niemal.

— Do widzenia, — wyszeptał z wysiłkiem.

Ale w źrenicach panienki nagle zapaliło się coś, czego przed chwilą w nich nie było. Zamiast odpowiedzi zatrzymała jego rękę, pociągnęła go łagodnie, ale zdecydowanie do siebie i z bladym uśmiechem nachyla się ku niemu. On stał patrząc na nią zdumiony, przestraszony, nie wiedząc co czynić, ona pociągała go, chociaż białe jej czoło znalazło się tuż przy jego wargach. Nie wahał się więc dłużej i dotknął go rozpalonemi wargami. [ 133 ]

Odwróciwszy się, ujrzał strapionych Olaskich, zamieniających pomiędzy sobą pytające, niespokojne spojrzenia. Panna Ludmiła jednak stała niezmieszana, Z podniesioną głową, tylko na jej bladej twarzy rozlała się nagle powaga.

— Mój narzeczony, jeżeli pozwolisz ojcze, — rzekła poprostu.






[ 134 ]
Chojowski potrzebował aż dwóch dni, żeby się oswoić z tem, co tak nagle się stało. Nie mógł przez długi czas uwierzyć, żeby ta niespodziewana scena w wagonie należała nie do rzędu snów przyjemnych, lecz do faktów spełnionych. Panna Ludmiła w jego oczach stawała się zagadką, której on nie starał się nawet przeniknąć, dość, że się czuł szczęśliwym, tak szczęśliwym, że aż go przenikała zabobonna trwoga... A nuż los igra nim srodze, nuż mu ukazuje wejście do raju, gdzie on Stanisław Chojowski, nigdy nie postanie? Tak, bo jemu wszystko tak szło dotąd w życiu, złudzenia, marzenia rozwiewające się z chwilą, kiedy sięgał po nie ręką... A po nich zjawiała się mroczna, okrutna, zimna jak bryła lodu rzeczywistość. To za szybko się stało, ażeby miało trwać, ziścić się naprawdę!...

Kiedy ochłonął z tego upajającego ździwienia, poszedł do kantoru. Stało się jak przewidział z góry: powitano go obojętnie, nie spostrzeżono niemal jego nieobecności; maszyna raz nakręcona szła swoim trybem, chociaż jego nie było. Pryncypał siedział na fotelu, rumiany, uśmiechnięty, jak zawsze i podał mu dłoń pulchną z tą banalną uprzejmością, jaką stale darzył swoich „współpracowników;“ na biurku leżały stosy niezałatwionych papierów, panna Wanda zajmowała swe dawne stanowisko przy kasie... Przywitał się z nią pośpiesznie, nie podnosząc oczu, żeby w jej własnych nie wyczytać czasem tego, czego mu wyczytać nie było już wolno, czego by nawet nie chciał... Nie rozmawiali ze sobą wcale... Spytała go tylko, jak się obecnie czuje i czy świeże powietrze dobrze mu podziałało na nerwy. W tych banalnych [ 135 ]pytaniach tkwiła jednak jakaś nieuchwytna, subtelna, jak zapach wiosennego kwiecia troska i życzliwość, która wywołała na jego policzki lekki rumieniec wstydu.

Odpowiedział jej ni to ni owo i zajął miejsce przy swojem biurku, ażeby jaknajprędzej zatonąć w papierach i księgach.

W zwykłych warunkach ten nadmiar roboty przywiódł by go niezawodnie do rozpaczy, teraz wszakże sprawiał mu niemal radość, uwalniał go bowiem od myślenia i tworzył jakby mur niedostępny, po za którym skwapliwie się ukrył.

Kiedy chwilami oderwał znużoną rękę od pióra i powiódł wzrokiem dookoła, ogarniało go ździwienie... Czyż podobna, że on był w Kołatynie, że poznał jakąś pannę Ludmiłę i że ta Ludmiła, wcielenie nieuświadomionych jego ideałów, oddała mu tak bez wahania serce? Jemu, Chojowskiemu? I trawiony wątpliwościami, sięgał w zanadrze do pugilaresu, wyjmował z niego promień złocistych włosów, który otrzymał niedawno i dotykał go palcami. Wziął to, żeby posiadać w każdej chwili dowód dla siebie samego, że nie podlega złudzeniom, że nie marzy na jawie. Drżał przytem z obawy na myśl, że ktokolwiek obcy może przeniknąć jego tajemnicę, wtargnąć do jego duszy i wyrwać z niej tak głęboko, tak zazdrośnie ukrywaną prawdę... Znienawidziłby takiego człowieka. Wahał się nawet czy iść do Zgórskiej jak przedtem, czy się stołować gdzieindziej, ale powiedział sobie, że byłoby to niewdzięcznością i poszedł.

Pani Anna ucieszyła się szczerze, ujrzawszy go u siebie. [ 136 ]

— Już pan wrócił? — mówiła, ucierając naprędce powalane ciastem ręce, żeby się z nim przywitać. — Tak prędko? No, jakże Olascy? podobali się panu? Mili ludzie, nieprawdaż?

Musiał powiedzieć w krótkich słowach wszystko, unikając jednak najsłabszej wzmianki o pannie Ludmile. Wiadomość o przyjeździe Olaskich zrobiła przygnębiające wrażenie na Zgórskiej.

— I oni także? — szepnęła ze współczuciem. — No, no! Czy i Ludka przyjechała? Tak? Zosia będzie miała z niej towarzystwo. Znały się doskonale i widywały często. Zaraz muszę powiedzieć mężowi, żeby do nich poleciał.

— No i cóż pan Józef? — zagadnął Chojowski, pragnąc zwrócić rozmowę na inny temat, czy nie udało mu się znaleść czego?

Zgórska potrząsnęła głową.

— Gdzietam, proszę pana, wszystko daremnie! Co ja się przez te miesiące sama nie nabiegałam! co się nie naprosiłam, tak nawet żeby nie wiedział o tem! I nic, jakby zaklął! a tutaj stołowników dwóch straciłam... Mąż byłby bardzo rad widzieć pana, jest tam, w swoim pokoju, jak pan zje może pan pozwoli na chwilkę do niego. Tak bym pragnęła, żeby mu pan powiedział co przyjemnego, niech pan skłamie nawet, że panu dla niego posadę obiecali, dobrze? Cóż to szkodzi? pocieszy się trochę.

Chojowskiemu zrobiło się żal tego biedaka i przyrzekł wpaść na sekundę. [ 137 ]

— A gdybym tak naprawdę wyszukał dla niego cośkolwiek? — myślał, siedząc przy obiedzie.

Zgórski pracował. Jak przedtem, tak i teraz leżały przed nim arkusze papieru, pokryte bujnem pismem. Ujrzawszy Chojowskiego, zmieszał się trochę.

— Na kopistę się wykierowałem, — rzekł z udanym uśmiechem, — ale i tej roboty zaczyna mi brakować. Widocznie do niczego już się nie zdam.

— Pamiętam o panu, — zaczął Chojowski, — mówiłem z właścicielem fabryki, gdzie mam posadę, i...

Zaciął się, ale stanęły mu przed oczami zaczerwienione, wychudłe policzki Zgórskiej i błagalny gest, z jakim go prosiła przed chwilą. Zdecydował się więc.

— I... obiecano mi... — wykrztusił. — Nic wielkiego, naturalnie...

— Mówił pan? — rzekł Zgórski, ożywiając się, — doprawdy? Dzięki, dzięki!...

Pochwycił dłoń Chojowskiego i potrząsał nią silnie.

— Nie żądam wiele, niech pan zapewni, że będę spełniał wszystko, co mi każą. W fabryce? I czem ja mógłbym zostać, proszę pana? Prostym robotnikiem chociażby, jeżeli tylko mi pan przyrzeknie, że nikt się nie dowie... bo... nie chciałbym, żeby córka... rozumie pan, nieprawdaż? to by nie wypadało przez wzgląd na Zosię... [ 138 ]

Pana Stanisława zarówno ten uścisk dłoni, jak te słowa przytłaczały do ziemi. Dlaczego się zgodził oszukiwać tak ohydnie Zgórskiego? Fe! Kłamstwo nigdy nic dobrego nie płodzi!

— Ale jeden warunek, — wybełkotał, oblewając się pąsem.

— Warunek? Ależ zgadzam się z góry, niech pan mówi...

— Nie obejmie pan miejsca, zanim się pan nie nauczy zasad buchalteryi podwójnej, dobrze?

— Buchalteryi? — powtórzył zakłopotany Zgórski. — Pragnąłbym bardzo, ale... ale to będzie chyba kosztowało drogo, a ja, wie pan... — bełkotał.

— O to najmniejsza, — przerwał pan Stanisław, — będę pana przygotowywał wieczorami w wolnych chwilach — bezinteresownie ma się rozumieć.

— Słyszałem, że pan sam wraca późno z kantoru, kiedyż więc? Nie, nie, panie Chojowski, to zbyt duża ofiara z pańskiej strony, nie mogę jej przyjąć w żaden sposób, — dodał, potrząsając głową energicznie.

— Niech pana to nie krępuje, mam dość czasu... Zresztą nie potrwa to długo, najwyżej ze dwa tygodnie. Odpocząłem sobie na wsi i czuję się na siłach. Postanowione to od jutra, dobrze?

I Chojowski, uścisnąwszy dłoń starego szlachcica, wymknął się z pokoiku, żeby uniknąć opozycyi. [ 139 ]

— A tom wpadł! — mówił sobie, biegnąc z powrotem do kantoru — Co ja teraz zrobię? Trzeba naprawdę wsadzić do jakiej budy tego biedaka! No, mam przynajmniej czas. Ale niech to dyabli porwą!

Sprawa ta nie dawała mu spokoju ani na chwilę. Łamał sobie głowę, jak się wywiązać z przyjętej tak lekkomyślnie obietnicy, chociaż powątpiewał, czy mu się uda uczynić jej zadość. W fabryce wszystkie miejsca były obsadzone i każdy trzymał się na swojem rękami i nogami, jak to powiadają. Zaraz nazajutrz Chojowski pobiegł do biura pracowników handlowych, gdzie miał trochę stosunków, ale i tam nic nie wskórał.

Cała rzesza podobnych do Zgórskiego wykolejeńców ofiarowywała społeczeństwo swoje dobre chęci i niedołężne ręce w zamian za mizerny kawałek chleba. A społeczeństwo wytrzeźwione odwracało się od nich. Potrzebuję fachowców, fachowców, samych fachowców! — mówiło — rutynowanych, księgowniczych, korespondentów w kilku językach, bo mam stosunki z całym światem, biegłych rachmistrzów, bo żyję rachunkiem, ludzi, którzy zgłębili wszystkie drogi, prowadzące do kieszeni swych bliźnich, bo tylko tacy mają przyszłość przed sobą, na takich tylko pragnę się oprzeć od dzisiaj, takich, co przygotowywali się do jednej pracy i stali się w niej automatami, funkcyonującemi bez zarzutu, wolnemi od wszelkich aspiracyi, któreby zakłócały ich sprawność. Oni jedni mogą popychać mnie szybko i skutecznie po nowych torach, na które wchodzę. Wy zaś wszyscy, nieprzystosowani do życia nowego, wy, co gardzicie miłym groszem, wy podeptani w pogoni za nim, wy, coście nie zostali maszynami, lecz pragnęliście być dalej [ 140 ]marzycielami, jałowymi budowniczymi na lodach, odejdźcie precz! Gińcie i ustępujcie miejsca osobnikom innej organizacyi, zdolnym dla tego kawałka chleba wyzuć się ze wszystkiego, zapomnieć o wszystkiem, nie mam dla was nic prócz nędzy, prócz żebraczego kija!

I tłumy wykolejeńców odchodziły ze spuszczonemi głowami upokorzone, zgnębione, wpatrując się w nowe tory, ginące w mrocznej dali. W tłumie znajdował się i Zgórski i Olaski i wielu innych jeszcze...

— A żeby tak zapytać szefa? — pomyślał pan Stanisław. — Możeby jednak coś wyszperał.

Wierny swojemu przyrzeczeniu, pan Stanisław zaraz nazajutrz wieczorem poszedł do Zgórskich, chociaż było to z jego strony rzeczywiście niemal ofiarą. Przez cały dzień bowiem oczekiwał z utęsknieniem chwili, kiedy ujrzy pannę Ludmiłę, która w jego oczach z sentymentalnej, roztęsknionej dzieweczki, wyrastała pod niebo, na jakąś granitową pełną żywiołowej prostoty postać.

Zgórski robił jeszcze ceremonie, ale w końcu uległ namowom i rozpoczęły się lekcye bardzo oryginalne. Z jednej strony młody nauczyciel, z drugiej zaś uczeń o siwiejących włosach, o umyśle przygnębionym troską, niezdolnym do przyswajania sobie zawiłych, spekulatywnych pojęć buchalteryjnych.

Chojowski biedził się, żeby wytłómaczyć staremu szlachcicowi różnicę pomiędzy „ma“ a „winien,“ Żeby kazać mu patrzeć na rachunki jak na żywe osoby, mogące dawać i brać, liczące się pomiędzy sobą, jak ludzie, z nieubłaganą skrupulatnością... Zgórski robił niesłychane [ 141 ]wysiłki, żeby sobie przyswoić te wszystkie poglądy i cierpliwie pisał pozycye w księgach fikcyjnie istniejącego interesu handlowego, którego był niby właścicielem. Nieraz z jego zbrużdżonego czoła spływała kropla potu, którą ocierał szybko, jakby się wstydząc swojej tępości. Z rozpaczą widział, że to co lekceważył doniedawna, przerastało jego zdolność pojmowania i nieraz proponował Chojowskiemu zaprzestać niewdzięcznej pracy.

— Daj pan pokój, panie Stanisławie kochany, — mówił z goryczą, — ludzie w moim wieku już się niczego nowego nie nauczą! To darmo!

Ale kiedy mu Chojowski przypominał, że od tego zależy jego posada, zbierał resztki sił, i pracował niezmordowanie, chociaż z małym rezultatem. Pan Stanisław niebawem doszedł do przekonania, że słowa jego ucznia były prawdziwe. Wchłaniać, przyswajać sobie, korzystać potrafi tylko młodość. Mimo to nie zniechęcał się, przeciwnie, dokładał wszelkich starań, żeby nauczyć zasad księgowania swojego dojrzałego ucznia, który oceniał jego pracę, chociaż nie potrafił się za nią niczem wywdzięczyć. Żona jego tylko podwoiła troskliwość i ze swej strony dogadzała jak mogła „poczciwemu panu Stanisławowi“ przy stole.

Pan Chojowski przyszedł nieco później, aniżeli zazwyczaj, bo dopiero o dziesiątej wieczorem. Zgórski odczytywał mu właśnie napisane dla wprawy pozycye, gdy wtem drzwi gwałtownie pchnięte otworzyły się i stanęła w nich mała, drobna brunetka, odziana w czarną, wełnianą, dobrze już przyszarganą sukienkę. Ujrzawszy ją, Zgórski podniósł ze zdziwieniem głowę. [ 142 ]

— To ty, Zosiu — tak wcześnie? — rzekł.

Czekał, aż mu podsunie czoło do pocałunku, ale ona nie ruszyła się z miejsca na smagłej jej twarzy wypełzła bladość; walczyła znać ze sobą, bo usta i nozdrza drgały jej, rozszerzane dławionym płaczem.

— Co ci jest? dlaczego tak wcześnie? — pytał zaniepokojony Zgórski, podnosząc się.

Zgórska przeczuwając coś złego, wpadła do pokoiku męża.

— Straciłaś miejsce? — zagadnęła z rozpaczą w głosie, widząc, że córka nie jest w stanie przemówić ani słowa.

— Niech się mama nie gniewa, — Zawołała Zofia, rzucając się jej do rąk, — ale ja w żaden sposób nie mogłam dłużej, w żaden sposób! Raczej umrzeć!

— Uspokój że się, moje dziecko, — perswadował Zgórski, ujmując ją za głowę. — Przecież nie jesteśmy sami, — szeptał.

Ale ona rozżalona, nie zwracała uwagi na obecność Chojowskiego, starającego się zajmować jaknajmniejszy kącik.

— Noga moja już tam nie postanie, ojcze! — mówiła nerwowo, błagalnie. — Czy wiesz, co on mi dziś powiedział?

— Właściciel?

— Tak powiedział mi, że... że mi da sto rubli na miesiąc, jeżeli chcę nic nie robić u niego... Ja — dałam mu w twarz, a on... zwymyślał [ 143 ]mnie od ostatnich, publicznie... wobec subjektów i garsonów... Potraktował jak taką z ulicy...

Zerwała kapelusz z głowy i wstrząsana hamowanem łkaniem rzuciła się na zniszczoną otomanę pod oknem.

— Łotr! — syknął Chojowski.

Zgórski zaś stał jakby uderzony obuchem, białka krwią mu pozachodziły, pięści zaciskały się. Nic nie mówiąc, szukał drżącemi rękami czapki.

— Co ty chcesz robić, Józefie? — zagadnęła przerażona pani Anna.

— Tego przecie nie można tak darować, — bełkotał, — gdzie to? Ja go... jak psa!...

— Józiu, ty nie pójdziesz! Proszę cię, nie chodź! — błagała Zgórska, wyrywając mu czapkę. — Tybyś zaraz... o, ja cię znam dobrze... Skandal, rozniesie się po świecie. Nie, nie! ja cię proszę, Józieczku! Dała mu w twarz przecie!

Chwilę pasował się z nią, potem usiadł ciężko na krześle i wpatrywał się martwym wzrokiem w lampę.

Zgórska pocieszała szlochającą córkę.

— Cóż znowu, nie powinnaś brać tego tak bardzo do serca, moje dziecko... Ukarałaś go sama... Ale trzeba było od razu powiedzieć, że cię zaczepia, nie pozwoliłabym ci za nic w świecie chodzić w takie miejsce... [ 144 ]

— Z początku zachowywał się jako tako, nie przypuszczałam nigdy, żeby się do tego posunął. Nie dawałam mu żadnego, najmniejszego powodu, ust do niego prawie nie otwierałam, całemi dniami z miejsca się nie ruszałam... Ale podobno on ze wszystkiemi tak postępował i nieraz... z powodzeniem... Niedawno dopiero dowiedziałam się o tem... Zresztą co miałam robić, kiedy ojciec...

Na te słowa Zgórski drgnął, na jego twarzy zarysowała się bolesna zmarszczka.

— Nie pójdziesz już nigdzie, nigdzie! — rzekł, zbliżając się do córki. — Obiecano mi posadę, — ciągnął dalej, widząc, że Zofia milczy, — pan Chojowski był tak dobry, powinnaś mu podziękować...

Panienka podniosła się i otarłszy załzawione oczy, podała panu Stanisławowi dłoń. Teraz mógł się lepiej przypatrzeć jej energicznym, trochę ostrym rysom, świecącym jak stal oczom, wyzierającym z pod swobodnie zakreślonych brwi, pięknie wyciętej górnej wardze i okrągłemu podbródkowi. Każdy jej ruch dozwalał się domyślać energii prawie męskiej. Spojrzała mu w oczy prosto.

— Dziękuje panu — rzekła.

Słowo to spadło nań jak policzek i wypędziło falę krwi na czoło. Miał już powiedzieć temu człowiekowi, że go łudzi bezwstydnie, że o żadnej posadzie nie wie, że nic dla niego uczynić nie potrafi, przeprosić go za mimowolnie wyrządzoną krzywdę, ale błagalne spojrzenie Zgórskiej zawiązało mu język. Stał jak pod pręgierzem, mnąc w ręku kapelusz. [ 145 ]

— Cóż znowu, niema za co! — jąkał, — nic jeszcze nie zrobiłem, zobaczy się dopiero...

— Tak ojcze, niepodobna na to liczyć, — mówiła panna Zofia ocierając oczy. — Pójdę do kantoru, za nauczycielkę, gdzie na wyjazd nawet bym przyjęła... Albo ja wiem zresztą?

— Zapewne, może się zdarzyć, — rzekł pan Stanisław zabierając się do wyjścia.

Nastało milczenie. Zgórski usiadł znów przy stoliku i machinalnie kreślił coś na papierze; jego żona przytuliła do piersi głowę córki i pieściła jej krucze włosy.

— Nie gniewasz się mamo? — szeptała Zosia, całując jej czerwoną, spaloną rękę. — Nie mogłam inaczej, wszak prawda, że nie mogłam? Pamięta mama? W Brzozówce jeszcze łajała mnie mamusia często, że czytam za dużo, że mi książki w głowie przewróciły, że wierzę w emancypacyę... Ja naprawdę wierzyłam i marzyłam skrycie, żeby zostać samodzielną, żeby walczyć samej o prawa należne kobietom, martwiłam się, że się niczem nie różnię od przeciętnej panny, która liczy na to tylko, żeby jaknajlepiej pójść za mąż... Kiedyśmy się znaleźli tutaj na bruku, nie rozpaczałam wcale, zdawało mi się bowiem, że łatwo zapracuję na siebie, że się stanę człowiekiem niezależnym, że wyrwę chociaż jedną cegłę z tego muru, jakim mężczyzna grodzi kobietę od świata... Oj mamusiu, teraz dopiero widzę, jaka byłam głupia! Widzę, że oszukano mnie niegodnie, że zadrwiono sobie ze mnie nielitościwie! I po co to wszystko piszą? Kobieta jest kobietą i niczem [ 146 ]więcej nie będzie nigdy! Wyzyskają ją i skrzywdzą wszędzie, nietylko w domu własnym, ale i u obcych, zdepczą dlatego tylko, że nie ma silnej pięści, że się nie potrafi bronić. Jej się zdaje, że sprzedaje swoją pracę, a nie domyśla się nawet że sprzedała swoje ciało... O, jaki ten świat podły, jaki podły! Wie mama, że czasami zazdroszczę naszej służącej, albo tej szewcowej z przeciwka, co ją mąż codzień bije.

Panna Zofia płakała cicho w objęciach matki. Chojowski nie mógł patrzeć na to dłużej, pochwycił palto i uciekł. Po drodze na ulicy spotykał wystrojone panny i kobiety, idące pod rękę ze swymi mężami i odwracał się, brała go bowiem chęć nieprzeparta zaprowadzić je wszystkie tam, na trzecie piętro, do płaczącej panny Zgórskiej i powiedzieć: „Patrzcie, to jedna z tych, co poszły z wami, co usłuchały waszych haseł, wygłaszanych pomiędzy teatrem a rautem, po dobrym obiedzie, przed udaniem się do krawcowej, gdzie topicie pieniądze niezarobione, albo w salonie, gdzie pragniecie uchodzić za bojowniczki w imię idei. Spojrzyjcie jak to wygląda zbliska, wy szafarki czczych frazesów!“






[ 147 ]
Leży oparty o wibrującą dziesiąty dzień bez przerwy pod jego głową ścianę wagonu i śpi a raczej drzemie ciężkim snem człowieka znużonego śmiertelnie. Ach, głowa... głowa! pod wpływem tych nieustających wstrząśnień rozpada się w kawałki, a każdy z tych kawałków sprawia mu ból nieznośny. Od czasu do czasu hamulce zaczynają syczeć, jak wielkie żmije, rozlega się zgrzyt kół zatrzymywanych i piekielne wibracye ustają, a tymczasem nad pociągiem zawisa błoga, słodka cisza. Wtedy zbudzony podróżny otwiera zaczerwienione, zmęczone powieki i wygląda przez okno.

Wstaje właśnie świt dnia letniego... Nadziemskie jakieś światło wpada do przedziału i walczy z blednącym płomieniem dogasającej świecy, wydobywając z cienia kształty waliz i zawiniątek zalegających półki.

Nie słychać nic, prócz świegotu jaskółek, siedzących rzędami na drutach telegraficznych, stuku młota żelaznego na obręczach kół i kroków wsiadających pośpiesznie do wagonów ludzi. Ale wnet ta nadziemska cisza pierzcha jak przyjemny sen, rozlega się przeraźliwy gwizd, potem oddech ciężki lokomotywy i ściana zaczyna znowu wibrować. Wibruje tak już dawno, dawno, od samego Irkucka. Zobojętniał na ten ruch i gdyby nie głowa, nie zważałby na niego wcale... Kładzie się na dawne miejsce i pogrąża się znowu w pół sen...

A jednak w tej skołatanej głowie muszą się gnieździć jakieś rozkoszne marzenia, bo poorane czoło od czasu do czasu staje się gładkiem, jak zwierciadło spokojnego jeziora i rozlewa się na niem błogość [ 148 ]niewysłowiona, pod dużemi szpakowatemi wąsami usta układają się do uśmiechu... surowy wyraz twarzy łagodnieje, a zeschnięte gorączką oczekiwania wargi szepcą jakieś niezrozumiałe dla nikogo słodkie słowa...

A pociąg toczy się i toczy w nieskończoność po stalowych szynach, ściana wibruje wciąż... za każdem silniejszem wstrząśnieniem fiołkowe, poczciwe, z wiązkami zmarszczek w kącikach, oczy podróżnego otwierają się na chwilę i można w nich dostrzedz palącą się radość.

Hamulce znowu zgrzytają na obręczach, wibracye łagodnieją, rozhukana masa drzewa i żelaza zatrzymuje się... Podróżny leży z zamkniętemi oczami, niema siły nawet podnieść powiek zaropiałych i spuchniętych... Drzwi od przedziału otwierają się dyskretnie i staje w nich mężczyzna w kitlu jedwabnym, długim, w angielskiej czapeczce na głowie, za nim widnieje w pół cieniu chuda postać niewieścia i żółta, sucha twarz z haczykowatemi spojrzeniami szarych oczu. Przybysze przez chwilę badają wnętrze przedziału.

— Niema miejsca, — mruczy mężczyzna do swojej towarzyszki.

— Cóż to, zajął dwie ławki? — szepce kobieta po polsku, — każ mu ustąpić nieco.

Mówiła cicho, prawie szeptem, ale te dźwięki jej mowy wpadły do uszu śpiącego. Zerwał się jak uderzony iskrą elektryczną i zaczął śpiesznie usuwać pakunki z ławek. [ 149 ]

— Niech państwo siadają, proszę! — mówił, — jest miejsce, dużo miejsca!...

Znużenie zniknęło bez śladu. Ogarnęła go natomiast trwoga, że otyły pan i chuda dama nie skorzystają z jego uprzejmości i przeniosą się do innego przedziału. Spoglądał więc na nich błagalnie, zachęcał ruchami całego ciała, wreszcie odebrał wahającej się ciągle kobiecie koszyczek, który trzymała w ręku i umieścił go także na półce.

— Będzie państwu tutaj wygodnie, — mówił drżącym ze wzruszenia głosem.

— Dziękuję, — rzekła dama, kiwnąwszy mu zlekka głową.

Kiedy nareszcie usiedli, odetchnął z ulgą.

— Państwo tutejsi? nieprawdaż? — zagadnął nieśmiało.

— Tak, — bąknął chłodno mężczyzna.

— A daleko?

— Tylko do Mińska. Niebawem wysiadamy.

W odpowiedziach tych brzmiał nietajony chłód, miarkowany tylko dobrem wychowaniem, ale samotny podróżny nie zniechęcał się. Byli to rodacy! słuchał ich ciągnionej wymowy z taką rozkoszą, jak najcudowniejszej symfonii, każde ich słowo przynosiło mu odurzającą woń rodzinnych stron, dokąd podążał z całą namiętnością.

Otyły pan z długiemi wąsami, świecącą, banalną twarzą, chuda jego towarzyszka z haczykowatem spojrzeniem zimnych, ostrych jak [ 150 ]stal źrenic, z zaciętemi obojętnością, blademi wargami, wydawali mu się do najwyższego stopnia sympatycznymi. Przyglądał się im, jak anielskim wysłannikom tego nieba, u którego wrót miał stanąć niebawem. Już Mińsk, tuż za nim Brześć, a potem Warszawa! Tułaczka długoletnia skończyła się!

— Ja zaś jadę z daleka, o z bardzo daleka! — mówił dalej nie zrażony obojętnością, — z Syberyi, — dodał, widząc, że go sami nie pytają, — trzydzieści przeszło lat w kraju nie byłem!

— Trzydzieści lat! — rzekła dama, — czy słyszysz, Janku?

— Aa, — mruknął tłusty jegomość, odrywając na chwilę zaczerwieniony policzek od kauczukowej poduszki. — I w jakich to stronach bawił pan tak długo? — dodał, tłumiąc ziewanie.

— W Irkucku, panie! — odparł podróżny uszczęśliwiony, że może napawać ucho tak dawno niesłyszanemi dźwiękami mowy ojczystej.

— I dlaczego pan na tak długo pojechał? — zagadnęła dama, usiłując wywabić uśmiech na anemiczne wargi.

— Ha, musiałem! — westchnął podróżny. — Okoliczności znagliły.

Tłusty jegomość, któremu ze znużenia miało się już na drzemkę, wytrzeźwiał, wyprostował się i oboje Śledzili naszego nieznajomego wzrokiem, w którym przebijały niepokój i nieufność. Dama odsunęła się nawet na drugi koniec ławki, pragnąc widocznie, żeby jak największa przestrzeń dzieliła ją od nieznajomego. [ 151 ]

Zapanowało kłopotliwe milczenie, on czuł, że mu pod temi spojrzeniami na twarz wykwita rumieniec.

— At, stare i znane historye, — mówił dalej, jakby się chciał oczyścić z niesłusznych podejrzeń. — Ciężko, oj ciężko było! Dzicz, pustynia, nędza, choroba, tęsknota, zdawało mi się, że już nigdy do kraju nie powrócę! Z rozpaczy to i złe zamiary przychodziły do głowy. To najgorszy wróg, zła myśl. Odganiałem ją pracą, o, bo proszę państwa, praca, ciężka praca, to najlepsze lekarstwo na takie dolegliwości duszy. Krzepi ciało i ducha! Dzięki jej, przecierpiałem co było trzeba przecierpieć i wracam, silny, choć osiwiały, i nie bez grosza w kieszeni.

W błyszczących, zmęczonych oczach błysnęła mu iskra tryumfującej radości; wyprostował przygarbioną postać i badał, jakie wrażenie wywołały jego słowa. Bo czyż nie miał prawa być dumnym z siebie?! Pokonał silną wolą słabe ciało, podtrzymał rozpływającą się w tęsknocie duszę i świeży jeszcze, niezależny, wraca do kraju, zapomniawszy o minionych bólach, o zwalczonych pokusach, o całym szeregu czarnych dni, nieprzespanych nocy, przynosi natomiast wszystkie kwiaty swojego serca, jeszcze wonniejsze, jeszcze pełniejsze, bo zroszone ożywczym znojem i gorzkiemi łzami.

Ale twarze rodaków, ścięte obojętnością, jak wody zimowym chłodem, nie wyrażały nic! Chuda dama rzucała na mówiącego świdrujące spojrzenia, jakby pragnęła wpić mu się niemi w duszę i odczytać w nich prawdę. [ 152 ]

„A może ty kłamiesz? — pytały zimne źrenice, — możeś ty morderca, włóczęga? Może przyjdzie ci chętka rzucić się na nas z nożem? Któż cię tam wie! Wracasz z Syberyi, takim się nie ufa!“

Podróżny umilkł, bo ten mróz wypełzający ze spojrzeń rodaków, przeniknął mu do głębi serca i zawiązał język.

Ach, te usta! Po cóż mówi o sobie ludziom, którzy widzą go po raz pierwszy? Cóż dziwnego, że mu nie wierzą?

Zły na siebie samego, zgnębiony, wymknął się na platformę wagonu, odetchnąć trochę świeżem, chłodnem powietrzem letniego poranka i zatopił wzrok zmęczony w tajemnicze morze mgły, które falowało bez szumu w pierwszych podmuchach wiatru, zrywającego się pod dotknięciem promieni niewidzialnego jeszcze słońca. Silniejsze powiewy mąciły aż do dna ten ocean oparów, pokrywający uśpiony kraj, obnażały od czasu do czasu to kępę olch na łące, to nędzną, przybitą do ziemi chatę, to niwę żółcącego się zboża.

Podróżny wciągał z rozkoszą w płuca wilgotne powietrze i chciwie sięgał spojrzeniem pod rozrywający się całun. Toć już ma przed oczami znajome strony! te chaty nie wiele się różnią od nadwiślańskich chałup, otulonych w zieleń wierzb i topoli, nawet powietrze jakoś inaczej pachnie, aniżeli tam, na dalekim wschodzie!

Oparty o wibrującą Ścianę, stał nieruchomy i patrzył, patrzył... Wiatr rósł, rozpędzał szmaty mgły, jak jastrząb ptastwo, uderzał w pędzący z łoskotem pociąg, pochylał senne wierzchołki olch, tajemniczo szumiał wpadając w gęstwinę leśną. Nagle grot ognisty, a za nim [ 153 ]drugi i trzeci rozdarł mgły, zwisające nad horyzontem i rozżarzone, tryumfalne słońce wytoczyło się na niebo. Podróżny, kąpiąc się w tej powodzi światła, zalewającej ziemię, czuje, że duch jego nabiera prężności, otrząsa się z przygnębienia. Radość żywiołowa zrywała mu się w sercu i wołała wielkim uroczystym głosem: „Wracasz biedny, skołatany, znękany. Patrz, oto jesteś już pod jej niebem, oddychasz jej powietrzem, jej słońce cię całuje, jej drzewa wyciągają ku tobie ramiona!“

I wyciągnął dłonie, jakby chciał przygarnąć do swej piersi męskiej tę ziemię, co go witała słodkiemi macierzyńskiemi pocałunkami.

Ale hamulce znów zasyczały, jak żmije, koła zgrzytnęły i pociąg zatrzymał się na stacyi. Z wagonu wychodziła chuda dama z korpulentnym mężem. Mijając nieznajomego, kiwnęła mu sucho głową, pan zaś zaledwie dotknął końcami palców podróżnej czapeczki.

To pożegnanie napoiło go żółcią; wrócił na dawne miejsce, położył się na opustoszałej ławce i przymknął zaczerwienione oczy...

∗             ∗
[ 154 ]

Męka skończyła się wreszcie, jak wszystko się na świecie kończy. Nieznajomy drżący ze wzruszenia, wychyla się z okna wagonu i zdławionym głosem woła „tragarza.“ Potem zanurza się w tłum z rozkoszą, nawet szturchańce wydają mu się pieszczotami, a dorożkarz, który pyta, uchylając czapki:

— Dokąd mam jechać wielmożny panie?

— Na Sadową!

Nie zna tej ulicy. Powstała niedawno, ma jednak adres żony, która nic nie wie o jego powrocie. Umyślnie nie pisał ani słówka o tem! Toż to będzie niespodzianka dla niej! Żeby tylko Kaziuchna nie wzruszyła się nadmiernie, kochaneczka! nie przeczuwa nawet, że on jest już w Warszawie i za pół godziny najdalej znajdzie się przy jej boku!

Marząc tak, rozglądał się dokoła. Trudno mu było poznać Warszawę, której od tak dawna nie widział. Drewniane braki, palniki Aucra na latarniach gazowych, a jaki ruch na ulicach pomimo spóźnionej pory! Jakie domy piękne! Wielkie miasto w całem znaczeniu tego wyrazu, Europa na każdym kroku! Pomnik Mickiewicza! W bronzie tym stopiły się grosze miliona maluczkich, których wieszcz tak ukochał.

Kazał zatrzymać się, ażeby obejrzeć lepiej nieznane dzieło sztuki, ale napierany przez tramwaje i powozy dorożkarz zaciął konie, mrucząc niechętnie. Dorożka toczyła się równo po drewnianym bruku, nareszcie z Marszałkowskiej skręciła na lewo i zatrzymała się przed dużą, czteropiętrową kamienicą. [ 155 ]

Wysiadłszy, podróżny pobiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Kiedy jednak stanął podedrzwiami i przeczytał na mosiężnej tabliczce napis: „Kazimiera Komirowska,“ nie miał już siły pociągnąć za dzwonek. W końcu jednak zaczerpnąwszy tchu, szarpnął za gałkę. Przez długą chwilę nie otwierano mu, nareszcie stuknął zatrzask i ukazała się głowa służącej.

— Czego pan sobie życzy? — zagadnęła tonem, w którym przebijała niechęć.

— Czy pani w domu?

— Pewnie, że w domu. Dziesiąta.

— No to powiedz, że... ktoś przyjechał zdaleka i chce się z panią widzieć...

— Dziewczyna, obrzuciwszy raz jeszcze badawczem spojrzeniem późnego gościa, odwróciła się i wybiegła do sąsiedniego pokoju.

Po chwili zaszeleściała suknia kobieca.

Pani Komirowska przypatrywała się mężowi, nie mogąc poznać w tym posiwiałym, zmęczonym człowieku pełnego sił młodzieńca, z którym rozstała się przed laty. usłyszawszy jednak swoje imię, wymówione drżącemi ze wzruszenia wargami, krzyknęła radośnie „Bolesław!“ i rzuciła się w otwarte Szeroko ramiona męża.

— To ty? Boże mój! prędzejbym się śmierci spodziewała! Jakim sposobem? Kiedy? [ 156 ]

Każde z tych pytań przeplatały zobopólne pocałunki.

— Chodźże do pokoju!

Pociągnęła go za sobą, posadziła na krześle przy stole i wpatrywała się w niego, jakby jeszcze nie wierzyła swoim oczom.

— Tak! to ja! — powtarzał podróżny połykając łzy.

— Co się stało? — pytała, — nie mogłeś przecie oderwać się ani na jeden miesiąc!

— Tak, i nie mógłbym aż do dziś, ale tęsknota strawiła duszę; nie potrafiłem wytrzymać dłużej. Wstyd mi było zresztą dla grosza ojczyzny się wyrzekać, chociaż wolno mi od dawna do niej wracać. Porwałem siłą więzy, porzuciłem sklep... Kolej syberyjska dopomogła mi, dziewięć dni i jestem tutaj z wami. A Leon gdzie?

— Mieszka od roku osobno, potrzebował pracowni dla siebie, bo tutaj światło niedobre. Niedaleko stąd ma pokój na czwartem piętrze. Czy posłać po niego?

— Nie, daj pokój, zrobię i jemu niespodziankę, — pójdę sam jutro...

— A zdrów?

— Narzeka na nerwy, ale dobrze wygląda i pozatem nic mu nie dolega.

— Pracuje? [ 157 ]

— W ostatnich czasach wziął się, nie można powiedzieć, żeby próżnował; wystawił niedawno obrazek, dziwaczny trochę, ale kupili go zaraz...

Kiedy minął pierwszy wybuch uczuć, pan Bolesław zaczął rozglądać się po mieszkaniu żony. Pani Komirowska żyła snać w dobrobycie, pokoje umeblowane były przyzwoicie, na podłodze leżał dywan. Miała na sobie szlafroczek jedwabny, przybrany koronkami, a podnoszący znakomicie jej przekwitłe wdzięki. Panu Bolesławowi te spostrzeżenia sprawiły rzetelną radość, zawsze bowiem trapiła go wątpliwość, czy pieniądze, które przysyłał żonie, wystarczały jej na utrzymanie bez troski. Teraz miał sposobność przekonać się na własne oczy, że rodzina jego nie cierpi niedostatku i poczciwe jego oczy napełniały się dumą. Miał niezaprzeczone prawo być dumnym z siebie. Iluż to wykolejeńców prowadzi na Syberyi żywot bezczynny i nędzny, oglądając się jedynie na zasiłek rządowy, iluż wyzyskuje pozostałą w kraju rodzinę, która czyni bohaterskie wysiłki, odejmując sobie od ust ostatni kęs chleba, byle tylko posłać coś mężowi czy bratu. On zaś nietylko nie potrzebował przyjąć ani jednego grosika wdowiego, ale jeszcze sam ciężkim, co prawda, ale owocnym trudem zabezpieczyć potrafił niezależność materyalną swojej biednej, ukochanej Kaziulce. Wziął sobie przytem za punkt honoru, żeby nie dowiedziała się, ile go kosztowały z początku te wysiłki. Zaczął od małego za pożyczone trzy ruble kupił mąki, napiekł z niej własnoręcznie chleba i roznosił go po mieście. Ku wielkiemu jego zdziwieniu „chleb warszawski“ znalazł uznanie i chętnych nabywców. Izdebka jego zamieniła się w piekarnię, która szybko powiększała produkcyę. W kilka miesięcy [ 158 ]pan Bolesław ujrzał się zmuszonym wynająć dwie izby i starego ostjaka do roznoszenia pieczywa, sam oddał się wyłącznie pracy w piekarni. Interes rozwijał się szybko. Komirowski przypomniał sobie ów dzień, kiedy to wysłał pierwszy zasiłek żonie.

— Pamiętasz Kaziu te dziesięć rubli? — zagadnął uśmiechając się.

— Jakie?

— Te pierwsze. Nie wiem tylko, w którym to roku. Pisałaś mi właśnie, że nie masz za co kupić sobie sukienki na wyjście, bo straciłaś najkorzystniejszą lekcyę. Z moim interesem było wówczas jeszcze bardzo krucho, bo cały kapitał obrotowy wynosił zaledwie pięćdziesiąt rubli i Ibrahim był niezapłacony za półrocze. Ale powiadam sobie, nie zginiemy przecie! I nie namyślając się długo, posłałem ci całą gotówkę z kasy. Widzisz, i Pan Bóg zaraz na drugi dzień wynagrodził mnie za to, dostałem bowiem lekcye za sześć rubli miesięcznie!

— Miał żeś czas?

— Nie tak bardzo, ale to był bardzo porządny człowiek i pozwalał mi przychodzić wieczorami o jedenastej, kiedy już ciasto na ranny chleb było zarobione i rosło. Jakoś więc godziłem jedno z drugiem. Ta lekcya postawiła mnie na nogi, w rok nie miałem już ani grosza długu, a piekarnia przynosiła mi trzydzieści rubli miesięcznie na czysto! Zaraz otworzyłem sklep, wziąłem jeszcze jednego pomocnika i zacząłem ci już przysyłać stale po piętnaście rubli. Zdawało mi się, że za te pieniądze Bóg wie czego dokażesz. Jak wiesz, sklep był duży, więc tak sobie, na próbę, wziąłem i inne korzystniejsze towary, [ 159 ]założyłem obok składzik z wędlinami także swego wyrobu, no i poszło! Zgadnij, ile miałem obrotu w ostatnim roku?

Pani Komirowska wzruszyła ramionami.

— Nie znam się przecie na tem. Ze sześć tysięcy.

— Dziecko z ciebie! Czyż w takim razie mógłbym zarabiać trzy tysiące rubli na czysto? Czterdzieści tysięcy, aniołku! — zawołał z tryumfem. — Tobie dawałem akurat połowę, z drugiej zaś jeszcze cokolwiek oszczędzałem. W końcu interes mój był najpierwszy w całym Irkucku.

— No i co z nim zrobiłeś? — zagadnęła Komirowska po chwilowem milczeniu.

Pan Bolesław westchnął ciężko.

— Wydzierżawiłeś, sprzedałeś? mówże!

— Komuż wydzierżawić? To na nic!

— Więc sprzedałeś chyba?!

— Zmarnowałem, powiedz! Nie było komu. Na Syberyi o kapitały trudno i procenty wysokie. Trzeba było oddać za pół darmo poprostu.

Pan Bolesław zamilkł, na jego twarzy przesunęła się chmura, spostrzegł bowiem, że pani Kazimiera otarła pokryjomu łzę, spływającą jej z oczu. Zerwał się więc i pochwycił żonę w ramiona.

– Czegóż płaczesz, Kaziu, co ci się stało? — pytał błagalnie. [ 160 ]

— Za ile sprzedałeś? powiedz otwarcie! — rzekła odsuwając go zlekka.

— Za dziesięć tysięcy? — kochanie.

— Za dziesięć tysięcy? — powtórzyła pani Kazimiera, załamując dłonie.

— Trudno. Gdybym czekał dłużej, możeby się znalazł lepszy nabywca — mówił biedak zgnębiony, ale widzisz, nie wytrzymałbym dłużej, tęsknota zżarłaby doszczętnie serce... Dzień i noc nie sypiałem, w sklepie dosiedzieć nie mogłem za nic, interesy zaniedbywałem, cierpliwości ani śladu! Żeby tak dłużej, zwaryowałbym chyba!

Przemocą oderwał jej dłonie od oczu i całował.

— Ale czyż potrafimy się utrzymać we troje z tych dziesięciu tysięcy? — mówiła pani Kazimiera, siłą woli powstrzymując się od płaczu. W Warszawie taka drożyzna, Leonek prawie nic nie zarabia... Cóż poczniemy teraz?

No, nie obawiaj się moja droga! — przerwał Komirowski, zamykając jej pocałunkami usta, — nie będzie wam zbywało na niczem. Bolesław osiwiał, to prawda, ale nie cofnie się jeszcze przed żadną, najcięższą choćby pracą, bo nowe siły w niego wstępują, odkąd widzi obok siebie kochaną Kazieczkę i jedynaka. Zobaczysz, co twój stary jeszcze potrafi! No, otrzeć oczy i uśmiechnąć się! Zaczniemy życie inne, szczęśliwsze, aniżeli dawne. Co ja mówię!? Teraz dopiero będziemy żyli naprawdę! [ 161 ]

— Do czegóż się weźmiesz?

— Choćby do pieczenia chleba, jeżeli nic lepszego się nie znajdzie! Dziesięć tysięcy wystarczy na założenie czegoś, a dwa tysiące mam zachowane na czarną godzinę, wiesz, z tych oszczędności. Przy pracy na niczem nam zbywać nie będzie! Upewniam cię.

— Tobie zdaje się, że Warszawa, to Irkuck, — zarzuciła pani Kazimiera, usiłując rozpogodzić zasępione oblicze. Tutaj konkurencya, że aż strach! i z pewnością twój chleb będzie leżał w sklepie, tylko pieniądze stracisz. Przecież fachowym piekarzem nigdy nie byłeś.

— No to założymy sobie co innego, a w ostateczności posada jaka...

Pani Komirowska pokręciła głową.

— Nie masz pojęcia, jak to trudno w Warszawie coś sobie znaleźć, o jedno miejsce dobija się po stu kandydatów młodszych i bardziej wykształconych od ciebie.

— No, no, damy sobie radę! — mówił zawstydzony. Do Leonka zaraz jutro pójdę, pomówię z nim.

— Ale tyś zmęczony, nieprawda? — rzekła pani Komirowska po chwili milczenia. Połóż się więc, jutro pogadamy wszyscy o tem. Dobrze?

Pan Bolesław czuł istotnie, że owo straszne zmęczenie, z którem walczył od tygodnia, zagłuszone na jakiś czas, ogarnia go znowu, i skuwa żelazną obręczą członki. Ciężkim krokiem udał się więc do sypialni. [ 162 ]

Kazałam ci posłać w salce na otomanie — rzekła pani Kazimiera.

— Wszystko mi jedno — bąknął.

Usiadła na łóżku, on zaś ukląkł przed nią i zaczął rozplątywać sznurowadła u trzewików. Tak robił zawsze, kiedy jeszcze mieszkali razem przed wyjazdem. Jakież to rozkoszne wspomnienia! Ona dwudziestoletnia zaledwie mężatka, żona skromnego urzędnika, chcąc dopomódz swojemu Bolesiowi, latała pół dnia za lekcyami, i często wracała wieczorem dopiero, kiedy on był już oddawna w domu i pilnował maleńkiego Leonka. Przychodziła czasami znużona, zziębnięta i śpieszyła się zawsze do łóżka, nie mając nawet szlafroczka na zmianę. Rozbierał ją zwykle własnoręcznie, ogrzewał nogi, zdjąwszy z nich trzewiczki. Były to zawsze grube, skórkowe buciki, nieraz z powykrzywianemi obcasami. Mój Boże, jak on kochał te źle obute nóżki! Teraz żałował prawie, że jego Kaziulka nie nosi już ordynarnych trzewików, ale wysokie sznurowane lakierki. Nigdy przedtem nie zdejmował takich. Pocóżby zresztą miała nosić gorsze, kiedy stać ją na lepsze?

— No, idę już — rzekł, skończywszy tę czynność, przypominającą mu dawne czasy, o których marzył często w Irkucku. Śpij smacznie, moje dziecko kochane i główki sobie nie turbuj niepotrzebnie. Jakoś to będzie.

Nie zasnął jednak odrazu. Wrażenia świeżo doznane odpędzały sen z jego zmęczonych powiek. MyŚl ulatywała do dawnej przeszłości i lubowała się wspomnieniami. Wyjeżdżając, zostawiał młodziuchną, pełną powabów żonę, jako dwudziestoletni mężczyzna. A dziś? Wraca [ 163 ]niemal starcem. Młodość minęła w krwawym znoju, jak z bicza trzasł! Przed chwilą spojrzał w duże zwierciadło i zrobiło mu się zimno.

Tak, najpiękniejsze dni upłynęły w trosce i w pracy, siwizna przypruszyła skronie. Czyż więc ma prawo żądać, żeby Kazia była dla niego taką jak niegdyś. I jej także przyciężą lata. Owa Kazia, świeża jak brzoskwinia, to piękny sen. Ustąpiła ona miejsca starzejącej się kobiecie, zmęczonej walką z niedostatkiem, tęsknotą i samotnością. Ale on kocha i taką! Kocha z całem oddaniem się niewyziębionego, nieskalanego nawet myślą zdrożną człowieka. Życie wspólne popłynie im odtąd jak drobna fala, podnoszona pieszczotliwym podmuchem wietrzyka na jeziorowej toni, i niezmącony spokój utuli.

Ale nad ranem znużony mózg opanowały marzenia gorączkowe. Śniło mu się, że się właśnie zaczyna wybierać do kraju. Przed sklep zajechały maleńkie saneczki, takie same, w jakich przebył połowę drogi w tamtą stronę na Syberyę. Już chciał siadać, gdy w tem stary Ostjak Ibrahim, pochwycił go za rękaw od kożucha i nie puszczał. Parobek wybiegł także z piekarni i zatrzymywał go przemocą. Pasował się z nimi rozpaczliwie, bo sanki miały lada chwila odjechać. Wreszcie zdołał się wyrwać i wsiadł... Kozak zaciął renifery, ale stary Ibrahim wraz z parobkiem Awsiejem, gonili za sankami, które jak na złość prawie z miejsca się nie ruszały! Już... już Awsiej miał je zatrzymać i ściągnąć uciekającego na śnieg... i poczuł dotkliwy ból w głowie.

Dokoła panowały ciemności. Dźwignął się z trudnością z podłogi i natrafił ręką na obicie otomany. To mu sprawiło rozkoszną ulgę. [ 164 ]Jest! jest już w tym raju, do którego nie chciał go puścić nieznośny, samolubny Ibrahim! Ah! jak to dobrze!

Roztarłszy stłuczone miejsce, położył się znowu i teraz już zasnął głęboko i spokojnie w tem błogiem przekonaniu, że piekarnia, sklep, Irkuck, Ibrahim, Awsiej, interesy, wszystko to pozostało tam daleko, daleko, o tysiąc mil.






[ 165 ]
Pan Bolesław obudził się, napełniony jaknajlepszemi myślami i najprzyjemniejszemi uczuciami. Chwilami zdawało mu się nawet, że cały jego wyjazd i pobyt na Syberyi, to tylko przykry sen, którego koniec właśnie prześnił, kiedy ma się nad ranem marzył Ibrahim, ściągający go z sanek. Właściwie nie wyjeżdżał wcale, nie tęsknił i przespał tylko ten szereg lat.

Kazia jest taka sama piękna, taka sama dobra, jak ongi, Leonek maleńki chłopczyna, spoglądający na niego ździwionemi oczkami. Pójdzie zaraz do niego! Toż to już mężczyzna być musi! Nawet Warszawa nie zmieniła się w gruncie rzeczy, zbiorowe jej serce bije po dawnemu, urosła tylko, rozszerzyła się.

Ubierał się powoli, upojony marzeniami o najbliższej przyszłości. Od czasu do czasu zbliżał się do okna i zapuszczał wzrok w głąb ulicy, śledząc przyjaźnie żywego węża ludzkiego, snującego się bez przerwy na betonowych chodnikach.

W końcu jednak ogarnęło go przykre uczucie samotności, szukał bowiem daremnie w pamięci znajomych i krewnych. Nie miał w Warszawie nikogo, koledzy rozproszyli się po szerokim świecie, znajomi zniknęli w oceanie życia, krewni poumierali, albo wyprowadzili się daleko, był sam z rodziną.

A tu stosunki są mu potrzebniejsze, aniżeli kiedykolwiek! Musi się bowiem wziąć do czegoś, musi sobie coś znaleźć... Strach go bowiem brał na samą myśl, że ten skromny, zdobyty w pocie czoła [ 166 ]kapitalik, który przywiózł, mógł się rozproszyć w wielkiem i drogiem mieście. Gdyby mu się noga potknęła, zginąłby bez ratunku, bo nie miał już w sobie tej energii co dawniej, nie potrafiłby zdobywać po raz drugi majątku.

Czekał, aż żona go zawoła, licząc z niecierpliwością godziny. Wreszcie o dziesiątej drzwi od jadalni otworzyły się i stanęła w nich uśmiechnięta postać Kazi.

— Pewnie nie przyzwyczajony jesteś jadać tak późno śniadania, ale musisz się z tem pogodzić, bo ja nie mogę długo zasnąć wieczorem, a potem trudno mi się podnieść z łóżka. Co będziesz jadł? — mówiła.

— Zrobisz mi prawdziwą ucztę, jeżeli zechcesz – szepnął nieśmiało pan Bolesław.

— No, cóż takiego? — zagadnęła pani Kazimiera, uśmiechając się pobłażliwie.

— Tak, dziecko ze mnie, wiem o tem doskonale, ale widzisz, pragnąłbym, żeby dzisiejsze śniadanie było zupełnie takie same, jak wtedy, kiedym miał odjeżdżać... Pamiętasz?

— Skąd znowu? Tyle lat...

— A ja pamiętam doskonale najmniejszy szczegół. Piliśmy oboje doskonałą kawę ze śmietanką, z tych malowanych filiżanek, które otrzymałaś od mojego brata stryjecznego, nieboszczyka już, na pierwsze imieniny...

— Dawno potłuczone... [ 167 ]

— No mniejsza o filiżanki. Piliśmy kawę i jedliśmy świeżutkie bułeczki montowe z masłem.

— Oddawna już ich nie pieką.

— Doprawdy? — ździwił się trochę. — No to daj, co masz.

Jedli w milczeniu.

— Namyśliłeś się? — zagadnęła pani Kazimiera, po długiej chwili.

— Niby nad czem?

— Do czego się wziąć. Nie zwlekaj ani chwili, jeżeli tylko mnie kochasz. Ogłoś się w Kuryerze, że chcesz przystąpić z kim fachowym do współki. Może ci się nadarzy co dobrego i zyskownego. Ale, ale! Czy przypominasz sobie Januszka?

— Jakże, przecie to twój siostrzeniec. Cóż on porabia teraz?

— Ależ zrobił karyerę nieladajaką! Założył kantor komisowy, czy ekspedycyjny, bo już nie wiem jak się to nazywa, i ma piękne dochody! Zna się doskonale na handlu. Biuro, niedaleko stąd. Musisz iść zaraz do niego, przypomnisz mu się, niech ci poradzi. Mnie się zdaje, że możesz mu zaufać, bo zna doskonale miejscowe warunki i nie brak mu stosunków. No, pójdziesz?

— Ależ dlaczego bym nie miał pójść? Wstąpię tylko do Leonka. Czy uwiadomiłaś go?

— Nie.

— To dobrze. Chłopczyna się ucieszy, zajdę go niespodziewanie. [ 168 ]

Zarzucił na siebie stare, poplamione palto i zabierał się do drogi.

— W takiem ubraniu nie możesz w żaden sposób pokazywać się ludziom, Bolesławie — zawołała pani Kazimiera, obrzucając męża niechętnem spojrzeniem. — Kup sobie nowe, zaraz. Tylko zaraz, proszę cię bardzo. Za kogóż cię będą brali znajomi, jeżeli się do nich tak udasz?

— To będzie drogo kosztowało...

Zamknęła mu usta dłonią. Wyszedł uśmiechnięty, uradowany.

— Czyż to nie nowy dowód, jak Kaziuchna go kocha, jak dba o niego?

W samo południe pan Bolesław odświeżony, „ucywilizowany“ jak myślał sam o sobie, gramolił się na czwarte piętro dużego domu, po krętych i ciemnych schodach, szukając pracowni syna. Otworzywszy niskie drzwi, znalazł się niespodziewanie w obszernej, sklepionej sali, o wysokich, wzniesionych o parę metrów nad podłogę i pozasłanianych oknach, wpośród nieładu artystycznego, o którym nie miał dotąd wyobrażenia.

Niedaleko od łóżka na samym prawie środku pracowni stały duże sztalugi, a na nich zaczęty dopiero obraz, wyobrażający mglistą, świetlaną postać kobiecą, błądzącą wpośród ciemności nocnych. Na ścianach wisiały malowidła wykończone, ale noszące tak oryginalny charakter, że przybysz mimowoli stanął w zadziwieniu. [ 169 ]

Wielki demon, o anielskich skrzydłach, sępich szponach w czerwonej sukni kata, wlepił w niego z pozłocistych ram spojrzenie, w którem zmieszały się tragiczne pierwiastki niebiańskie z ziemskiemi; obok wisiała fantastycznie narysowana główka obłąkanej Małgorzaty, a z po za niej wyzierała uśmiechnięta tryumfalnie i złośliwie twarz Mefista; jeszcze w innem miejscu człowiek z rozwianemi włosami, z szeroko rozwartemi przestrachem źrenicami, leżał nad otwierającą się pod nim czarną otchłanią i wlepił w nią wzrok iskrzący. Przeciwległa strona pokoju wyglądała już na pracownię rzeźbiarską. Walała się tu w skrzyniach glina, duża płachta przykrywała świeżo ulepioną, jeszcze niewymodelowaną postać kobiecą.

Widać było z pod mokrego prześcieradła opuszczoną tylko bezwładnie rękę, w którą artysta wcisnął zwierciadełko, podobne do tych, jakich używały starożytne egipcyanki. W samym kącie stało zarzucone nutami pianino, dowód, że młody Komirowski obok malarstwa i rzeźby, uprawiał także i muzykę.

Pracownia w najciemniejszem rogu przedstawiała się jak pokój kawalerski na czwartem piętrze, nadzwyczaj licho umeblowany i utrzymany w nieporządku. Łóżko, na którem leżał Leon, było brudne i źle posłane, na krzesłach wiedeńskich poniewierały się kołnierze, półkoszulki, oraz części odzieży wierzchniej, na stole błyszczała maszynka benzynowa obok resztek skromnego śniadania.

Pomiędzy bułkami bieliły się kartki papieru, zapisane niedbałym charakterem. Z każdego sprzętu tchnęła tymczasowość, dorywczość, [ 170 ]niesystematyczność, niemile uderzająca wzrok pedantycznego w pracy i statecznego pana Bolesława.

Leon, ujrzawszy wchodzącego, nie podniósł się wcale i nie spojrzał nawet w stronę drzwi.

— Anielka? — zagadnął. Nalej sobie tymczasem kawy, zaraz się ubiorę. Uprzedzam cię tylko, że dziś niewiele zrobimy, położyłem się późno, i zapomniałem wyrobić glinę.

Nie dosłyszawszy jednak dobrze znanego sobie powitania, połączonego ze śmiechem, jakim zwykle wybuchała modelka, mówiąc mu: „dzień dobry, mistrzu!“ — zerwał się niezadowolony i zmierzył ostrem spojrzeniem intruza, który tak bez ceremonii wchodził do jego pracowni.

— Cóż to? Czego trzeba? Ah!

Poznał znać ojca, bo zarumienił się, jakby złapany na jakimś występku, przez chwilę wahał się, czy wyskoczyć naprzeciwko w bieliźnie, ale widząc, że ojciec dąży ku niemu z wyciągniętemi ramionami, przypodniósł się tylko do połowy i czekał bierny.

— Ojciec? Co znowu? jaka miła niespodzianka! — mówił, całując szpakowatą brodę, którą czuł na swojej twarzy. No, no! Dlaczegoż to ojciec nie napisał? Wyjechałbym na spotkanie do Moskwy chociaż. Nigdybym nie przypuszczał! Wziąłem ojca za swoją modelkę. Zabawna pomyłka nieprawdaż?

Chciał się śmiać, ale łzy, dostrzeżone w oczach pana Bolesława uczyniły go poważniejszym. [ 171 ]

Niechże ojciec siada. Pisałem właśnie wczoraj do Irkucka. List mój zminął się z ojcem. Gdyby nie fotografia z przeszłego roku, nie poznałbym, bo tamta była straszna doprawdy! Któż ją robił? Wygląda ojciec na niej o dziesięć lat starzej, aniżeli w naturze.

— Amatorska! — wybełkotał pan Bolesław, nie spuszczając oczu załzawionych z jedynaka. Patrzył na niego zupełnie tym samym wzrokiem, z temi samemi uczuciami, jak na paroletniego chłopczynę, który przed laty siadywał na jego kolanach i bawił się jego zegarkiem, przytykając go z zaciekawieniem do drobnego uszka. Leonowi zostały jednak tylko blond włosy i charakterystyczny nos owego dziecka, zresztą zmienił się tak, iż ojciec, spotkawszy go na ulicy, nie domyśliłby się nawet, że ma przed sobą syna. Był to młodzieniec, a raczej mężczyzna trzydziestoletni prawie, o delikatnej cerze, nieco przybladłej, wydelikaconej sztucznie, o spojrzeniu pewnem, trochę drwiącem. Mówił cicho, akcentując głęboko każdy wyraz i czyniąc widoczne wysiłki, żeby dobrać za każdym razem jaknajodpowiedniejszy. Ruchy jego cechowała okrągłość prawie niewieścia. Rysy dość regularne, ale niezbyt wyrobione, czyniły jego fizyonomię cokolwiek szablonową, mdłą, ale ojcu wydał się prawie piękny. Z rozrzewnieniem głaskał mu włosy, siedząc na łóżku. Daremnie cisnęły mu się na usta zapytania, nie czuł się zdolnym wymówić ani jednego. Leon spostrzegł to i serce zabiło mu żywiej.

— Biedny, kochany ojcze! — szeptał, ujmując w dłonie jego głowę. Zapomnij o wszystkiem coś przeszedł, odpoczniesz sobie teraz za wszystkie czasy, rozerwiesz się... [ 172 ]

Słowa te wydawały się panu Bolesławowi chórem anielskim; uczuł dla syna bezgraniczną prawie wdzięczność, zapomniał w tej pięknej dla siebie chwili naprawdę o wszystkiem, nawet o tem, że Leon był dotąd przedmiotem najboleśniejszych jego rozmyślań podczas wlokących się w nieskończoność, ametystowych nocy polarnych.

Zajmował się synem i pragnął jego szczęścia, pragnął go widzieć wielkim, rozumnym i wykształconym, pragnął dać mu i stanowisko niezależne w świecie. To też z żalem niezmiernym dowiedział się przed kilku laty, że Leon porzucił uniwersytet i oddał się próżniaczemu życiu, że trwonił czas i zdolności. Nie wierzył w jego zapał do sztuki, uważał go za płaszczyk przykrywający lenistwo i pogoń za użyciem. Ale słowa żony i wiadomość, że Leon namalował obrazek, który znalazł nabywcę, rozproszyły cokolwiek jego wątpliwości. Zaczynał wodzić z pewnem zaciekawieniem oczyma po ścianach, zawieszonych dziwacznemi dziełami sztuki, której nie rozumiał, na której się nie znał.

Leon ubierał się śpiesznie, odpowiadając na pytania, rzucane mu co chwila przez ojca.

— Na seryo myślisz o artystycznej karyerze? Malujesz? Rzeźbisz nawet? Muzyki nie zaniedbujesz? Pragnąłbym cię raz przecie usłyszeć.

— Zagram ojcu co nowszego, znam dobrze literaturę muzyczną. przekona się ojciec, że mógłbym nawet wystąpić publicznie, zwłaszcza, że w ostatnich czasach popisuje się tylu grajków, nie mających pojęcia o muzyce. Ale nie pracuję nad fortepianem, bo rola wykonawcy nie uśmiecha mi się. Natomiast komponuję trochę. [ 173 ]

— Doprawdy? No i cóż takiego? Może walca?

Leon uśmiechnął się.

— No, to nie żadna muzyka, proszę ojca. Żałuję czasu na coś podobnego. Układam, a nawet już kończę koncert salonowy na cztery ręce. Pochlebiam sobie, że spodoba się, układ dość oryginalny. Chce ojciec?

Nawpół ubrany dopiero zgarnął z taburetu kilka książek na podłogę i usiadłszy zaczął grać, przerabiając sobie na dwie ręce.

— Była to rzeczywiście muzyka nie zła, przynajmniej podobała się panu Bolesławowi jako wykonanie, bo na pięknościach utworu, najeżonego sztucznemi trudnościami i dziwactwami, nie potrafił się poznać.

— Finał trzeba jeszcze zmienić w paru miejscach — mówił Leon, podnosząc się. Kosztowało mnie to sporo pracy.

— Grałeś że znawcom? — zagadnął Komirowski, którego serce napełniło się dumą.

Młodzieniec machnął ręką lekceważąco.

— Prawdę mówiąc, niema komu — rzekł.

— No, chociażby profesorom z konserwatoryum.

— To są muzykusy, proszę ojca. Nie, po co? to nie podobne do znanych arcydzieł, nie pachnie ani Bachem, ani Chopinem, więc kręciliby głową. Zresztą, nie lubię zasięgać niczyjego zdania. Chcę tworzyć niezależnie od wszelkich wpływów, chcę być sam, im bardziej [ 174 ]sam, tem lepiej nawet... Wydam, a potem niech sobie sądzą. Kiedyż ojciec przyjechał? Prawdziwa niespodzianka dla mnie i dla mamy! To już ze wszystkiem, na stałe? Bardzo dobrze ojciec uczynił; wie ojciec, nieraz zastanawiałem się, czybym ja mógł przesiedzieć chociażby jeden dzień tam w Irkucku i zawsze przychodziłem do wniosku, żebym nie wytrzymał i tego nawet... uciekłbym chyba na piechotę. Zawsze więc litowałem się nad ojcem. Toż to prawie robinsonada była!

— Litowałeś się, doprawdy? — mówił ujęty pan Bolesław. Cóżby to dopiero było, gdybyś wiedział o wszystkiem — dodał, czyniąc rozpaczający ruch ręką. Kiedykolwiek opowiem ci. Ale nie dziś, nie dziś...

— Syberya, Irkuck, zima trwająca dziesięć miesięcy, noc półroczna —mówił z uśmiechem Leon. Brrr! Wątpię, czybym mógł słuchać nawet o takich rzeczach! Tutaj w kraju wzdycham nieraz do Włoch, a tam... Doprawdy, żeby mi kto obiecał nie sklep dobrze procentujący, ale dobra magnackie, księstwo nawet, to bym się chyba na pięcie odwrócił takiemu panu. Ma się rozumieć, załatwił się ojciec zupełnie, zabrał co się dało gotówki i powiedział Irkuckowi adieu!? co? No, nie można było inaczej! Dziwię się, że ojciec dawno tego nie zrobił. To niewiele, prawda, ale w ostateczności pieniądze. Doskonale się nawet zdarzyło.

— Dlaczego?

— No mamy czas na projekty. Cóż ojciec tak się przypatruje temu płótnu? Oryginalny pomysł, nieprawdaż? [ 175 ]

— Nie rozumiem, co ma znaczyć ten człowiek pochylony nad przepaścią.

— Dla każdego co innego. Trzeba umieć patrzyć i badać siebie i swoje pojęcia. Dla mnie, ta głowa, to człowiek dzisiejszy, a otchłań, to jego własna, a więc i moja dusza. Czasami staniesz nad nią, ni stąd ni zowąd, zatopisz wzrok w tajemniczą pomrokę i zdejmie cię taki oto przestrach, że ci aż włosy zjeży! Nastrój przychodzi sam No, jakże?

— Nie zaglądałem tak nigdy w siebie — szepnął pan Bolesław po chwili milczenia... nie zaglądałem, bom się bał, ale nie żadnych tajemnic, ani pomruków, mój synu, tylko dla tego, że musiałem żyć — dla was.

— Nie dziwię się ojcu, bo ja sam miewam podobne chwile — odparł Leonek, zapalając papierosa. Tak miewam nawet dość często. Bo tak naprawdę cóż warto życie? Wie ojciec, gdyby nie sztuka, co podnosi mnie po nad ten cały śmietnik, hen w lepsze, piękniejsze krainy fantazyi, nie wahałbym się w łeb sobie strzelić. I przebywam też głównie w tym lepszym, szerszym świecie, jaki stworzył sobie człowiek — tu!

Uderzył się palcem w czoło i zaciągnął się pachnącym dymem. Pan Bolesław spoglądał na syna z goryczą, w źrenicach zaświeciła mu iskra nagła, jak błyskawica paląca, usta otworzyły się już, ale zamilkł.

— Tak, doprawdy? — wycedził wreszcie trochę ironicznie.

— A to moja egipcyanka — mówił dalej pan Leon, ściągając zasłonę z niedokończonego posągu. Ruch jest, nieprawdaż? Młoda niewolnica faraona, siedząca nad brzegiem Nilu po kąpieli. Niech sobie ojciec wyobrazi, przez długi czas szukałem nadaremnie modelu; już straciłem [ 176 ]zupełnie nadzieję, aż pewnego wieczoru, w cukierni, spotykam dziewczynę jakby ulepioną z jakiego sarkofagu. Nos, krój ust, czoło — słowem rodowita egipcyanka! Robiła na razie trudności, ale w końcu zgodziła się. Taka sobie szwajka, ale typ! Zazdroszczą mi jej, bo w Warszawie trudno znaleźć coś takiego! Trzeba mieć specyalne szczęście. W głowę nieraz zachodzę, skąd się ta kobieta tutaj wzięła. Kaprys przyrody i koniec, boć inaczej tego nie wytłómaczy. Właśnie oczekuję na nią.

— Może chcesz pracować? Nie krępuj się, popatrzę na ciebie.

— Cóż znowu! W tak uroczystej dla mnie chwili, zapomnę o wszystkiem, nawet o pracy! Jeżeli Anielka przyjdzie, powiem jej, że nie jestem przygotowany. O to najmniejsza. Czy ojciec zajechał prosto do mamy? No, jakże się ojciec czuje po tak uciążliwej drodze? Tak? Nieszczególnie? Bez kwestyi należy się ojcu dłuższy wypoczynek. Przychodzi mi doskonała myśl.

— Cóż takiego? — zagadnął pan Bolesław, ujęty dobrocią syna.

— Ojciec to zaraz zrozumie, nie wątpię, zadużo ma ojciec doświadczenia, żeby nie zrozumiał, że taki człowiek jak ja, nie może wiecznie pleśnieć na jednem miejscu. Talent zwłaszcza malarski, ma w sobie coś egzotycznego, dojrzewa ostatecznie, rozkwita całą pełnią, dosięga korony rozwoju dopiero pod gorącem niebem włoskiem. Jest to tak dalece pewnem, że każdy malarz, nie chcąc zmarnować się, jedzie pod błękitne niebo starej Italii, tam tylko można zostać czemś. Marzę o tem od kilku lat. Ale... Wstyd powiedzieć, nie mam głupich kilkuset rubli. To Śmieszne! Mógłbym je zdobyć z łatwością, wystarczy [ 177 ]namalować kilka obrazków i wepchnąć je naszym mecenasom — hołocie, która choruje na znawstwo, a nie potrafi odróżnić Botticellego od Tyciana! Cha cha! Nie wierzy ojciec może? Słowo honoru, że nie przesadzam wcale!

Wzięliby, cobym im dał z pocałowaniem ręki, ale nie potrafię frymarczyć sobą i handlować. Czy ojciec uwierzy, że kupili za dwieście rubli mój pierwszy obrazek, taką sobie robotę, którą traktowałem, jako materyał zaledwie na coś większego, szkic... Gdybym pokazał im to, co mam tutaj — mówił dalej, zakreślając szeroki gest, obejmujący trzy ściany pracowni — dostałbym aż za wiele. Ale wprzód musiałbym pogardzić samym sobą. Otóż, gdybyśmy... tak we dwóch wybrali się do Włoch? hę? To się ojcu należy po tylu latach pracy ciężkiej. Odetchnąłby ojciec szerszemi horyzontami, zaczerpnął w piersi innego powietrza, odpocząłby po tych wszystkich strasznych przejściach, odzyskał nadwątlone siły!... Co za wspaniały przeskok! Z pośród śniegów syberyjskich pod palące niebo włoskie, z barbarzyńskiego Irkucka i nie mniej barbarzyńskiej Warszawy, tak nad brzegi mętnego Arna naprzykład. Wyobrażam już sobie tę boską podróż! Stoimy na wzgórku Michała Anioła, oparci o marmurową balustradę i wpatrujemy się w Firenzę, w starożytną, a wiecznie młodą duchem twórczym Florencyę, leżącą jak zadumana nimfa nad brzegami z szumem toczącego spienione, żółte wody Arna. Albo napawamy się w trybunie arcydziełami, jakie tam dumne Włochy pokazują narodom: pieścimy oko kształtami Wenery medycyjskiej, Apolinem, szlifierzem, podziwiamy takie obrazy jak spoczywającą Wenus, boskiego Tyciana, Corregia... Wie [ 178 ]ojciec, że za taką jedną godzinę oddam chętnie całe lata spędzone tutaj... A Fiesole, a Rzym, a Wenecya? Pojedziemy choćby zaraz, na kilka miesięcy, zapomnimy o tej nędzy estetycznej, w której wegetował tu mój duch.

Wpadał w zapał, oko mu świeciło pożądliwością. Uciął jednak nagle, bo na twarzy pana Bolesława malowała się powaga, prawie surowość.

— To nie dla mnie, nie dla mnie, mój Leonie — mówił pan Bolesław, kręcąc głową. — Jedź ty, jeżeli możesz, ucz się, boś młody, bo życie jeszcze przed tobą. Ja zaś muszę pracować dalej. Czyż sądzisz, że się zdołamy utrzymać z tych skromnych funduszów, które przywożę?

— Ojciec myśli jeszcze o pracy? — zadziwił się Leon. W tym wieku? Proszę ojca, czyż nie lepiej zwalić na mnie troskę o zabezpieczenie bytu rodzicom na starość? Wysłać mnie na parę lat za granicę? Zaręczam, że to daleko pewniejsza lokata kapitaliku, aniżeli jakieś tam sklepy w Irkucku, a choćby i w Warszawie. Przyniesie tysiąc za sto, jeżeli nie więcej. Mówię do ojca, jak do człowieka praktycznego, bo wierzę w swój talent.

— Nie uczyłeś się nigdzie — zarzucił nieśmiało pan Bolesław.

— Ojcu się wydaje, że nauka jest niezbędna? Doprawdy? Czego ja się mogłem nauczyć tu w tej podłej Warszawie? czy miałem iść do terminu u pierwszego lepszego tapeciarza? Eh, żartuje ojciec chyba! Ot, pojechać do Rzymu, albo wreszcie do Monachium na parę lat, to jeszcze rozumiem. Zresztą umiem już tyle, że za rok za dwa [ 179 ]najdalej... Ale co tu gadać! Jeżeli ojciec postanowił trzymać w pończosze u matki te pieniądze, to moje argumenty nie trafią mu do przekonania. Cofam więc swoje propozycye. Będę szedł o własnych siłach, sprzedam się, jak nie potrafię inaczej... Trudno, wolę to, aniżeli zmarnować się, jak tylu innych.

W tej chwili drzwi otworzyły się i wsunęła się przez nie charakterystyczna główka nowożytnej egipcyanki, wnet jednak cofnęła się, spostrzegłszy obcą osobę w pracowni.

Leon zerwał się z krzesła, rzucił w kąt papierosa i wybiegł na kurytarz.

Słysząc szepty, pan Bolesław wziął kapelusz.

— No, żegnaj mi Leonku, do zobaczenia u matki na obiedzie! Nie chcę ci przerywać. Pracuj, jeżeli wierzysz, że czegoś dokonać możesz. Przyjdziesz?

— Przyjdę! Dokądże ojciec?

— Do Janusza Zdobywskiego. Matka powiada, że to zdolny człowiek do interesów.

Leon skrzywił się niesmacznie.

— O, tak, bardzo zdolny robigrosz — rzekł z przekąsem, Zabawny facet! Jemu się zdaje, że cały Świat obraca się dokoła osi złotej. O pieniądzach mówić z nim można, ale też o niczem więcej, bo gdyby mu tak rozciął głowę, posypałyby się z niej trociny — złote naturalnie... Bardzo ciekawy okaz, nawet zupełnie modern, że się tak wyrażę. [ 180 ]

Do widzenia z ojcem. Rzeczywiście, trzeba się wziąć do pracy i samemu sobie radzić.

Jeszcze pan Bolesław znajdował się na kurytarzu, kiedy go doleciał odgłos pocałunków; po schodach, wślad za nim rozlała się kaskada srebrnego śmiechu, który odbił się bolesnem echem w duszy odchodzącego. Wlókł się ludną dlicą, wypatrując pomiędzy szyldami tego, co mu było potrzebne. Wreszcie zatrzymał się przed dużym, ruchliwym domem i po chwili znajdował się w pełnym gwaru kantorze pana Janusza. Nie wpuszczono go od razu do gabinetu szefa, który właśnie miał konferencyę ze swoim agentem, wybierającym się w podróż. Kiedy mu jednak powiedziano, kto się chce z nim zobaczyć, wybiegł z wyszukaną uprzejmością naprzeciwko „wujaszka“ i w ukłonach prowadził go do swojego biurka.

Było to biurko wielkie jak bilard, zarzucone eleganckiemi gracikami i stosami listów, noszących stemple miast rosyjskich przeważnie.

— Niech wujaszek siada, proszę, proszę — mówił pan Janusz — nie spodziewałem się. Winszuję, serdecznie winszuję! Nieraz już podziwiałem wuja. Rzeczywiście, to niezwykły przykład energii dorobić się majątku w takich warunkach! No i cóż sprowadza wujaszka do naszej Warszawki?

Właściciel domu komisowego mówił żywo, bez akcentacyi, trochę nerwowo, ale z pozorem uprzejmości, graniczącej Z życzliwoŚcią. Na jego twarzy, starannie wygolonej, igrał uśmiech układny, datujący się z tych niedawnych stosunkowo czasów, kiedy pan Janusz był [ 181 ]jeszcze skromnym agentem handlowym. Nabyta w tym zawodzie maska lokajskiej grzeczności przyrosła tak dalece do niego, że ani na chwilę nie potrafiłby jej zrzucić.

— Zdumiewające, rzeczywiście — powtarzał. Podobno wujaszek miał w ostatnich latach czterdzieści tysięcy obrotu? To ja robię niewiele co większy, chociaż prowadzę interes na szeroką skalę. Za interesami zatem, co? Jeżeli mogę być w czemś użytecznym, to służę chętnie. Mam dość szerokie stosunki z Syberyą, cieszę się zaufaniem kilku tamtejszych firm, pomiędzy któremi są najpoważniejsze...

— Sprzedałem interes — rzekł pan Bolesław, kiedy jego kuzynek zamilkł na chwilkę.

Panu Januszowi zdawało się, że nie dosłyszał.

— Co, sprzedał wqjcio? — powtórzył, wytrzeszczając z podziwieniem oczy.

Pan Bolesław kiwnął głową.

— Sprzedałem, lecz nie szczególnie... za dziesięć tysięcy... — bełkotał zawstydzony cokolwiek wrażeniem, jakie wywołały jego słowa.

Pan Janusz z zadziwionego przemienił się w zdumionego. Podniósł brwi wysoko, oczy jego przybrały wyraz niemal przestrachu.

— Powiedzże mi — cedził przez zęby — powiedzże mi, wuju, po co właściwie wuj tutaj przyjechał?

Pan Bolesław wobec tego zapytania, które spadło nań jak piorun, daremnie szukał odpowiedzi. [ 182 ]

— Po co? Po co? — powtarzał bezmyślnie, wpatrzony w szyderczo uśmiechniętą twarz siostrzeńca.

— Tak, po co? Doprawdy nie rozumiem wuja. Mając w ręku doskonale rozwijający się interes, sprzedawać go?! Daruje woj, ale według mnie, to cokolwiek za ryzykowne. Jeżeli gdzie jeszcze można robić dobre interesy, to tylko w Rossyi i to w głębokiej Rossyi, a wuj, mając już taki sklep, rzuca go, jak niedopałek papierosa. No, no!

— Musiałem! Tęsknota za krajem... Dalibóg musiałem, — tłómaczył się coraz bardziej zawstydzony pan Bolesław.

— Tęsknota? — powtórzył ironicznie Janusz. O, ja to rozumiem doskonale, taka rzecz może się dać we znaki, może, ale po cóż zaraz rzucać wszystko? Co do mnie, przyjechałbym do Warszawy na miesiąc na trzy miesiące zresztą, ale nie sprzedawałbym nigdy. Przecież sklep taki, to złote jabłko! Wuj, popracowawszy jeszcze kilka lat, doszedłby do majątku, zrobiłby miliony w końcu...

Wstał i biegał po kantorze, rozkładając ręce, wreszcie zatrzymał się przed Komirowskim.

— Dlaczego przynajmniej wuj nie zawiadomił nas o swoich zamiarach? Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to ja sam chiałbym się przenieść na Syberyę. Miałem uczynić tak z samego początku, ale odradzili mi. Po co będziesz włóczyć się tak daleko, skrzeczeli mi nad uszami, czyż tu nie można także pracować, między swoimi? Nie mogę sobie darować, żem usłuchał głupich rad. Niby to nie wszystko jedno tutaj czy gdzieindziej, byle pieniądze robić, a w końcu zawsze [ 183 ]wrócisz, jak ci się podoba, zwłaszcza, że kolej zbudowano. Kto wie, czy jeszcze nie rzucę wszystkiego do licha ciężkiego i nie wyjadę. W Warszawie bieda, że strach! Nie opędzisz się konkurentom, imiesz się czego, a tu za rok, za dwa inny siedzi ci pod nosem! Przytem żydzi! Ma się do wyboru albo zjadać innych, albo samemu być zjedzonym. Co do mnie, wolę to pierwsze! I nie daję się jakoś.

— Stało się, — wyszeptał pan Bolesław.

— I odrobić się nie da?

— Nie odrabiałbym nawet, choćbym mógł. Poradź mi co. Wszystko mi jedno, byle w Warszawie, pomiędzy swoimi.

— Sentymenty, doprawdy sentymenty! — mówił pan Janusz. Cóż ja wujowi poradzę? Wuj napewno straci, bo wuj jest za idealny na dzisiejsze ciężkie czasy. W Warszawce kochanej trzeba być antisemitą, współzawodniczyć z Żydami na każdym kroku, popierać z obowiązku obywatelskiego krajowy przemysł i swoich, a po cichu od niemców brać, albo na Nalewkach! ha, ha, ha!

Nastało milczenie. Komirowski siedział przybity na fotelu nie śmiejąc oczu podnieść na siostrzeńca, który go przygniatał swoją nieugiętością i energią nie liczącą się z niczem, nawet z takiemi uczuciami jakie jego przygnały tutaj. Zdobycki usiadł i zaczął przeglądać leżące na biurku papiery które mu właśnie przyniósł jeden z urzędników.

— Jest tu weksel proszę pana, od tego... Straciliśmy na nim w przeszłym roku, zbankrutował, czy dać mu kredyt. Trochę niebezpiecznie chyba, — mówił buchalter, nachylając się do uszu szefa. [ 184 ]

— Ach, przypominam sobie! — odparł pan Janusz — zrobił plajtę, najordynarniejszą plajtę, wszak tak?

— Właśnie, — potwierdził urzędnik uśmiechając się.

— Zdaje się nawet, że po raz drugi?

— Czy nie trzeci.

— No, to można mu dać. Widocznie postawił się na nogi. Tak można mu dać. Sądzę, że teraz jest solidniejszym, aniżeli kiedykolwiek. No i cóż ja wujowi poradzę, — mówił dalej, kiedy urzędnik oddalił się. Ale, ale, przychodzi mi do głowy doskonała kombinacya. Pyszna kombinacya, — zawołał zrywając się z miejsca. Wuj masz znajomość stosunków, no i trochę kapitału, ja zaś doświadczenie i wyrobioną firmę, razem będzie się nam świetnie powodziło. Mam parę bardzo korzystnych reprezentacyi, założylibyśmy agenturę w takim Irkucku naprzykład. Dlaczegóżby nie? Wuj ze swej strony może pchać interes tam na miejscu, a ja tutaj. Wuj będzie znajdował rynki zbytu na moje artykuły, a zarazem wyrobi sobie swoje, na które ja znowu poszukam ujścia w Królestwie. W ten sposób, wzajemnie się popierając, niebawem rozwiniemy operacyę na szerszą skalę. Całkiem seryo mówię i warto się zastanowić nad taką propozycyą. Kombinacya podobna nie codzień się trafia. No i cóż wuj na to?

— Wolałbym tutaj, — szepnął pan Bolesław.

— Tak, wuj nie ma ochoty opuszczać Warszawy, rozumiem to doskonale! To też nie pojedzie wuj zaraz, za jakieś kilka miesięcy [ 185 ]dopiero. Ma więc wuj czas nacieszyć się Leonkiem i żoną, odświeżyć się trochę, zaczerpnąć naszego powietrza.

— Nie, nie! — zawołał energicznie pan Bolesław.

— Dlaczego, dlaczego? Nie rozumiem wuja doprawdy, mówił niechętnie pan Janusz. Cóż wuj będzie robił tutaj?

Patrzył bystro w przygasłe źrenice gościa, a w spojrzeniu tem tkwiło coś, zbliżonego do politowania.

— A może wuj o tych starych historyach jeszcze nie zapomniał — rzekł po chwili milczenia, uśmiechając się. — Niech mi wuj wierzy, iż w Warszawie naprawdę nie ma co robić. Bo dużo, dużo zmieniło się u nas przez te trzydzieści lat. Nietylko u nas zresztą! Komiwojażer zastąpił podjazdową kawaleryę, robotnik żołnierza, fabrykant generała, maszyny odgrywają rolę dawnych dział, a para — prochu. Tak, tak, wuju kochany! Inne czasy nastały na całym świecie! Dalekonośnym pociskiem jest mój agent, który dociera aż za Ural i do Berlina. Kto ekonomiczniej i lepiej produkuje, kto więcej sprzedaje, ten górą! Kto zaś kupuje nie sprzedając, ten zostaje na głowę pobity, chociażby wygrał sto krwawych bitew w polu! Kto wie jednak, czy z czasem i my nie zwyciężymy, tak jak nas dotąd zwyciężali tacy niemcy. Zwyciężymy, powiadam, bo mamy dobrze zorganizowaną armię przemysłową. Wobec tej olbrzymiej roboty, w obec tych zapasów, wasze podziemne kretowiska, to poprostu zabawka dziecinna!

Stojąc przed Komirowskim, wymachiwał rękami, jakby naprawdę brał Udział w bezlitosnej walce o byt pomiędzy narodami, oczy mu błyszczały, twarz ożywiła się... [ 186 ]

— No, i cóż wuj na to? — zagadnął wreszcie, widząc, że pan Bolesław milczy uparcie. — Jak widzę, wuj nie ma wcale żyłki do przemysłu. A szkoda, bo wuj nie bez zdolności nawet. Tak, z niczego się dorobić, to sztuka nie lada. Ja bardzo cenię takich ludzi, szanuję, choćby nawet byli szubrawcami zkądinąd, bo, powiadam, trzeba na to przymiotów nielada, żeby z piasku bicz ukręcić.

— Rzeczywiście zgadłeś — rzekł Komirowski, podnosząc się. — Zostanę tutaj. Poradź mi tylko, do czego się wziąć. Ale tu koniecznie, w Warszawie.

— Eh, to nie łatwo, proszę wuja, wuj jest za idealny na dzisiejsze czasy i napewno straci! No, zobaczy się jeszcze. Może wuj zmieni zdanie. Do widzenia! A cóż Warszawa!? wyładniała, co?

Pan Bolesław wyszedł od siostrzeńca odurzony zupełnie. Zdawało mu się, że powraca z innego świata, aniżeli ten na jakim żył dotąd. Pozwalał się potrącać, był jak lunatyk, nie widział nic, prócz delikatnej twarzy Leonka, demona o anielskich skrzydłach i tej strasznej głowy, Spoglądającej w otwartą przepaść. W uszach dźwięczały mu niedawno słyszane wyrazy: „Pieścimy oko kształtami Wenery medycyjskiej, boski Tycian... Dalekonośny pocisk, armia przemysłowa.“ W jego wyobraźni rozwijała się walka o byt w pośród dymów fabrycznych... Czyż on jest naprawdę ślepcem, mamutem odgrzebanym w lodowcach syberyjskich, spoglądającym na wszystko oczami z przed tysięcy lat.

Chyba tak, bo wszystko na tem rodzinnem miejscu, do którego niegdyś czuł się tak przyrośniętym, jak drzewo do ziemi żyznej, takie [ 187 ]dla niego jałowe, takie suche, takie obce! Miał żal i do syna, pomiędzy nim a tym młodzieńcem stał taki sam mur lodowy, jaki wyrósł ponoś pomiędzy nim a społeczeństwem. Mar ten nie pozwoli im się zbliżyć i zrozumieć nigdy. Chyba, że to złudzenie, albo że lud stopnieje wnet pod gorącem tchnieniem takich jak on. Boć Janusz i Leon, toż to nie cały Świat jeszcze! Ale kto wie? Może też on, pan Bolesław, jest naprawdę mamutem i tylko patrzeć jak go umieszczą w jakiem muzeum osobliwości? Może czas na skrzydłach pary leci z zawrotną szybkością, której on ani się domyślał tam w lodowcach?






[ 188 ]
Komirowski siedzi przy stole, przed stygnącą filiżanką herbaty, zagłębiony w gazecie. Ach, te ogłoszenia. Teraz dopiero czytać się je nauczył. Dzięki im dowiedział się bardzo wiele o tej Warszawie, która z odległości tysiąca mil geograficznych wygląda jak poważna matrona, zbliska zaś staje się podobną do wyszminkowanej zalotnicy, nadsłuchującej skąd ją dolatuje brzęk złota. Chodzi już od paru tygodni do najrozmaitszych ludzi w nadziei, że spotka kogoś, komuby mógł powierzyć swój w pocie czoła zdobyty kapitalik, owoc długiego szeregu twardych dni.

Ale przekonywa się coraz dowodniej, że jest tylko zającem, otoczonym przez węszące Ogary i myśliwców, oczekujących na stanowiskach, aż zwierzyna tropiona sama na strzał wyjdzie. Ile już małych dusz i niskich charakterów poznał przez ten krótki przeciąg czasu. Ile pożądliwych zapędów odepchnął, ilu pułapek uniknął szczęśliwie. Ale za to serce i mózg Warszawy otwierają się przed nim. Odgaduje już instynktownie potrzaski i sidła, zanim się ich dotknie — oczy jego ślizgają się po kolumnach ogłoszeniowych, jak piersi chytrego węża po szmaragdowej trawie. Jakże naiwnym był doniedawna! Toć on sądził, że tutaj niema wogóle złych ludzi, że to miasto, na które patrzał oczami młodości do dziś dnia, zawiera same salony, same świątynie, ołtarze, ani jednej piwnicy natomiast, ani jednego śmietnika.

Nabyty instynkt kazał mu się zatrzymać nad jednym z ogłoszeń:

„Podupadły obywatel ziemski, posiadacz skromnego kapitaliku, wynoszącego około dziesięciu tysięcy rb., zdolny jeszcze do pracy, ale [ 189 ]nie obznajmiony z żadną gałęzią przemysłu poszukuje uczciwego i fachowego wspólnika do interesu nie przedstawiającego wielkiego ryzyka. Wiadomość i t. d.“

To proste, tchnące nawet pewnego rodzaju naiwnością ogłoszenie wzbudziło w Komirowskim ufność do jego autora. Bez wahania wyciął je scyzorykiem i włożył do pugilaresa.

— Do widzenia, Kaziu — rzekł podnosząc się.

— Nawet śniadania nie dokończysz? Cóż tak pilnego?

— Nie chce mi się herbaty — odparł. — Wiesz Kazieczko, gotów jestem przysiądz, że to ogłoszenie pisał taki sam jak ja człowiek.

— Z czego wywnioskowałeś?

— Właściwie nie jest to wniosek, mam takie przeczucie.

Komirowska rzuciła okiem na skrawek zadrukowanego papieru i skrzywiła się.

— Zrujnowany obywatel — rzekła pogardliwie. — Cóż to za wspólnik dla ciebie? Nie radziłabym ci chodzić do takiego człowieka. Widocznie niedołęga jakiś.

— Ha, zobaczy się.

Były obywatel ziemski a dziś kapitalista mieszkał niedaleko. Niebawem pan Bolesław znajdował się pod jego drzwiami na drugiem piętrze oficyny. Otworzyła mu nie służąca, lecz młodziuchna dzieweczka o jasnych jak złocisty len, albo promienie słoneczne włosach, [ 190 ]pogodnych i modrych jak wiosenne niebo oczach, które spoglądały nań z dziwnym spokojem i słodyczą. Jej cudownej czystości owal twarzy, lekko zgarbiony nosek czynił z niej piękność czysto sarmackiego typu.

— Przychodzę z ogłoszenia, czy zastałem? — pytał pan Komirowski onieśmielony tem nieoczekiwanem zjawiskiem.

— To do ojca, zapewne — rzekła — proszę pana tutaj.

Wprowadziła go do dużego pokoju, który jednak musiał stanowić połowę całego mieszkania, bo nosił mieszany charakter.

Obok starych, machoniowych, bardzo dobrej roboty mebli salonowych, stały wielkie orzechowe szafy, inkrustowane miedzią. Pod oknem biureczko damskie z bronzami w stylu Ludwika XVI, w kącie parawan pospolity trzcinowy, z po za którego wyglądało niedyskretnie bieluteńkie, okryte atłasową kołdrą łóżeczko panieńskie. Komirowski, siedząc w głębokim, krytym skórą fotelu, usiłował odgadnąć, gdzie się znajduje. W każdym razie nie był to dom aferzysty, przeciwnie, całe otoczenie w szczegółach nawet przypominało niedawne stanowisko autora ogłoszenia. Te sprzęty trąciły jeszcze wonią dworu wiejskiego, Skąd je wywieziono Świeżo do ubogiego mieszkanka miejskiego.

Pan Bolesław nie miał jednak czasu na domysły, bo ukazał się kapitalista. Był to człowiek tego samego mniej więcej wieku, co i Komirowski, równie jak on zgnębiony ciężką pracą i troską, tylko opalony i trzymający się prosto. Zmierzył swemi siwawemi oczyma przybyłego, i ciężko, jak ktoś bardzo zmęczony życiem, usiadł naprzeciw interesanta. [ 191 ]

Z pierwszych jego słów pan Bolesław przekonał się, że przeczucia jego były słuszne. Miał przed sobą obywatela, który przed miesiącem zaledwie zjechał do Warszawy z rodziną i szukał kogoś, ktoby mu pomógł założyć coś, ale co, tego nie potrafiłby sam powiedzieć. Jakiś interes jednem słowem, w którym pracowałby razem ze wspólnikiem. Im dłużej rozmawiali, tem czuli się bliższymi siebie.

— Z kimże mam przyjemność?

— Jestem Olaski... z Kołatyna.

Komirowski chwycił się za czoło. W jego głowie przeleciała błyskawica wspomnień.

— Pamiętam rzeczywiście — szeptał. — Rozstaliśmy się młodzieńcami, ażeby się spotkać po tylu latach jako — kapitaliści! Dziwnie się krzyżują drogi ludzkie.

— Rzeczywiście, dziwne spotkanie! — zawołał Olaski, uśmiechając się.

Przypatrywali się sobie z zajęciem, szukając wzajemnie podobieństwa do owych młodzieńców. Ale fala życia tocząca się przez długie lata nad pochylonemi troską głowami, pozacierała rysy na twarzach. Zapomniano o interesie, kapitaliści zamienili się w dwóch starców, wspominających dawno minione czasy. To jeden, to drugi odszukiwał w głębi mózgu ludzi, którzy już spoczywali na rozstajnych drogach w cieniu brzóz, strzelających wysoko i kamieni omszałych. Komirowski nie widział nawet, jak owa jasnowłosa dzieweczka usiadła na sąsiednim fotelu i niepostrzeżona słuchała z zajęciem tej rozmowy. [ 192 ]

— No, Ludmiło — rzekł rozpromieniony Olaski — znaleźliśmy choć jednego życzliwszego człowieka w tej zimnej Warszawie. Patrz kolega, to moja córka — dodał z pewnego rodzaju dumą zwracając się do Komirowskiego. A kolega...

— Ty — poprawił pan Bolesław.

— Niech i tak będzie.

— I ja nie sam, ale co mi się tam równać z tobą. Masz w domu słoneczko prawdziwe.

— Niech panowie rozmawiają dalej, nie przeszkadzam — rzekła Ludmiła uśmiechając się z właściwym sobie czarem. — Wspomnienia dawne zajmują nietylko starszych.

Pan Bolesław zatrzymywał z przyjemnością oko na tej pełnej uroku postaci dziewczęcej, która spoglądała nań wzajemnie z nietajoną sympatyą, czuł odrazu, że znalazł nietylko chętną słuchaczkę, ale i istotę rozumiejącą, co się w jego biednej duszy dzieje. Mimowoli porównywał ją z Leonkiem i do serca zakradła mu się zawiść.

Zazdrościł takiej córki staremu towarzyszowi.

Dlaczego Leon nie słuchał go nigdy z takiem zajęciem, kiedy mu opowiadał o przebytych okrwawioną nogą ścieżkach życia? Dlaczego nie odczuwał w nim żadnej sympatyi dla tego, co sam kiedyś przebolał? Nie nawiązała się pomiędzy nimi najsłabsza chociażby nitka, przeciwnie, im dłużej ze sobą przestawali, tembardziej dochodzili obaj do przekonania, że są jakby mieszkańcami dwóch planet, nie krążących nawet dookoła wspólnego Słońca. Słowa pana Bolesława, najgorętsze, [ 193 ]najbardziej wezbrane miłością, najbardziej tchnące wiarą, odbijały się jak fale wzburzonego oceanu od lśniącej w promieniach słonecznych ławicy piasku.

Olaski, zwykle małomówny, przygnieciony ciężkiemi myślami, teraz rozgadał się na dobre, odmłodniał o jakie dwadzieścia lat przynajmniej. Pokazało się, że były obywatel zna dużo świata i ludzi, że kipi w nim jeszcze krew, że potrafi czuć i pragnąć. To też Komirowski żegnał się ze starym towarzyszem niechętnie. Rozstając się, obiecali sobie, że się będą częściej widywali.

— Byłem już pewny, że w tem zbiorowisku kosmopolitycznych kamienic i nakręconych złotą sprężyną maryonetek bez serc i głowy, nie znajdę już nic, nawet kawałka uczciwego chleba — mówił Komirowski na odchodnem — ale tak źle nie dzieje się jeszcze, tu i owdzie trafiają się ludzie.

— Wpadajże częściej — zachęcał go Olaski. — Żyjemy, co prawda, jak pustelnicy, oprócz narzeczonego Ludmiły, nikt u nas nie bywa, ale chociaż w małem towarzystwie, nie znudzisz się kolega. Ot, pojutrze naprzykład niedziela, pan Stanisław przyjdzie wieczorkiem, jak zwykle, pogawędzimy Sobie. Zgoda?

Pan Bolesław przyrzekł i lekki, nastrojony odświętnie, z głową pełną odżyłych niedawno wspomnień wracał do domu. Żona czekała już na niego z obiadem. Leon siedział zasępiony na otomance w saloniku, paląc papierosa. Ujrzawszy ojca, zaczął natychmiast, według zwyczaju swego, utyskiwać: [ 194 ]

— Ciekawa historya! niech ojciec sam powie — rzekł, kiedy już rodzice siedzieli przy stole. — Zjawia się do mnie przed paru tygodniami jakiś „burżuj“, spasiony jak wieprz, a głupi jak struś i nagadawszy mi do znudzenia komplementów, prosi, żeby malować jego córkę. Skąd się do mnie przybłąkał, nie pytałem nawet. Obiecał przyzwoite honoraryum, więc dlaczego ostatecznie miałem mu odmawiać? Poszedłem obejrzeć córeczkę i, jak się odrazu spodziewałem, znalazłem typową, pospolitą do śmieszności mieszczaneczkę, której portret mógłby skutecznie figurować na jakim piwowarskim afiszu. Wpadłem, myślę sobie, ale głośno musiałem się zachwycać jej kurzą figurą, kaczym nosem i gęsiemi oczyma. Poświęcam się tedy, stwarzam z tej żywej mumii arcydzieło w swoim rodzaju, maluję ją impresyonistycznie, na bajecznie dobranem tle, jako postać fantazyjną, robię z niczego, z zera okrągłego liczbę artystyczną, jednem słowem, coś wartościowego, a tu kochany papka powiada, że on chciał co innego za swoje pieniądze. A weźże sobie swoje Śmierdzące jeszcze łykiem ruble, ale nie żądaj, abym naśladował pierwszego lepszego bazgracza. Wie ojciec, co mu radziłem? Żeby sobie poszukał jakiego malarza znaków. No i poszedł, ale za to pozostałem bez spodziewanego honoraryum i znowu w łeb wzięły projekty wyjazdu na studya. Trzeba mieć pech! prawdziwie warszawski pech!

Ale pan Bolesław był daleki od tego, żeby się dostrajać do kwaśnego usposobienia syna. Jadł z apetytem, rozmyślając o Olaskim. Rozgadał się nawet przy końcu i nie zważając, czy go kto słucha, czy nie, zaczął opowiadać o okolicznościach w jakich zapoznał się z młodym dziedzicem Kołatyna. [ 195 ]

Rzuciwszy jednak okiem na Leona, spostrzegł na jego twarzy subtelny uśmieszek ironii czy politowania, który zabolał go, jak dotknięcie zimnego, stalowego ostrza.

— Czy cię to naprawdę nic, zupełnie nic nie obchodzi? — zagadnął, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Ciekawe historyjki, tak, niewątpliwie — wycedził przez zęby młodzieniec — ale znane już, proszę ojca, znane. Zresztą co nas dziś mogą interesować ci barbarzyńcy, boć ci ludzie przed trzydziestu laty byli nimi w wyższym jeszcze stopniu, aniżeli my dzisiaj po za pełnym dzbanem, psem myśliwskim, koniem i gardłowaniem o nic nie dbali. U pełnego dzbana urwało się ucho, trzeba więc było do nowego świeże piwo warzyć, no i nawarzyli go tyle, że my go jeszcze mamy za dużo do wypicia, chociaż przy warzenia nas nie było.

— Leonie!

Młodzieniec wzruszył ramionami.

— A no prawda, — rzekł zimno.

— Fałsz! Nie znasz faktów, nie chcesz znać.

— Niech to ojciec nazwie, jak się ojcu podoba. Co do mnie jednak, utrzymuję, że tak dobrze się nawet stało, bo inaczej siedzielibyśmy po dawnemu w ciemnocie, oddzieleni kastowemi murami jeden od drugiego i zdawało by się nam, żeśmy wielkim narodem. A ja ojcu mówię, że żaden naród dopóty nie jest naprawdę wielkim, dopóki nie [ 196 ]stworzy własnej sztuki, bo sztuka, to kwiat, to korona każdej kultury. Niestety, daleko nam jeszcze do tego, żeby się zrównać z taką Francyą albo Niemcami chociaż, daleko! bo rozmaici owczarze społeczni wmawiali w nas dotychczas, że dość pozakładać za cudze pieniądze trochę fabryk, przetłomaczyć Darwina i przywdziewać na święto sukmanę chłopską, żeby się odrodzić jako naród, żeby stanąć na czele cywilizacyi. Jedna sztuka tylko może nas doprowadzić do zrozumienia swojego ja, wyrobienia w sobie indywidualności, zostania czemś — to moje najgłębsze przekonanie. Powinniśmy więc pracować nad sobą w tym kierunku, zamiast roztkliwiać się nad tem, co każdy trzeźwy człowiek może nazwać najwyżej aktem rozpaczy pewnej klasy, albo też niedołęstwa i krótkowzroczności, jak kto woli.

— Co jeszcze powiesz mi, no co? — rzekł pan Bolesław z goryczą. Żółć przemawia przez twoje usta, bo nie przypuszczam nawet, żeś naprawdę taki głupi, czy też zły. Sztuka ma nas odrodzić? Sztuka stanowi koronę kultury? Sztuką powinniśmy żyć i oddychać. Niedawno powiedziałeś o Zdobywskim, że ma w głowie trociny złote, a teraz widzę, że i ty masz w sercu farbę zamiast krwi, a w głowie nuty zamiast komórek.

— Wie ojciec, dajmy lepiej pokój tej rozmowie, która nie zmieni w nas obu nic, a natomiast wywołać może gorycz. Chcę tylko jednego, niech sobie tam inni robią tak czy owak, niech myślą o czem się im podoba, ale niech mnie dadzą pokój, niech mnie pozostawią tam na wyżynach piękna, gdzie mi tak dobrze. Mój ojcze, żeby ojciec wiedział, jak małemi, jak bagatelnemi wydają się z tych szczytów podobne [ 197 ]sprawy! Wszystko to przemija, przebrzmiewa, zamiera, a wiecznem, doskonałem, boskiem, wartem kochania jest tylko piękno i jego wcielenie — sztuka. Dla sztuki chcę żyć, nie dla niczego więcej, bo powiem ojcu poprostu, że ta reszta nic a nic mnie właściwie nie obchodzi.

— Mój Leonie, dajże pokój, — perswadowała matka — po co takie kwestye podnosić przy obiedzie? Powiem ci tylko, że jeśli chcesz, oddaj się tej swojej sztuce, ale niech ci ona przynajmniej da coś, bo nie jesteś bogatym paniczem...

— Tak, niech mi da obiad, niech mi zapłaci mieszkanie i sprawi mi odzież, a mama wtedy raczy ją uznać, czy tak? — rzekł Leon szyderczo. Rzeczywiście jest mama bardzo dobrze usposobiona dla „tej sztuki“ i dziękuję w jej imieniu.

— Zapominasz się Leonie — wykrztusił blady Komirowski.

— Idę już, schodzę z oczów. Dowidzenia z rodzicami.

Po oddaleniu się Leona nastało głuche milczenie, przerywane tylko sapaniem pana Bolesława, oburzonego i zmartwionego do najwyższego stopnia.

— Możebyś naprawdę dał Leonkowi na tę podróż do Włoch — odezwała się w końcu pani Kazimiera. — Ciągle o tem marzy i dlatego taki gorzki się zrobił w ostatnich czasach. Nie dziwię mu się nawet, bo cała jego przyszłość od tej wycieczki zależy.

Ale teraz Komirowski był dalszy, aniżeli kiedykolwiek od zamiaru ułatwienia synowi wyjazdu. [ 198 ]

Dom stawał mu się nawet niemiłym, bał się poprostu spotkać z Leonem, bo czuł, że nie potrafiłby rozmawiać z nim z zimną krwią. Za to coraz częściej zaglądał do Olaskich.

Wygnańcy Z Kołatyna nie mogli się dotąd oswoić z nowemi warunkami, w których postawiło ich życie. Olaski zamknięty w ciasnem mieszkanku, rzucał się po niem jak stary lew po klatce. On, przywykły od dzieciństwa spędzać dni całe pod gołem niebem, na siodle, on, który rozkazywał zawsze komuś, a nigdy nie słuchał, on niezależny od niczego, jak tylko od przyrody i jej kaprysów, musiał teraz nieznany od nikogo, pozbawiony wszelkiego wyraźnego stanowiska, wegotowuć wpośród tych brudnych, pozbawionych słońca i powietrza, zmieszkałych przez bezimienne mrowisko murów miejskich, gdzie czuł się jaknajgorzej. Szukał sobie jakiegoś zajęcia, ale nadaremnie. Najbardziej bolało go, najsrodzej bodło jego ambicyę, że on, dziedzic, jaśnie wielmożny pan na swoim Kołatynie, tutaj w Warszawie był niczem, pyłkiem, na który nikt nie zwacał żadnej uwagi. To go doprowadzało czasami do rozpaczy. W przystępie takiego usposobienia porywał za kapelusz i biegł prosto przed siebie, na sam koniec miasta, bez celu, byle tylko wyładować z siebie ten nadmiar energii, który w nim jeszcze kipiał pomimo późnego wieku. Wstyd mu było przed żoną i przed córką, czynił więc wszelkie wysiłki, żeby nakoniec zaczepić się gdziekolwiek. Podobnie jak Komirowski ogłaszał się i czytał anonsy, zwracał się do biur ofiarowując swoje usługi, ale od wyjazdu ze wsi mijał już miesiąc niemało, a żadna zmiana w położeniu Olaskich nie nadchodziła.

Wieczorami dopiero, kiedy Chojowski, znużony całodzienną pracą zjawiał się w saloniku, posępny nastrój pierzchał. [ 199 ]

Olaski, usłyszawszy tak niespodziewanie w wagonie, o wyborze córki, przeląkł się narazie. Nie mógł pojąć, kiedy się to stało, w jaki sposób ten nieznany młodzieniec zdołał w tak stanowczy sposób opanować serce młodej dziewczyny. Ale nie protestował wcale, znał bowiem doskonale nieugięty, wyrobiony, szlachetny nawskroś, szczery charakter córki i był przekonany, że to, czego Luda sobie życzyła, było dobrem i odpowiedniem zarówno dla niej samej jak i dla jej rodziców. Nie znał prawie Chojowskiego, który dotąd niczem nie zwrócił jego uwagi na siebie, brał go z początku za przeciętnego młodzieniaszka z Warszawy, bezmyślnego i goniącego za łatwem użyciem — urzędnika prywatnego, ale teraz powoli zmieniał o nim swoje zdanie.

Pan Stanisław pociągał go coraz bardziej swoją naturą refleksyjną, umysłem niepospolitym, charakterem wyrobionym i czystością duszy pozbawionej zupełnie niesympatycznych pierwiastków. Chojowski przychodził co parę dni wieczorami, nie chcąc narzucać się częściej swoją osobą. Przy stole rodzinnym czytano, rozmawiano, rojono o lepszej przyszłości i Olaski polubił to zgromadzenie, kończące się w dni pogodne spacerem po ożywionych ulicach, albo wycieczką do pobliskiego parku.

Chojowski, że się tak wyrazimy, nie śmiał nawet umaczać brzegu warg w tej krynicy szczęścia, jaką niespodziewanie los przed nim otworzył, ciągle drżał tajemną trwogą, czy to wszystko nie sen, nie złudzenie, nie miraż z pozoru tak bliski, a w rzeczywistości niedotykalny, daleki i niedostępny. Ludmiłę kochał, ale patrzył na nią z jakiemś niedowierzaniem, którego daremnie starał się pozbyć. W zakątku [ 200 ]jego duszy tkwiła jakaś nieufność do tej dzieweczki, która tak bez wahania się, nie znając jeszcze wartości swego uczucia, oddała mu swe serce, bał się, że utraci je tak nagle, jak pozyskał.

Ludmiła stawała czasami przed nim, jakby sfinks, którego z trudnością mógł sobie tłómaczyć. Lada chwila oczekiwał, że to wezbrane powodzią wód wiosennych jezioro, tak niespodzianie rozkute z okowów lodowych, zaledwie dojrzanemi z po za chmur życia promieniami, znowu pokryje się zimnym pancerzem w jakim podmuchu północnym, zamknie przed nim na zawsze swoje źwierciadlane tonie, w których samo niebo się doń uśmiechało.

Zbliżał się do niej jak do ołtarza, na którym płonęła zagadkowa ofiara dla nieznanych bogów przeznaczona, patrzył w modre oczęta, jak marynarz na grożący lada chwila burzą firmament. Ale dni upływały i żaden najlżejszy nawet obłoczek nie zjawił się. Ludmiła unikała wprawdzie wszelkich igraszek z miłością, czego się tak lekkomyślnie dopuszczają inne panny, nie drapowała się swawolnie w kokieteryę, nie manifestowała przy każdej sposobności swojego uczucia, kryła je nawet przed ludźmi, ale też każde jej słowo, każde spojrzenie, tchnęło jakąś opokową stałością uczucia; pan Stanisław przenikał więc powoli duszę narzeczonej, rozumieć poczynał, że pod tą powłoką lodową, którą lichy psycholog mógłby wziąć za obojętność, jak pod skorupą zastygłej lawy nurtuje morze ognia.

Brakowało mu jednak tej pewności, tak pospolitej w stosunku narzeczonych — pragnął usłyszeć wyraźnie od Ludmiły, jeżeli nie wyznanie, to stwierdzenie miłości. [ 201 ]

Przyszedłszy raz, jak zwykle z kantoru do mieszkania Olaskich, zastał Ludmiłę samą. Siedziała przy otwartem na oścież oknie, z książką na kolanach. Nie czytała jednak; Oczy jej błądziły po skrawku nieba, ujętego w ramy blaszanych dachów i poczerniałych kominów, jakby chciały wydostać się daleko, daleko, na szeroki horyzont.

Było w nich tyle tęsknoty, tyle niewypłakanych łez, że pan Stanisław zamknął je długiemi pocałunkami współczucia.

— Cóż to za smutne myśli opanowały panią? — zagadnął żartobliwie.

— Tak, zastanawiałam się nad tem, co się teraz dzieje w Kołatynie.

— Ciągle ten Kołatyn! Zaczynam być o niego zazdrosny; z pewnością Ludeczka nie tęskniła by za mną, tak jak za nim. Słyszałem już tyle razy, żeś do niego przywiązana, że go kochasz, — dodał z lekkim wyrzutem — a o sobie mogę się tylko domyślać, że zajmuję skromny jakiś kącik w tem biednem serduszku. Czy to sprawiedliwie, panno Ludmiło?

— Sam mi powiedziałeś kiedyś, że chore dusze są niedostępne dla słodyczy miłości — rzekła po chwili milczenia — a moja dusza choruje i... gniewam się na siebie za to, że się tak dałam opanować tęsknocie, ale cóż zrobić. W tej chwili dałabym rok życia, żeby choć na godzinkę zobaczyć tamte strony.

— Więc teraz jeszcze nie możesz mnie kochać? [ 202 ]

— Owszem, ale uczucie moje dla ciebie niema w sobie nic pogodnego. Inna na mojem miejsu przy tobie, śmiałaby się zapewne, żartowała, a mnie zawsze robi się smutno, tak smutno, że nie umiem powiedzieć. Widocznie tęsknota zatruwa we mnie miłość.

— Kochasz? powiedz mi wyraźnie, potrzebuję tego! — błagał.

— Kocham, ale nie tak jak inne, — rzekła z wahaniem — w naszych sercach są jakieś bóle, zmroki, tęsknoty i pragnienia i tak ich dużo, że zagłuszają zupełnie jaśniejsze uczucia. Otóż ja doznaję wrażenia, że właśnie te bóle, te ciernie łączą nas głównie i dlatego właśnie nasza miłość taka poważna, taka smutna. Ale poczekaj, niech się uleczę, a wszystko się we mnie zmieni. Ciernie nasze zakwitną, poczekaj!

Chojowski wysłuchał tej spowiedzi z poddaniem się, chociaż spotęgowała ona jego wewnętrzny niepokój. Chciał on sięgnąć głębiej jeszcze w otwierające się przed nim serce Ludmiły, ale w tej chwili wrócili Olascy, prowadząc ze sobą spotkanego na ulicy Komirowskiego.

Pan Stanisław widział już raz starego Komirowskiego, przywitał go więc przyjaznym uściskiem dłoni.

— Ważna wiadomość, — rzekł, zwracając się do przyszłego teścia — Znalazłem bardzo dobrą i wygodną lokatę kapitału dla pana.

— Dobrodzieju! — zawołał Olaski całując młodzieńca w oba policzki — gadajże, co, jak, gdzie?

Podczas, gdy pani Olaska nalewała herbatę gościom, Chojowski opowiadał co mu się udało zrobić. Jego szef zamierza rozszerzyć [ 203 ]fabrykę, która rozwijała się dotąd bardzo szybko. Idzie o dokupienie placu z sąsiedniej posesyi i zbudowanie nowego pomieszczenia, bo stare dziś już zaciasne. Pochłania to znaczny kapitał, fabrykant ma spory kredyt, ale bez gotówki ani rusz. Pryncypał Chojowskiego ogląda się więc za „cichym wspólnikiem“ któryby mu wniósł kilkanaście tysięcy rubli. Olaski nie potrzebuje wcale znać się na interesie, może nawet nie weźmie w nim żadnego osobistego udziału; otrzyma tylko weksle i ośm procent w półrocznych ratach z góry. Ryzyko prawie żadne; pan Stanisław, jako buchalter, zna na wylot stan majątkowy Malickiego i ręczy, że kapitalik nie przepadnie, chybaby jaka katastrofa i krach ogólny w przemyśle, ale i w takim wypadku Olaski nie straciłby wszystkiego. Fabryka idzie doskonale i rozszerzenie jej powiększy niebawem obroty w dwójnasób.

— A skoro tak, powiedz mu pan o mnie — rzekł Olaski wysłuchawszy szczegółów. — Znasz się pan na takich rzeczach lepiej, aniżeli ja, rób więc jak chcesz... Toż w gruncie rzeczy i o was oboje tu idzie... Jedna rzecz tylko.

— O cóż panu idzie?

— Wolałbym inną formę tej spółki.

— Ależ to właśnie najwygodniejsza forma.

— Tak się panu zdaje, ale według mnie, to nie zupełnie wypada żeby szlachcic na weksle komuś pożyczał, fe!

— Przecież to tylko sposób zabezpieczenia sumy, nic więcej — tłómaczył Chojowski — najprostszy i najlepszy w tym wypadku. Inaczej [ 204 ]należałoby zrobić akt przed rejentem, wprowadzać pana jako wspólnika przed sąd handlowy, rozsyłać cyrkularze, słowem ambaras niesłychany.

— Sposób zabezpieczenia być może, ale te weksle. Dziwak ze mnie, zapewne. No, dobrze już. W każdym razie śmiać mi się zachciewa, kiedy sobie pomyślę, że na starość fabrykantem zostaję i muszę się nowej miejskiej moralności uczyć. Bo co to gadać, na weksle pożyczać szlachcicowi nie wypada i kwita.

— Niech no pan dobrodziej posiedzi trochę dłużej w kochanej Warszawce, a oswoi się nietylko z tem, ale i z wieloma innemi rzeczami — mówił pan Stanisław, uśmiechając się ironicznie. — Pracuję wprawdzie odniedawna w przemyśle i w handlu zarazem, ale to i owo już widziałem. Dla osiągnięcia tego, co się nazywa dywidendą, dochodem od przedsiębiorstwa, procencikiem, wyprawiają tutaj saltomortalia, że ha! Możebym i nie wytrzymał nawet w tem otoczeniu, bo we mnie płynie jeszcze krew szlachecka, ale znalazłem na to skuteczny sposób.

— Jakiż to? — zagadnął pan Bolesław. — Mówże pan, bo i mnie się on przyda. Oj, przyda się! — westchnął.

— Ano poprostu zostałem filozofem, proszę pana! tłómaczę sobie, że każda klasa społeczna, każdy stan musi mieć swoją, odrębną moralność, nawet mężczyźni mają inną, aniżeli kobiety. Szlachta, jak to panowie sami na sobie sprawdzacie, upada majątkowo, a pomimowoli zamieniamy się w społeczeństwo przemysłowe, a więc fabrykant i kupiec pochwycili za ster nawy społecznej; oni robią dziś w Warszawce opinię, oni dyktują nam, co moralne, a co nie! Maluczko, a zamienimy [ 205 ]się zapewne na społeczeństwo burżuazyjne, takie samo wstrętnie egoistyczne, bezduszne, krótkowidzące i pozbawione ideałów, jak francuskie naprzykład.

— Ładna perspektywa — wybuchnął Olaski. — I pan to mówisz z zimną krwią.

— Ja? Traktuję swoją filozofię, jak kokainę — znieczulam się nią, żeby wytrzymać, a potem, kiedy już staję się niewrażliwy na nic, pozwalam się unosić prądowi, któremu nie mogę się oprzeć.

— Tak nie będzie długo. Nie trzeba być pesymistą — rzekł Komirowski — za młodyŚ pan na podobne poglądy.

— Oh, nasze pokolenie szybko dojrzało, proszę pana! miało gotowe programy i poszło za niemi — mówił z goryczą Chojowski. A program to bardzo prosty: wszystko i wszystkich nienawidzieć, wszystko opluwać, ze wszystkiego kpić, wszystko niszczyć, zacząwszy od zaufania w sobie, budować fabryki i zakładać sklepy. Że tam trochę chwastów tu i owdzie w zwaliskach się napleniło, mniejsza o to, słońce cywilizacyi wytępi je wkrótce.

Chojowski mówiłby dalej, lecz narzeczona zasłoniła mu usta dłonią. Obejrzał się i spostrzegł bolesny wyrzut w jej oczach.

— Znowu ironia? — rzekła surowo. — Gdybyś pan wiedział, jak ona zmienia pana, panie Stanisławie, nigdybyś się do niej nie uciekał, nawet w takich razach, kiedy prawdziwa gorycz mówi przez ciebie. To dobre dla starych, dla tych, co życie ich już złamało, ale my... myśmy powinni inaczej patrzeć w przyszłość. To co pan powiedziałeś przed [ 206 ]chwilą, to daleko gorsza trucizna, niż ta, przeciwko której się kokainizujesz swoją filozofią. Musisz mi przyrzec, że nigdy takim nie będziesz...

— Życie uczyniło mnie takim właśnie — odparł, spuszczając oczy.

— Życie leży przed młodymi, a nie poza nimi.

— A to panu powiedziała — zawołał Olaski, Śmiejąc się.

Chojowski zajrzał w oczy narzeczonej i dostrzegł w nich przebaczenie.

Zapomnijmy oboje o tem co było, o naszych cierpieniach, niech one nie hamują naszych kroków w przyszłości, mówiły te oczy, bo ta przyszłość jest naszą. Zrobimy ją taką, jaką mieć chcemy, a chcieć silnie — jest to módz. I z kwitnących cierni można wić korony szczęścia.

Zrozumiał tę obietnicę niemą i zawstydzony, Spuścił powieki.






[ 207 ]
Pewnego dnia pan Stanisław po bezsennie spędzonej nocy przyszedł nieco później do kantoru. Zaledwie stanął we drzwiach, a już zauważył, że się stało coś nieprzyjemnego: panna Wanda przywitała go milczącem uściśnieniem dłoni i natychmiast zagłębiła się w papierach, pomocnik jego pisał tak pilnie w księgach, jak nigdy, pan Adam — fakturzysta, zamiast palić papierosa, którego w normalnych warunkach nie wypuszczał z ust, temperował z namaszczeniem wielki kantorowy ołówek czerwony i rzucił bojaźliwe spojrzenie na wchodzącego buchaltera. Szef siedział już w swoim wielkim amerykańskim fotelu, ale wbrew przyzwyczajeniu, nie wyjął złotego zegarka i nie porównał go z regulatorem. Wszyscy mieli miny powarzone, jakaś chmura ciężka zawisła po nad kantorem.

— Cóż u licha się stało? Czyżby jaki gruby protest? — myślał sobie pan Stanisław.

Fabrykant, ujrzawszy Chojowskiego, dał mu znak, ażeby się zbliżył.

— O niczem pan nie wiesz? — zagadnął go, kładąc nacisk na dwóch pierwszych wyrazach.

Pan Stanisław wzruszył ramionami.

— Czy to mnie dotyczy?

— Osobiście i bezpośrednio nie, ale pośrednio, jako pierwszego po mnie urzędnika w fabryce — tak. I właściwie powinieneś pan o tem wiedzieć, ponieważ przekonaliśmy się, że to trwało nie od wczoraj. [ 208 ]Ale prawda, nie robiłeś pan osobiście inwentarza, więc nikt, a tembardziej ja, nie przypisuję panu winy.

Ten wstęp zwiastował coś niedobrego.

— Czy jakie nadużycia znowu? — zagadnął pan Stanisław, czując, że się rumieni pomimowoli.

— Niestety — potwierdził szef poważnie. — Zdawało mi się, że zdołałem otoczyć się ludźmi ze wszech miar zasługującymi na zaufanie, starałem się przynajmniej o takich, tembardziej więc boleję, żem się na jednym z nich zawiódł. Wyobraź pan sobie, wczoraj wieczorem tknięty jakby przeczuciem, wchodzę do magazynu tak bez żadnego celu i machinalnie rozglądam się po pułkach. Nigdy przecie tego nie robię! Aż nagle za jedną ze skrzynek spostrzegam paczkę, która wydała mi się podejrzaną, roztwieram ją i znajduję świeżo wyrobionego towaru za kilkanaście rubli. Na razie sądziłem, że to nie wyekspedyowany obstalunek jakiego drobnego odbiorcy naszego, wracam więc do kantoru i sprawdzam w książce. Żadnego podobnego obstalunku nie było i pan go nie zapisałeś. Rozumie pan? I cóż pan na to?

— A magazyn był zamknięty?

— Ma się rozumieć. Niecki oddał mi jak zwykle klucz, wychodząc. Posłałem natychmiast stróża po niego i zapytałem, co to za paczka. Nie robiłem ceremonii, bom był prawie pewny, że ten człowiek, o którym miałem jaknajlepsze przekonanie, niestety, umaczał w tem palce. Powiedział mi ni to, ni owo, niedorzeczności. W jego przytomności, przy pomocy stróża, sprawdziłem kilkanaście paczek i w trzech [ 209 ]okazały się braki. W nienapoczętych, czy pan uważa? Wobec tego nędznik przyznał się...

Chojowskiego ta wiadomość ścięła z nóg poprostu, nigdy by nie dał wiary, że Niecki, ten skromny, pracowity Niecki, którego miano za wzór punktualności i sumienności w wypełnianiu obowiązków, mógł popełnić nadużycie, kradzież, bo jak to inaczej nazwać? Wstyd mu palił policzki, młodzieniec czuł bowiem doskonale, że część tej niesławy spada na wszystkich pracowników kantorowych.

— Przyznał się? — powtórzył głucho.

— Do wszystkiego. Od pół roku wynosił pokryjomu towar i w przybliżenia naraził nas na stratę kilkuset rubli, ba, może i większą. Musisz pan zrobić inwentarz, żebyśmy ocenili ją ściślej. Tłómaczył się, że go nędza do tego zmusiła. Nędza, słyszy pan, ten człowiek, pobierający czterdzieści rubli pensyi miesięcznej, śmie tłómaczyć się nędzą! Pan go znałeś lepiej, aniżeli ja, więc powinieneś pan wiedzieć. Może grał w totalizatora, albo hulał? Nigdy bowiem nie uwierzę, żeby czterdzieści rubli pojedyńczemu człowiekowi nie wystarczyło!

— Utrzymywał podobno rodzinę: starą matkę i dwie siostry — wtrącił nieśmiało Chojowski.

— To nikogo nie tłómaczy, że ma siostry i matkę, proszę pana.

— Zapewne.

— Wie pan, miałem nawet zamiar podwyższyć mu cokolwiek od Nowego Roku — mówił dalej fabrykant z goryczą — bo nie był to człowiek [ 210 ]bez zdolności i napewno doszedłby z czasem do lepszego stanowiska u mnie, ale wolał zostać pospolitym złodziejem! Straszna rzecz, co to za moralność teraz! A kto temu winien? Pogoń za użyciem, proszę pana, każdemu się zdaje, że powinien opływać w dostatki, prowadzić życie jak magnat, na nic sobie nie żałować, bo przecie wszyscy są sobie równi i mają jednakowe potrzeby. Oto rezultaty modnych idei! Jestem prawie pewny, że Niecki prowadził życie nad stan i to go pchnęło do występku. Gdybym był naprawdę bezdusznym, niemiłosiernym wyzyskiwaczem, za jakiego tacy ludzie mają każdego fabrykanta, oddałbym nicponia w ręce władz właściwych i zgubiłbym go bez ratunku, ale ja wolę zamilczeć o własnej krzywdzie. Oddalę go tylko i napiszę w dodatku świadectwo nienajgorsze. Tylko, że stanowisko magazyniera nie może być wakującem u nas, a skąd tu brać uczciwych ludzi? Panu ufam i gdybyś pan miał kogo...

— Mam — rzekł pan Stanisław. — Podupadły obywatel, bardzo porządny człowiek, ręczę za niego.

Fabrykant skrzywił się.

— A więc ktoś, co nie potrafi się liczyć nawet ze swojem własnem?

— Jak to pan rozumie? — żachnął się Chojowski, Żałując już, że się niepotrzebnie wyrwał.

— Niepraktyczny, chciałem powiedzieć. Ale skoro pan go poleca. W jakim wieku?

— Starszy. [ 211 ]

— No to niech złoży ofertę w paru językach. Powiedz mu pan. Trzydzieści rubli na początek.

Pan Stanisław nie mógł zapanować nad sobą, żeby zaraz tego samego dnia nie powiedzieć o posadzie panu Zgórskiemu, który posiadł już pewne wiadomości z buchalteryi i potrafiłby spełniać obowiązki magazyniera fabrycznego bez wielkich trudności.

Pani Anna dnia tego była w najgorszym humorze, posprzeczała się bowiem z jednym ze stołowników, który stawiał jej nadmierne żądania. Płakała biedaczka w kuchni pocichu, z trwogą myśląc, że to już drugi stołownik ubywa jej w przeciągu tygodnia z powodu zwyczajnych kaprysów, a nikt nowy nie przychodzi.

Ujrzawszy Chojowskiego, powiedziała mu dzień dobry zdaleka, nie chcąc mu pokazać zaczerwienionych oczu.

— Mąż w domu? — zagadnął pan Stanisław.

— Nie, panie kochany — odparła, usiłując przybrać naturalne brzmienie głosu — przeczytał w kuryerku o jakiejś posadzie i poleciał spróbować szczęścia. Daleko, aż na Dzielną ulicę, zapewne nieprędko powróci.

— A panna Zofia?

— Od wczoraj zaczęła się uczyć strojów w jednym z magazynów. Pozwolili jej chodzić za darmo, chociaż inne płacą. Poczciwa jakaś właścicielka. [ 212 ]

Chojowskiemu było to nie na rękę, nieświadomie bowiem pragnął obwieścić pożądaną nowinę w jaknajprzychylniejszych warunkach, z jaknajwiększą pompą, w obecności całej rodziny. Radość tych biednych ludzi sprawiłaby mu bowiem nadzwyczajną przyjemność, na którą z góry liczył i której teraz niechętnie się pozbywał.

Pojmował jednak, że każda choćby najkrótsza zwłoka może wyjść na złe Zgórskiemu, więc postanowił uprzedzić jego żonę.

— Mam posadę dla męża — rzekł poprostu, kiedy pani Anna na zakończenie obiadu przyniosła mu sama kompot.

Zgórska patrzyła na niego z niedowierzaniem, ale kiedy jej powtórzył nowinę, upuściła talerzyk na podłogę i zanim młodzieniec się spostrzegł, zaczęła mu okrywać ręce pocałunkami.

— Dzięki, dzięki, mój dobry, poczciwy panie Stanisławie — mówiła. Nie wie pan nawet, jakie dobrodziejstwo pan nam wyświadcza.

— Ależ pani, co to znaczy, co to jest? — bronił się Chojowski, zawstydzony i zagniewany nawet trochę za ten nagły i gwałtowny wybuch wdzięczności nieszczęśliwej kobiety. — To właściwie nie ja... wypadek zwyczajny... Magazynier nasz okradł firmę... i wydalono go.

— Okradł — powtórzyła z przerażeniem Zgórska.

— Tak, zdarzają się wszędzie złodzieje, proszę pani, a mój kolega został nim z nędzy, więc trzeba się nad nim litować, zanim się go potępi. W każdym razie nieprzyjemnie będzie mężowi pani obejmować miejsce po takim człowieku... Trzeba mu jednak powiedzieć. [ 213 ]

— Dzięki Bogu i za to — mówiła Zgórska, wznosząc dziękczynne spojrzenie w górę — wie pan... — dodała oglądając się czy kogo niema w przedpokoju — wie pan... zaczynałam się już bać o Józefa. Zrobił się taki ponury, milczący, gorzki, zamykał się na klucz sam jeden, tam... Drżałam ciągle od kilku dni... O, ja go znam, on gotów na wszystko... Gryzie Się, bo widzi, że jego starania na nic... Boli go, że na mnie musi się oglądać... O, to człowiek ambitny... Bogu najwyższemu dzięki! To ci pana w fabryce? Zaraz? Co za szczęśliwy zbieg okoliczności.


∗             ∗

W parę dni po tej rozmowie Zgórski zajmował już posadę magazyniera fabrycznego z pensyą trzydziestu rubli miesięcznie. Panu Stanisławowi przyjemnie było widzieć go na nowem stanowisku. Znękany, przygnębiony, zgięty we dwoje niemal starzec w przeciągu krótkiego czasu, zmienił się nie do poznania: oko przygasłe nabrało blasku, z twarzy zniknęła apatya, każdy ruch tchnął jakąś nerwową energią. Przychodził czasami do swego młodego nauczyciela buchalteryi upewnić się, czy dobrze prowadzi księgę sobie powierzoną i chętnie słuchał wskazówek. Czuł niezmierną wdzięczność dla pana Stanisława i na każdym kroku okazywał ją szeregiem drobnych zabiegów, mających na celu ulżenie mu w pracy. Młodzieniec był kontent, widząc [ 214 ]Zgórskiego na skromnem ale pewnem stanowisku, ale nie mógł pozbyć się trwogi na myśl, że tą drogą prędzej czy później wyda się to, co dotąd jaknajstaranniej ukrywał przed kolegami, a głównie przed panną Wandą.

Niebezpieczeństwo powiększyło się jeszcze bardziej od dnia, w którym Olaski wszedł jako cichy wspólnik do fabryki. Nie pokazywał się wprawdzie w kantorze, ale widywał się z Malickim, który był zachwycony starym szlachcicem i prawie że mu się narzucał ze stosunkiem towarzyskim.

Czy nie lepiej uprzedzić samemu to, co i tak musi się stać prędzej czy później? — myślał sobie nieraz pan Stanisław. Najszlachetniej powiedzieć o wszystkiem pannie Wandzie, przeciąć raz energicznem, choć może bolesnem cięciem tę subtelną nitkę, która wije się pomiędzy nimi aż dotąd, chociaż żadne nie stara się o to. Chojowski zachowywał się wprawdzie jak najobojętniej, tak, żeby nie podsycać najlżejszem tchnieniem tej iskierki, ale przeczuwał, że samo oddalenie i chłód nie są w stanie jej zagasić. Nie podnosząc nawet głowy widział ciągle spojrzenie tych cimno-niebieskich oczu, z poza wielkiej kasy żelaznej. Było w nich coś, co go dręczyło jak ciągły wyrzut sumienia, wymówka niemal, żal nieujęty w żadną zwykłą postać, a jednak żywy i dojmujący, była miłość cicha, nieuświadomiona może, a jednak gotowa do ofiar i do poświęceń, była nadzieja, nie ginąca nawet pod ciosami zimnej rzeczywistości. Panna Wanda jednak nie dawała najmniejszego powodu do wystąpienia Chojowskiemu. Mając jakiś interes, przychodziła do niego jak do kolegi, opuszczając kantor wyciągała do niego dłoń bez najmniejszego śladu afektacyi, naturalnie, jak do każdego innego, [ 215 ]a przecież pan Stanisław potrafiłby odróżnić to dotknięcie ciepłej, miękkiej i subtelnej ręki wtedy nawet, gdy ma ich podawano tysiące wpośród najgłębszych ciemności nocnych.

Nie, tak być dłużej nie powinno, — mówił sobie codzień niemal Chojowski, przychodząc do kantoru.

Kilkakrotnie już, już zbliżał się do panny Wandy w zamiarze powiedzenia jej: Niech mi pani powinszuje, jestem narzeczonym, ale zawsze cofał się; bo zdejmował go jakiś strach. Rozumiał przytem, że takie powiedzenie zakrawałoby na okrucieństwo, byłoby wprost brutalstwem, którego on nie powinien, nie chce się dopuścić. Ale czas leciał i starannie ukrywana tajemnica lada dzień mogła się ujawnić. Pan Stanisław postanowił więc pozbyć się tego wyrzutu sumienia, który odbierał mu spokój, zatruwał nawet każdą słodszą chwilę przy boku Ludmiły. Gdyby nie zawinił nic przeciwko tej skromnej, pracowitej panience, milczałby niezawodnie, ale niestety, czuł, że na nim w pewnej mierze leży odpowiedzialność za to, co się stało. Czyż jego nierozsądny krok wtedy na majówce nie był tym podmuchem, który rozniecił w trawiący płomień iskierki, drzemiące w duszy kasyerki? Tak, zawinił, a więc musi odpokutować, musi się narazić na największą przykrość ze strony panny Wandy, dać jej najzupełniejszą satysfakcyę, pozwolić się poniżyć nawet, upokorzyć, podeptać... Wie doskonale, że panienka może mu powiedzieć: „Mylisz się pan, nie czułam i nie czuję dla ciebie nic, prócz koleżeńskiej życzliwości, a twoje przypuszczenia dowodzą twojej zarozumiałości jedynie.“ Gorzej jeszcze, może się ona obrazić za to wtrącanie się do tajemnic jej serca, może go nazwać [ 216 ]głupcem, nikczemnikiem, może mu rzucić w oczy najboleśniejszą obelgę... Wie o tem doskonale, ale jest przygotowany na wszystko. Niech się dzieje co chce, byle on wobec własnego sumienia był w porządku.

Pewnego wieczora panna Wanda mając wypłaty, musiała pozostać dłużej nieco w kantorze. Chojowski czekał aż znaleźli się sami i zamknąwszy swoje biurko, zbliżył się do kasyerki, która także zabierała się już do wyjścia.

— Pragnę pomówić z panią — rzekł głosem, który wydał mu się cudzym, niemiłym.

— Chciałem pani zadać jedno pytanie — rzekł, nie patrząc na nią wcale.

— Słucham pana — rzekła, kładąc pelerynkę.

— Ale odpowie mi pani szczerze, zupełnie szczerze? Dobrze?

— Skąd znowu to żądanie? — zaśmiała się. — Kobieta nie może być szczerą — dodała po chwili milczenia.

— Dlaczego, proszę pani?

— Bo, czasami jej szczerość mogą wyzyskać...

— Czyż zasłużyłem na takie słowa?

— O panu nie myślę. Niech pan mówi, postaram się odpowiedzieć panu szczerze, jeżeli tylko... potrafię. [ 217 ]

— Niech mi pani powie, czy pani nie ma do mnie jakiej urazy?

— Ja urazy do pana? — odparła, rumieniąc się. — Nie przypominam sobie, co prawda. Nie, nie wyrządził mi pan nigdy żadnej poważniejszej przykrości.

— A mnie się zdawało, że zawiniłem względem pani.

— Kiedy?

— Wtedy na majówce — rzekł pośpiesznie, jakby pragnąc coprędzej zrzucić ciężar, przygniatający mu sumienie. — Zawiniłem lekkomyślmością, za którą już nie raz robiłem sobie ciężkie wyrzuty... Byłem wtedy podniecony muzyką i tańcem... Powinienem więc przeprosić panią... Czy mi pani wybaczy?

— Ależ ja nie wiem, co pan zawinił, a pan chce, abym panu wybaczyła — rzekła, uśmiechając się. — To zabawne, doprawdy!

— Nie przypomina sobie pani?

Pokręciła główką, rumieniąc się.

— Wtedy na majówce?

— Na majówce? — powtórzyła — pamiętam... tańczyliśmy, a nad ranem poszliśmy się ochłodzić i spacerowaliśmy po lesie... Potem powróciliśmy wszyscy bardzo rozbawieni... Mnie upadły fijołki pod drzewem, a pan je podniósł...

— A pani mi je chciała odebrać... [ 218 ]

— I odebrałam! — zawołała, śmiejąc się. — Niedołęga z pana!

Chojowski oniemiał. Przestraszony, spoglądał na pannę Wandę, nie wiedząc, co mówić dalej. Czyż naprawdę zapomniała o pocałunku, który on, ulegając niepokonanemu porywowi rozigranych zmysłów, złożył spalonemi wargami na jej ręku? A może rzuca mu zuchwale wyznanie, igra z ogniem, jak niedoświadczone dziecko? Lecz nie, to niepodobna! Jej oczy są czyste!

— Więc to pana tak trapi? — ciągnęła dalej kasyerka. — Może z powodu tego bukieciku, skradzionego tak niezręcznie, czuje pan wyrzuty sumienia? Ach! jaki pan śmieszny!

I panna Wanda, osunąwszy się na krzesło, wybuchnęła srebrną kaskadą śmiechu, która spadała na młodzieńca jak potoki zimnej wody.

— Nie ma pani do mnie żadnej Urazy? Naprawdę? — pytał zarumieniony.

— Za cóżbym się miała gniewać na pana? Przecież mi pan nie zrobił nic złego.

— Szczerze pani mówi?

— H może pan chce koniecznie, żeby się za to na pana gniewać? — zagadnęła figlarnie. — Co też panu do głowy przyszło, panie Stanisławie! Jesteśmy, i mam nadzieję, że pozostaniemy w zgodzie.

Słuchając panny Wandy, Chojowski czuł, że jego obawy rozpraszają się. Tak, omylił się najwidoczniej, to, co brał za dowody przywiązania, było poprostu nieuświadomionem mu drgnięciem młodego, [ 219 ]rwącego się do miłości, serduszka dziewiczego. Ach! jak to dobrze! Jak to dobrze!

— Więc jesteśmy przyjaciółmi? — szepnął.

Kiwnęła energicznie główką.

— Co do mnie, zawsze byłam dla pana życzliwa — rzekła, spuszczając oczy.

— I pozostanie pani taką?

— Dlaczego mnie pan pyta o to? — zagadnęła, poważniejąc nagle.

— Żeby wiedzieć napewno.

— Taki pan dziś dziwny, nigdy jeszcze pana takim nie widziałam! Czy panu się co zdarzyło?

— Może to szczęście tak zmienia ludzi? — szepnął.

Panna siedziała nieruchomie, tylko jej długie, białe, wpółprzezroczyste palce bawiły się machinalnie wstążką od kapelusza.

— A czy można wiedzieć, co pana uszczęśliwia? — zagadnęła.

— Kocham i... jestem kochany, proszę pani.

Spuszczone powieki kasyerki podniosły się nagle. Źrenice ciemno-niebieskie spoglądały na pana Stanisława tak pieszczotliwie, tak zachęcająco, biło z nich takie ciepło serdeczne, takie przywiązanie, takie uwielbienie, jaśniała taka radość, było w nich tyle obietnic upajających, że Chojowskiemu słowa zastygły na ustach. Chciał się cofnąć, ale było już zapóźno. [ 220 ]

Panienka, zwykle blada, zarumieniła się, jak rozpalone w ogniu złoto i czekała w rozkosznem uniesieniu.

Stało się. Trzeba spełnić obowiązek — myślał sobie z rozkoszą pan Stanisław.

— Niech mi pani powinszuje — rzekł krótko — jestem narzeczonym.

Na twarzy panny Wandy najprzód odmalowało się zdziwienie, które przez chwilę walczyło z rozlanem w rysach upojeniem, ale wnet ustąpiło miejsca przestrachowi i rozwarte rozkosznie usta wykrzywiły się boleśnie.

— Pan narzeczony? — powtórzyła, jakby nie zdając sobie dokładnie sprawy ze znaczenia tych słów.

— Panny Ludmiły Olaskiej — dokończył twardo, prawie szorstko.

Sądził, że wybuchnie płaczem, lecz omylił się. Kasyerka zbladła tylko... jakiś czas oddychała szybko, potem zaczęła się uśmiechać, zebrawszy całą siłę woli. Śmiech ten był najprzód podobny do jęku, później przeszedł w spazm dławiony, wreszcie rozpłynął się w metaliczną gamę.

— Mam panu powinszować? Ależ winszuję! winszuję! I to mi pan chciał powiedzieć? tylko to?

Robiła nadludzkie wysiłki, żeby zapiąć pelerynkę. Pan Stanisław mimowolnie zbliżył się, żeby jej dopomódz, ale odepchnęła go energicznym ruchem. [ 221 ]

— Dziękuję panu! — rzekła tonem zimnym jak lód.

Chciał ją zatrzymać, ale obrzuciła go spojrzeniem, które go zabolało, bo zamiast obietnic upajających, zamiast uwielbienia, tliło się w niem lekceważenie i pogarda niemal.

— Więc to taka przyjaźń? — zawołał z goryczą młodzieniec, idąc za nią.

Nie raczyła mu nawet odpowiedzieć. Schowała do kieszeni klucz od kasy i wybiegła z dumnie podniesioną głową.






[ 222 ]
Stosunki pomiędzy Olaskimi a Komirowskimi zawiązały się same przez się, bo obaj ojcowie rodzin poszukiwali chciwie towarzystwa. Pewnego wieczoru na drugiem piętrze w oficynie zjawił się pan Bolesław z żoną i synem. Leon z początku nie myślał wcale, żeby zapoznawać się z Olaskimi, ale w końcu zdecydował się, zaciekawiony do najwyższego stopnia opisem Ludmiły, o której ojciec mówił z prawdziwym zachwytem.

— Słońce prawdziwe, powiadam ci jak ją zobaczysz, ciśniesz, jestem pewny, wszystkie swoje egipcyanki i królewny, a weźmiesz się do namalowania madonny polskiej. Co to za czystość, co za niebiańska słodycz maluje się na tej buzi. Gdybym był takim Corregiem albo Murillem, wziąłbym ją sobie za model i namalowałbym arcydzieło, przed któremby ludzie na kolana padali! Musisz ją koniecznie zobaczyć, bo to coś nadzwyczajnego poprostu! Twoja Anielka wyglądałaby przy niej, jak przekupka przy księżniczce. Szkoda tylko, że ma już narzeczonego, notabene, bardzo miłego człowieka, bo bym ci się kazał zakochać, o ilebyś sam był taki ślepy i nie uczynił tego zawczasu.

Leon, obrażony trochę za porównanie z Anielką, z początku nie chciał wcale iść, ale ostatecznie zaintrygowany wybrał się na herbatę do Olaskich.

— No i cóż? — pytał go ojciec na boku, skoro ukazała się Ludmiła — czy nie słoneczko?

— Ładna nawet dosyć — odparł Leon, przymrużając oczy — ale wie ojciec, że brak jej czegoś w twarzy. Powiedziałbym, że dusza zanadto [ 223 ]na wierzchu, nic tajemniczego, nic, coby podniecało fantazyę artysty. Zresztą typ znany, taki nasz, że coś z tych rysów tkwi w każdej niemal wieśniaczce i aż staje się banalnem... Chociaż nie przeczę, dałoby się z tego materyału coś wyciągnąć, zatarłszy naturalnie tę naiwność, która nadto przypomina gospodarstwo...

— To wszystko co w niej ganisz, mnie właśnie najbardziej pociąga, — odparł pan Bołesław — widzę, mój kochany, że się nawet nie możemy na jedno zgodzić, co piękne, a co nie. Ha trudno! Dla mnie panna Olaska to słoneczko, powtarzam: jak się uśmiechnie, to chociażem stary, zdaje mi się, żebym dla niej góry przewracał, na niebo po gwiazdy się wspinał, w ogień wlazł!

— Moje pojęcia muszą się różnić od pojęć ojca o pięknie, inaczej nie byłbym artystą — odparł zgryźliwie Leon. — Co zaś do panny Olaskiej, powiem ojcu na pocieszenie, że ma prawdziwie anielski uśmiech! Szkoda tylko, że darzy nim przeważnie swojego narzeczonego a nie mnie. To psuje trochę wrażenie!

Ludmiła przypatrywała się uważnie młodzieńcowi. Pojawienie się kogoś nowego w domu jej rodziców było dla niej niepowszednim wypadkiem. Po godzinie jednak rozczarowała się zupełnie do pana Leona, który z początku zrobił na niej dodatnie wrażenie.

— Dziwny człowiek — rzekła do narzeczonego — jest młody, a przecie nic nie wzrusza, nic nie budzi w nim zachwytów, ma jakby wyziębione serce i ze wszystkiego tylko szydzi. Czuję też w jego [ 224 ]spojrzeniu coś czego nie potrafiłabym określić, ale co mnie prawie obraża. Nie lubię jak mi się tak ludzie przyglądają.

— Zdaje ci się może... — bronił Leona Chojowski. — Komirowski jest bardzo wykształconym i przyjemnym.

— Tego nie potrafię ocenić.

— Powiedziałbym nawet, rozumnym.

— Ale jego rozum jest jak zorza północna, która mieni się wszystkiemi barwami tęczy i wzrok upaja, ale nie stopi ani jednej grudki pokrywających ziemię lodów. Z jego wykształcenia i talentów nikt nie odniesie pożytku, bo serce ma jak głaz. Mówi przez godzinę, a nie powiedział jeszcze nic, co by do niego pociągnęło. Zresztą co on sobie robić może z mojego zdania! Wiem przecie dobrze, że nie znam się na ludziach, bo ich widziałam w życiu mojem tak mało...

Młody Komirowski jakby przeczuwał ten instynktowny wstręt Ludmiły do siebie. W oczach dzieweczki było nawet coś co go odpychało i co niemile drażniło jego miłość własną. Postanowił więc zmienić to usposobienie i przysiadł się do niej przy herbacie.

— Czy pani lubi sztukę? — zagadnął znienacka.

— Czy lubię? — powtórzyła, spoglądając nań zdziwionemi oczyma. — Przyznam się panu, że nie znam tego rodzaju wyrażenia, a nawet nie używam go sama... Ale co do sztuki, to ją uważam za odbicie piękna natury w duszy człowieka, a ponieważ dzieła natury są wielkie, więc i dzieła sztuki robią na mnie zawsze wrażenie. [ 225 ]

— Sztuka nie wzoruje się na naturze i w niej nie szuka ideału piękna, proszę pani — rzekł Leon, zmrużając lekceważąco oczy — conajmniej służy nam ona do wydobycia pewnych nastrojów, jako środek. Prawdziwa sztuka dopiero tam się zaczyna, gdzie człowiek, obdarzony potężnem „ja“, patrzący na świat pod kątem swojej indywidualności, nadaje formę temu, co zrodziło się w jego wyobraźni; uciekać się on musi, niestety, do świata materyalnego, do natury, jak ją pani nazywa, ale czyni to niechętnie, przeobraża ją w sobie, nagina do nowych sił twórczych. Tak przynajmniej ja pojmuję sztukę.

— To dla mnie niedostępne, przyznaję panu — odparła Ludmiła.

— Właśnie też pragnąłbym panią wtajemniczyć w ten cudowny świat piękna, zaprowadzić do niego ot tak! — dodał, ujmując ją za rękę.

— Nie jestem przecie dzieckiem — odparła, marszcząc brwi i cofając delikatnie lecz stanowczo swoją dłoń.

— Zapewne, ale też moje wyrażenie było tylko przenośnią — rzekł urażony jej tonem Leon. — My, artyści, prowadzimy w ten sposób ludzkość w krainę ideału, nieraz czynimy to przemocą, wbrew jej woli, narażając się na prześladowanie i drwiny. To nas jednak nie zniechęca, kroczymy naprzód śmiało, nie oglądając się na nic. Ale ci, co się odłączają od tłumu i idą za nami na szczyty, Znajdują tam świat, o jakim nie marzyli w największych paroksyzmach swoich uniesień, świat nieskończenie piękniejszy, głębszy, szerszy, barwniejszy, wonniejszy, lepszy, świat rozkoszy, wobec których nasze życiowe rozkosze bledną jak podły kaganek łojowy wobec gloryi południowego słońca. [ 226 ]Dumny jestem, że mogę tam przebywać, że mi dano podnieść zasłonę u wejścia do tej świątyni, w której duch ludzki korzy się w prochu, wije się w konwulsyach uwielbienia przed majestatem piękna samego w sobie, samego dla siebie, piękna czystego, oderwanego od wszystkiego, co ludzkie!

Leon wypowiadał to wszystko przytłumionym, giętkim, melodyjnym głosem, cieniując starannie każdy frazes, lubując się dźwiękami własnemi, oczy jego śledziły bacznie wrażenie tych słów na panience.

Ludmiła słuchała w milczeniu, na czole jej osiadła lekka zmarszczka.

— Nie pragnę poznać tego świata, o którym się pan z takim zachwytem odzywa — rzekła po chwili milczenia.

— Nie pragnie pani? — powtórzył z odcieniem zdziwienia.

— Bo nie ufam mu, zadużo w nim rozkoszy i zapomnienia o cierpieniach, przytem jest on zbyt daleko od tego, w którym my żyjemy. Wolę zostać tutaj i ogrzewać się przy owym podłym kaganku, bo ten kaganek stoi w moim własnym domu, bo świeci ludziom prostym, przy ich ciężkiej pracy na kawałek chleba, wolę być bliżej wszystkiego co ludzkie... w tym tłumie, którym pan pogardzasz, a który ja kocham, za to właśnie, że jest ciemny, nieszczęśliwy, że nie przeczuwa szczytów, na jakie może się podnieść. Mam już taką naturę, że kochać, to dla mnie rozkosz najwyższa.

— O tak, pod tym względem zgadzam się z panią — szepnął — oprócz sztuki warto jeszcze żyć dla miłości. [ 227 ]

— Nie mam na myśli zwyczajnej miłości, — przerwała mu żywo z rumieńcem — mówiłam o kochaniu, które ogarnia wszystko, co piękne, co dobre, co bliskie, a więc przyrodę całą! Sztuka powinna udoskonalać człowieka, krzesać w sercach iskry Boże, rzeźbić dusze proste w woniejące cnotą kwiaty, być w służbie u tych, co torują ludzkości drogi nowe do doskonałości, nie zaś podnosić nas pod dalekie obłoki, na puste wyżyny i bezpłodne...

— Słowem, jest pani zwolenniczką sztuki tendencyjnej, czy tak? — przerwał Komirowski z lekkim przekąsem.

— Nie wiem, co pan chce przez to powiedzieć, ale zdaje mi się, że sztuka dla sztuki jest podobna do kobiety, która stara się być piękną nie dla tego, żeby być kochaną i obdarzyć kogoś szczęściem, lecz żeby podziwiać własną urodę w zwierciadle, zdala od ludzi. Cóżby pan powiedział o takiej kobiecie?

— Powiedziałbym, że szkoda jej nieużytecznej piękności.

— A widzi pan! — zawołała radośnie Ludmiła.

— A kto pani każe przypuszczać, że sztuka nie darzy szczęściem swych wybrańców? — mówił dalej nieprzekonany pan Leon. — Przeciwnie. Najbardziej jest wspaniałomyślną dla tych, co ją wielbią dla niej samej.

— O, pan mnie wyprowadza na manowce logiki! — odparła panienka potrząsając głową. — A ja właśnie mówiłam o istocie, która jest sama dla siebie i nie może kochać, nie chce obdarzać swoją miłością nikogo. Taką byłaby sztuka, gdyby się oderwała od cierpień, pragnień i radości ludzkich... [ 228 ]

— Cóż ją obchodzą cierpienia tego mrowiska, które pani raczy nazywać ludzkością. Artysta powinien przedewszystkiem zapomnieć, że jest człowiekiem, członkiem jakiegoś społeczeństwa, że należy do danej klasy, że żyje w danej epoce, powinien zaprzeć się wszystkiego i jak ksiądz katolicki, żyć tylko dla chwały swego wielkiego Kościoła.

— Hola, hola! — wtrącił się Olaski. — Ładne teorye pan wypowiadasz. Niema zgody, niemal Chociażbyś pan chciał jaknajusilniej oderwać się od tego wszystkiego, to zaręczam ci, żebyś nie potrafił nawet. Urodziłeś się polakiem czy tam francuzem, to pozostaniesz nim tak dobrze w mowie i obyczajach, w tradycyi, jak i w sztuce. Żebym ja tam niewiadomo jak i gdzie zasiał pszenicę, to zawsze ona będzie pszenicą, a nie żytem, albo też nie wyrośnie wcale, gdym ją na skałę rzucił.

— Ale drogą ciągłej kultury można ją zmienić, zbliżyć do pewnego ideału. Ja też dążę, żeby przez kulturę estetyczną wyzbyć się jaknajprędzej tamujących mi dostęp do sztuki czystej stempelków narodowych i społecznych...

— A skoro tak, to przepraszam — mruknął niechętnie Olaski. — Ja sądziłem, że to właśnie największa pochwała dla artysty, jak mu się powie, że jest krwią z krwi i kością z kości swojego narodu i swojej epoki.

— Daj pokój — szepnął pan Bolesław, trącając kolegę. — Szkoda czasu i atłasu na rozmowę z nim w tej kwestyi. On nawet tak nie [ 229 ]myśli, poprostu chce być oryginalnym, wyższym po nad wszystko i w tem chwały szuka.

— Mój ojciec prawdę powiedział — rzekła Ludmiła podnosząc się.

Takie nagłe przerwanie rozmowy nie podobało się Leonowi.

— I po co to rzucać pod nogi orchideje takim wieśniaczkom? — pomyślał sobie, patrząc niechętnie, jak panienka usiadła przy narzeczonym — wieśniaczkom, które po za kąkolem, bławatkiem i piwonią, nie uznają kwiatów? Dobrze mi tak.

Przyrzekał sobie solennie, że się już nigdy nie da wciągnąć w rozmowę na temat sztuki z mieszczuchami duchowymi i tego wieczoru dotrzymał sobie słowa. Pomimo niechęci, jaką uczuł do panny Olaskiej, szukał jednak jej towarzystwa.

— Kim jest właściwie ten pan? — zagadnął, niby od niechcenia, znalazłszy się znowu przy niej.

— Jak to? nie wie pan? To mój narzeczony, pan Chojowski.

— Wybaczy pani — odparł poprawiając binokle — ale to dopiero zaszczyt, a ja pytałem o stanowisko społeczne pana Chojowskiego.

— Jest buchalterem w fabryce — odpowiedziała sucho, przeczuwając instynktem kobiecym, do czego zmierzał młody Komirowski.

— Buchalter... aha!

Powiedział to paważnie, ale w taki sposób, że Ludmiła miała ochotę uderzyć go. [ 230 ]

— U kogo jest? — ciągnął dalej.

— Ma posadę u Maleckiego. A pan czem się zajmuje?

— Czyż ojciec nie wspominał nigdy o mnie? — zagadnął zmieszany z kolei Leon.

— Owszem, tylko nie potrafił objaśnić mnie, czem pan jest naprawdę. Podobno maluje pan... z amatorstwa?

— Wystawiam, a nawet sprzedaję potrosze — odparł niedbale — chociaż rzeczywiście, nie pozwoliłem jeszcze przylepić sobie na czoło etykietki żadnej, nie jestem „pozycyą w księgach społecznych“, jak by się zapewne wyraził pani narzeczony. Uprawiam bowiem i muzykę. Ach! u państwa jest fortepian! Czy pani pozwoli. I zniecierpliwiony rozmową, w którą się tak niebacznie uwikłał, usiadł do fortepianu, a odrzuciwszy energicznym ruchem włosy, zagrał swój koncert, swobodnie przerabiając go na dwie ręce.

Pod jego wprawnemi palcami staroświecki instrument zamienił się w coś doskonałego, posłusznego najkapryśniejszym jego zachceniom, oddającego najsubtelniejsze odcienia utworu.

Jakby pragnąc oczarować tę wieśniaczkę, która go słuchała z ciekawością, grał kolejno wszystkie swoje lepsze kompozycye, potem przerzucił się do klasyków i zakończył szumnym i głębokim Wagnerem, chcąc dać dowód, że naprawdę posiada technikę wyższą po nad poziom zwykły. [ 231 ]

Podczas jego gry w saloniku toczyła się półgłosem rozmowa. Komirowska, pogrążona razem z Olaską w staroświeckiej kanapie, nie mogła się powstrzymać, żeby nie chwalić swego jedynaka.

— Czy pani uwierzy, że on prawie wcale się nie uczył muzyki? Dwa lata wszystkiego brał lekcye, jeszcze na uniwersytecie będąc. Niech mi tak zagra ktoś, co skończył konserwatoryum. Daj się raz wreszcie poznać, Leonku, powtarzam mu ciągle, wystąp z koncertem w Towarzystwie muzycznem chociaż na początek, napiszą o tobie, zostaniesz sławnym... Ani chce słuchać! Nie będę grał tutaj, powiada. Nie i nie! I trzeba mu przyznać słuszność. Kto pragnie zostać czemś, musi się zagranicą pokazać, a potem dopiero do Warszawy przyjechać, to go złotem obsypią a jak tego nie zrobi, to pies o nim nie będzie wiedział! Ten chłopiec do wszystkiego ma talent. A jaki! marnuje się biedak, bo mu środków na kształcenie się brak. Miałby ochotę do Włoch się wybrać na parę lat, ale za co? Myślał, że mu ojciec da...

— Dlaczegóżby nie miał dać? — przytakiwała Olaska, która się coraz lepiej dostrajała do Komirowskiej.

— Pani nie zna mojego męża! — mówiła coraz ciszej pani Kazimiera. —Zdziwaczał formalnie tam na Syberyi, wolałby, żeby Leon do czego praktycznego się wziął. Możeby tak jak on tam w Irkucku piekarnię założył? bo już nie wiem co! Czy pani da wiarę, że Bolesław naprawdę zamierzał tu w Warszawie gdzie sklepik otworzyć. Ledwiem mu to wyperswadowała. Syn artysta — a ojciec sklepikarz. Drogę by chłopakowi zamknął i tyle. — Leonku, jeszcze tego mazurka [ 232 ]swojego! — dodała, zwracając się do syna. — A pani córeczka gra? — ciągnęła dalej.

— Gdzieżby się tam śmiała popisywać przy panu Leonie! — zawołała pani Olaska z gestem przerażenia. — Śpiewa tylko trochę, ma nawet przyjemny głos.

— Niechże pani namówi, Leon by zaakompaniował, on bez przygotowania potrafi!

Ludmiła, wbrew przypuszczeniom matki, nie dała się wcale prosić. Zbliżyła się pewnym krokiem do fortepianu i zaczęła przerzucać nuty. Wreszcie wybrała i, stanąwszy naprzeciw pana Stanisława, zaśpiewała metalicznym, dźwięcznym jak srebro mezzosopranem: „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie!“

Przez cały czas oczy jej tkwiły w narzeczonym: wszyscy rozumieli, że śpiewa dla niego, że jemu tylko świecićby pragnęła całym blaskiem swojego uczucia, całą gloryą wschodzącego życia. Pragnęła w ten sposób wynagrodzić temu kochanemu, dobremu panu Stanisławowi krzywdę, jaką mu wyrządził obecnie młody Komirowski swojem lekceważeniem, chciała temu zarozumiałemu, stojącemu na wzniesionym przez siebie samego ołtarzu egoiście pokazać, dla kogo jej serce bije. Tak, ona śpiewa pieśń miłości swemu wybranemu, a ten musi jej wtórować.

Komirowski zrozumiał swoją fałszywą rolę i wstał od fortepianu, skoro tylko panienka przestała śpiewać. Był zły, prawie zagniewany na tę wieśniaczkę, która nietylko, że odrzuciła jego przynęty, ale [ 233 ]jeszcze zadrwiła z niego w taki przykry sposób. Stracił też na humorze i robił uszczypliwe uwagi, wtrącając się do rozmowy, którą prowadził Chojowski z jego ojcem.

— Wie pan, nie poznaję Warszawy — mówił z goryczą pan Bolesław — chwilami doznaję takiego wrażenia, jakby mnie przeniesiono do Nowego Jorku, albo też na kraniec świata! Ludzie tu tworzą stado, pasące się bezmyślnie na stepie, gotowe rozproszyć się na pierwszy lepszy szelest, błądzące bez celu byle dalej. Nikt nie zastanawia się, co jutro przyniesie, żadnych prądów, żadnych dążeń — rzekłbym, miasto zaczarowane, gdzie wszystko, co żyło, śpi snem głębokim, z którego nie ocknęłyby nikogo nawet gromy, nawet powódź! Wielka wydma, przenoszona z miejsca na miejsce lada powiewem wiatru, niepłodna. Nasze społeczeństwo jest ubogie, to prawda, powinniśmy mu przysparzać bogactw materyalnych, ależ, dla Boga! nie róbmy sobie z tego programów! Pieniądz, to tylko pieniądz, i sam przez się nie podniesie nas ani na jeden cal po nad poziom pełnego koryta. No i do czegośmy doszli?! Że ta nasza, niegdyś do szpiku kości, Warszawa zamieniła się na gniazdo karyerowiczów, pełno naokoło ciebie jakichś typów z pod ciemnej gwiazdy, co to się do złotego cielca modlą a o Boga nie dbają! jakichś kosmopolitów! Żeby takiego pana nauczyć po angielsku albo po niemiecku, to byłby z niego cudzoziemiec gotowy. Co najsmutniejsze, czujemy nieomal szacunek dla takich, co sobie potrafili kieszenie napchać, choćby to byli, jak powiedział niedawno jeden z moich kuzynów, szubrawcy skończeni! Pieniądz, zabawa, no, i sport! I to się nazywa Życie publiczne! Widzi mi się, że przeciętny warszawiak wolałby order kotylionowy albo żeton sportowy od nie wiem już [ 234 ]jakiego dyplomu zasługi albo krzyża! Tak, tak, inne czasy przyszły i to ponoć nietylko u nas, ale i w całej Europie ludzie gonią za użyciem i za chwilkę przyjemną dyabłu by duszę zaprzedali.

— A jednak musi ojciec przyznać, że pieniądz to potęga! — przerwał Leon. — Społeczeństwo zamożne może się kształcić, cywilizować. Samego kierunku nie podobna więc naganiać. A co do tego, że Warszawa się zmieniła, wytłómaczę to bardzo prosto: urosła i tyle. Są w niej tacy i owacy. Pachną kosmopolityzmem, powiada ojciec. Podług mnie to właśnie dowodzi, że się powolutku równamy z Europą, żeśmy się przestali zasklepiać, jak ostryga w skorupie, że i nas porwał wartki potok życia wszechświatowego. Potępiać ludzi za to, że starają się nie być nędzarzami, to doprawdy ryzykowne trochę! Dziś są oni jeszcze dorobkiewiczami, ale za x lat zamienią się na protektorów społeczeństwa, będą popierali sztukę, zakładali muzea, akademie, jednem słowem, ucywilizują nas! Co do mnie, ta dzisiejsza Warszawa, tętniąca życiem, nie ograniczająca się na tak zwanem życiu rodzinnem, Ćwicząca siły w sportach, trzeźwa, wyrzekająca się mrzonek, nie zapatrzona, jak zrujnowany panek, w swoją minioną świetność, ta Warszawa, dążąca wytrwale do kultury, robi na mnie wrażenie sympatyczne i pogodziłbym się z nią może, gdyby ta jej kultura stała się nie polorem, ale rzeczywistością. Czy to nie skandal, żeby takie wielkie miasto, rosnące jak na drożdżach, nie zdobyło się dotąd na muzea sztuk pięknych, na akademię?

— Dość jednostronnie pojmuje pan kulturę — odezwał się milczący dotąd Chojowski. — Czy podług pana niema nic ważniejszego ponad tak zwaną kulturę? [ 235 ]

I cóż nam z tego przyjdzie, że będziemy mieli muzea, jeżeli w tych muzeach będą nam pokazywali zamorskie osobliwości, zamiast tego, Z czego powinniśmy być dumni? jeżeli nasi akademicy będą malowali we Włoszech włoskie niebo? jeżeli nasi fabrykanci będą popierali to, co przynosi szkodę społeczeństwu?

Niebawem goście pożegnali się i odeszli. Pan Stanisław pozostał jeszcze, proszony przez Ludmiłę.

— Mam do pana wielką prośbę — rzekła patrząc mu błagalnie w oczy.

— Słucham — szepnął, siadając u jej nóg na taburecie.

— Pamięta pan jeszcze nasze rozmowy w Kołatynie?

— Czy mam je pani powtórzyć?

— A więc dobrze, niech pan wypełni dane obietnice, niech mnie pan zaprowadzi na dno mętnych wirów, gdzie mogłabym podać rękę maluczkim. Zrobię wszystko, co mi pan wskaże, przysięgam, że nie cofnę się nawet przed ciężką pracą, bo ja tak dłużej żyć nie mogę... nie mogę... Ta bezczynność truje mnie gorzej, niż tęsknota. Przyrzeka pan?

Zamiast odpowiedzi, Chojowski przycisnął do ust jej rękę.

— Czy pani odwiedza Zgórskich? — zagadnął po chwili milczenia.

— Czasami. [ 236 ]

— To niech pani tam przyjdzie kiedy i pomówi z panną Zofią. Ona panią wprowadzi pomiędzy kobiety, które coś robią, grają jakiś teatrzyk na cel dobroczynny, czy coś takiego... Niech pani spróbuje, ja ze swej strony także co obmyślę.

Podziękowała mu wymownem spojrzeniem i rozstali się.

Na odchodnem pan Stanisław przypomniał Olaskiemu, że za parę dni u Maleckiego miało się odbyć zebranie w jakiejś kwestyi, na które zapraszano wszystkich, którym przemysł i dobrobyt kraju leży na sercu.

Olaski przyrzekł przyjść razem z Komirowskim.






[ 237 ]
Wchodzących kolegów przyjął we drzwiach Malecki i podawszy im uprzejmie rękę, wprowadził do salonu, gdzie się już znajdowało kilkanaście osób, a pomiędzy nimi w samym kąciku, skromnie siedział Chojowski.

— Podobno macie panowie radzić nad podniesieniem jakiejś gałęzi przemysłu? — rzekł Komirowski. — I owszem, i owszem, chętnie przyłożę się swoim skromnym kapitalikiem do takiej roboty o charakterze społecznym.

— Zaraz zaczynamy — odparł Malecki.

Koledzy zajęli miejsca obok pana Stanisława, gdyż nikogo więcej nie znali tutaj.

Na środku obszernego, porządnie, ale nad wyraz banalnie umeblowanego salonu, stał duży stół, zarzucony papierami. Przy nim kilkanaście krzeseł krytych pluszem bordo, pustych jeszcze, bo obecni przechadzali się, rozmawiając półgłosem, albo też pochowali się w sąsiednim gabinecie, skąd dolatywał głośniejszy gwar, przerywany śmiechem.

Nagle gabinet zaczął się opróżniać; najprzód wytoczył się z niego okrągły, jak antałek, pan, z gładko ogoloną twarzą, z uśmiechem przyrosłym do wywiniętych warg; za nim postępował elegancki, wykwintnie odziany młodzieniec, z kokieteryjnie zaczesanemi włosami i ufryzowaną brodą, w śnieżnej białości haftowanym gorsie koszuli; na samym końcu wreszcie, zgarbiony, spoglądający dookoła biegającemi oczkami, chudy blondyn, ze zwojem papierów pod pachą. [ 238 ]

W salonie zrobiła się nagle cisza, goście siadali na krzesłach pod ścianami, pozostawiając okolice stołu niezajętemi.

— Niech panowie pozwolą bliżej — zachęcał Malecki. — Pan dobrodziej ma głos — dodał, zwracając się do ukrytego pod oknem jegomościa, mającego wygląd ascety.

Abnegat wzbraniał się, w końcu jednak zdecydował się zbliżyć.

— Kto to jest? — zagadnął Komirowski pana Stanisława.

— Jeden z naszych redaktorów, zajmujący się sprawami ekonomicznemi.

— Bój się pan Boga i objaśniaj nas, kto mówi, za każdym razem, bo żywej duszy tu nie znamy — dodał Olaski.

Publicysta wodził przez chwilę oczami po zgromadzonych, jakby pragnąc się zoryentować, kogo ma przed sobą, poczem odchrząknąwszy energicznie, wyprostował się i zaczął mówić pewnym, wyrobionym, przyjemnym głosem:

„Oddawna, moi panowie, naród nie znajdował się w bardziej krytycznym momencie dziejowym, jak obecny. Germański ocean zalewający piędź do piędzi, od wieków niziny słowiańskie, obecnie pod parciem rozpętanych wichrów nienawiści plemiennych, podnosi się groźnie. Niedość, że wtargnął on na obszary polityczne, niedość, że zamulił, albo pokrył swemi głębiami polskie dziedziny, ale teraz piętrzy się coraz wyżej, wdziera się na wyspy, gdzie poza tamami wzniesionemi mrówczą pracą, chronią się niedobitki licznych niegdyś grunwaldzkich [ 239 ]zwycięzców, — usiłuje zniwelować te dumnie i niespożycie dotąd wznoszące się skały religii, języka, obyczajów i tradycyi. Szczupły zastęp polski broni się rozpaczliwie, wytęża całą swoją energię, żeby się ocalić od zalewu, ale niestety, bałwany biją w niego coraz zacieklej, coraz bezwzględniej i dziś widzimy, jak wdzierają się one już do wnętrza chałup polskich, jak zdradzieckie ich wody liżą stopy ołtarzy narodowych, nie cofając się nawet przed bramami świątyń.

Patrzymy na walkę, a każdy cios, spadający na głowy naszych rodaków i nam sprawia ból, każda wyspa polska, pochłonięta przez powódź germańską, to także nasza strata, tem gorsza, że niepowetowana.

Stajemy więc wobec pytania, narzuconego nam przez solidarność narodową: czy patrzeć biernie na tę nierówną walkę, czy ograniczyć się na jałowem współczuciu, czy też wyciągnąć do naszych rodaków dłoń braterską i iść z nimi razem?

Niema chyba pomiędzy nami nikogo, moi panowie, ktoby się wahał, jaką drogę z pomiędzy tych dwóch obrać. Zastanówmy się jednak, co to znaczy iść ręka w rękę z dzielnymi poznańczykami, przeciwko zwartemu i potężnemu murowi germańskiemu. Minęły bowiem czasy, kiedy o walce orężnej mogła być mowa. A jednak walczyć trzeba!

Ci co znają mechanizm dzisiejszych społeczeństw ucywilizowanych, którym nie tajne są sprężyny, poruszające skomplikowane ustroje, zwane państwami, wiedzą, że my, polacy, dzierżymy w dłoni broń, jeżeli nie zabójczą dla naszego odwiecznego wroga, to przynajmniej mogącą zadać mu ciosy dotkliwe. Bronią tą jest z naszej strony [ 240 ]solidarność narodowa, ujawniająca się w pewnych celowych postępkach. Zespólmy się w jedną całość ożywioną wspólnemi pragnieniami i uderzmy przeciwnika w najdrażliwsze jego miejsce, nie w serce, bo to jest dla nas niedostępne, nie w mózg, bo ten, niestety, funkcyonuje wzorowo, i naruszenie jego działalności odbiłoby się niekorzystnie na nas samych, ale zwróćmy swoje groty na kieszeń niemiecką. Tak, panowie, kieszeń w tym wypadku daje się zupełnie słusznie porównać z żołądkiem, który według znanej bajki, trzyma w ścisłej zależności od siebie wszystkie najszlachetniejsze organy. Jak zaś uderzać można powiedzą nam liczby statystyczne.

W ciągu ostatnich trzydziestu lat Niemcy z państwa przeważnie rolniczego zamieniły się powoli na państwo przemysłowe. Przez długi czas fabrykanci niemieccy produkowali „tanio, ale źle,“ dziś jednak stan rzeczy zmienił się. Towary niemieckie przestały być złemi, a nawet są tak dobre, że zaczynają współzawodniczyć z angielskiemi. Armia przemysłowa niemiecka niewiele ustępuje dziś armii wojskowej, i ta tak jak tamta, prowadzona przez genialnych dowódzców, święci zwycięztwa na współzawodnikach. Kraj Wilhelmów i Fryderyków, od Poznania aż do brzegów Renu, pokrył się siecią dróg żelaznych, które łączą strategicznie ze sobą niezliczone fabryki, podobne do olbrzymich fortec, skąd wyruszają na podboje nasi odwieczni wrogowie. W fizyce istnieje t. zw. prawo, według którego każdy ruch odbywa się w kierunku najmniejszego oporu, nic więc dziwnego, że towary niemieckie zalewają wschód. Królestwo Polskie, śpiące do niedawna snem ekonomicznym, stanowi niejako przedmurze, na które ta powódź towarowa [ 241 ]wywiera największy nacisk. Z tych kilku szeregów suchych liczb, które panom przytoczyłem, widzicie, że rocznie kikadziesiąt milionów wypływa od nas na zachód, gdzie zapładnia swoją utajoną siłą liczne organy wytwórcze naszych nieprzyjaciół. Uprzytomnijmy sobie, panowie, że te miliony — to zarobek niemieckiego robotnika i niemieckiego fabrykanta, że z niego właśnie nasi prześladowcy żyją, z niego opłacają podatki swemu rządowi, temu samemu rządowi, który z kolei używa naszych pieniędzy na walkę z żywiołem polskim, na subwencyonowanie komisyi kolonizacyjnych, na opłacanie pedagogów wrześnieńskich, na utrzymywanie całej zgrai mniej lub bardziej zamaskowanych hakatystów, na zakup bagnetów dla grenadyerów pomorskich — o ironio! pieniędzy, pochodzących w znacznej części z naszych własnych kieszeni!

A teraz, panowie, powiedzcie sami, czy napełnienie worka niemieckiego zdobytym w krwawym znoju groszem, nie jest w tych warunkach zaciskaniem pęt, dławiących naszą własną szyję, czy nie jest lekkomyślnością karygodną, szaleństwem, omal nie równoznacznem z samobójstwem ekonomicznem?

W tem miejscu w sali rozległ się szmer, z pod ściany odezwały się nawet oklaski, które jednak wnet umilkły, gdy ekonomista, zaczerpnąwszy w zaklęśniętą pierś oddechu, zaczął mówić dalej:

„Tak by było niestety, lecz na szczęście społeczeństwo nasze dojrzewa, zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie pociąga za sobą apatya i bierność ekonomiczna. Zewsząd podnoszą się głosy, pytające co czynić. My — ekonomiści odpowiadamy na te wezwania szczerze i prosto przestańcie kupować od niemców, zwróćcie się do [ 242 ]tych, co są nam życzliwi, choćby obojętni, ponieście nawet pewne drobne straty, narazie przynajmniej — narazie, powtarzam, bo równolegle musimy zapełniać luki w naszym własnym przemyśle, pracować sami, zamiast dawać pracę swoim wrogom.

Ale kwestya, czy taka broń, niewinna, nieszkodliwa napozór, jest rzeczywiście groźną dla niemców?

A więc, zastanówmy się nad jej skutecznością! przypuśćmy, że cały naród polski poparty w tej bezkrwawej wojnie z nawałą germańską, przez wschód słowiański, pójdzie jak jeden mąż na plac boju. W takim razie cała ta powódź towarów, podbijająca słowiańskie rynki, cofnie się nagle, życiodajny strumień naszego złota wyschnie, olbrzymia liczba fabryk, pracujących dziś całą siłą pary stanie, tłumy robotników, prowadzone przez antipolskich wodzów przemysłu, znajdą się na bruku miejskim, wobec nędzy. A nędza, moi panowie, to nieszczęście, straszniejsze, aniżeli wojna, w której padają trupy i ranni, to bicz, smagający dotkliwie, to zwiastun zwyrodnienia fizycznego, duchowego i moralnego. W jej bladych, kościstych, tchnących grobową zgnilizną objęciach buta germańska stopnieje, jak stal w pożerającym ją ogniu.

Walka ta i nam da się z początku we znaki, będziemy bowiem zmuszeni kupować niektóre towary drożej, ale taki stan rzeczy będzie, jak powiedziałem, przejściowy; nie minie kilku lat, a te same przedmioty, jakie nabywaliśmy za granicą, zaczną wychodzić z naszych fabryk. Nasz przemysł młody, potężny, wsparty, jak na opoce, na solidarności narodowej, wleje w społeczeństwo nowe siły, powoła do służby w swojej armii zastępy bezrolne, skazane na niedostatek. Czyż [ 243 ]dla takich doniosłych celów, dla jaśniejszej przyszłości nie warto przyłożyć ręki? Mojem zdaniem, jest to nietylko praca dla własnego pożytku. Skończyłem, moi panowie, przemawiam do was w imię dobra społecznego, jak do prawych obywateli. — Dałem wam ogólny zarys tej kampanii przemysłowej, szczegóły zaś taktyczne pozostawiam technikom. Oni panom powiedzą, co i jak czynić należy, ażeby zwrócić wylew zagrażającej nam zniszczeniem rzeki germańskiej na jej własną dolinę, jak podeprzeć wyglądających od nas pomocy dzielnych rodaków!

Abnegat skłonił się i usiadł oklaski z początku nieśmiałe, wybuchnęły teraz, jak rozpętana nagle burza.

— Wcale ładnie mówił, nieprawdaż? — szepnął zadowolony Olaski.

— Nie spodziewałem się nawet usłyszeć tutaj coś podobnego — odparł przyjemnie zdziwiony Komirowski — jednakże są jeszcze ludzie, co czują i myślą, jak polacy; aby tylko nadzieje tego pana ziściły się — co do mnie, zdaje mi się, niestety, że w walce tej liczyć możemy tylko na siebie samych. Ano, zobaczy się. — Chciałbym jednak wiedzieć, do czego on to prowadzi.

— To się niebawem wyklaruje — odezwał się z lekkim uśmiechem ironicznym Chojowski — trochę cierpliwości.

Oto nowy mówca przychodzi do głosu.

— Któż to taki? Wygląda trochę na dandysa — mruknął Olaski.

— Nie znam go. Podobno jakiś inżynier technolog. [ 244 ]

Głuchy gwar, jaki panował po przemówieniu ekonomisty, uciszał się powoli, na ogół wywarło ono dobre wrażenie, zapalano się nawet tu i owdzie; jakiś pan, znawca stosunków w Poznańskiem, głośno opowiadał o oburzających faktach znęcania się niemieckich nauczycieli nad dziećmi polskiemi. Ktoś inny przytaczał dane, dotyczące zakładów przemysłowych polskich w Księstwie; gestykulowano żywo, co moment padało z czyichś ust dobitniejsze wyrażenie, skierowane przeciwko hakatystom.

Malecki poszukał w kąciku ekonomisty, ażeby mu podziękować.

— Doskonale wywiązałeś się, redaktorze kochany, ze swojego zadania — mówił, ściskając mu rękę — twoja odezwa usposobiła ich gorąco. Sądzę, że wobec tak pożądanego nastroju inżynier mógłby zaczynać. — W podobnych sytuacyach nie można tracić czasu!

I z uśmiechem na rumianej, pełnej, tryskającej zdrowiem twarzy, zbliżył się do eleganckiego pana, który siedział dotąd poważnie przy stole, gładząc fryzowaną brodę białemi palcami.

— Inżynier Przemyski ma głos — rzekł dobitnie, zwracając się na pokój.

Młody technolog, w przeciwstawieniu do poprzednika swojego, który porywał słuchaczy zapałem i swadą, potrącając o struny uczucia, był, czy też starał się być zimnym, trzeźwym i chętnie uciekał się do cyfr i wywodów natury technicznej, zatrzymywał się co chwila, żeby znaleźć coś w leżących przed nim papierach i nabrać z natury krótkiego oddechu. Obecni mieli przed sobą typowego technika, praktycznego [ 245 ]nawskroś, ale też pozbawionego polotu i fantazyi. Może dla tego właśnie słuchano go z uwagą; spodziewano się nadto, że technik sprowadzi podniesioną sprawę samoobrony na polu ekonomicznem z gruntu uczuciowego na realny.

Olaski nie potrafiłby zapewne powtórzyć w szczegółach tej przemowy, ale doskonale zapamiętał charakterystyczniejsze momenty.

„Zarówno pojedyńcze osobniki, jak i narody działają, powiem nawet, powinny działać pod impulsem pewnych uczuć, bo uczucia są jakby ogniem w maszynie parowej życia, którego błogosławione ciepło wytwarza energię niezbędną do wykonania pracy mechanicznej, szeregu celowych czynów. Nie możemy jednak zapominać, że zarówno niedostatek, jak i nadmiar ciepła sprowadzają ujemne skutki. W pierwszym przypadku maszyna społeczna porusza się leniwie, ospale, w drugim zaś grozi jej, podobnie jak zwykłej lokomobili, przepalenie kotła, które może spowodować niszczący wybuch.

Strzeżmy się więc, żeby w nadmiarze zapału, wznieconego nienawistnemi uczuciami, nie wywołać fatalnej katastrofy.

Nie mam bynajmniej zamiaru zmniejszać w czemkolwiek doniosłości słów szanownego redaktora, który tak trafnie ze swojego punktu widzenia objął sytuacyę; zgadzam się z nim w zupełności, że obowiązek nakazuje nam odwrócić się od tych, co utrzymując z nami stosunki handlowe, działają równocześnie na naszą szkodę, pragną nas zgnębić na wszystkich punktach, a nawet pragną naszej zagłady, ale nienawiść sama w sobie jest złym doradcą, zwłaszcza tam, gdzie idzie o interes. [ 246 ]

W kwestyach ekonomicznych trzeba być trzeźwym, tak samo, jak w wojnie trzeba być rozważnym. Ileż to bitew przegrywano wskutek zbytecznego zaufania we własne siły, wskutek zapału niepopartego zimną rachubą! Więc panowie, bądźmy przedewszystkiem rachmistrzami, nie przystępujmy do żadnej pracy, nie przygotowawszy się do niej gruntownie, nie rozważywszy wszystkich „pro i contra“. Kupować drogi towar od sympatyzujących z nami fabrykantów to rzecz niebezpieczna — niebezpieczna dla tego, że sympatye tego rodzaju ludzi są zawsze podejrzane, to raz, powtóre zaś, że takie postępowanie przynosi nam stratę materyalną. Podług mnie zatem, należałoby ten system sprowadzić do najciaśniejszych granic, natomiast starać się najusilniej wystarczać samym sobie. Tak jest, panowie, na tej tylko drodze możemy pogodzić uczucia nasze z interesem. Zakładajmy nowe fabryki, wzmagajmy naszą siłę wytwórczą, bo mamy wielkie szanse powodzenia po temu.

Powtarzam jednak, że jaknajgruntowniejsza rozwaga, jaknajgłębsza wiedza, jaknajściślejszy rachunek służyć nam winny za przewodników w tej pracy! Zanim rozpoczniemy działalność na jakiemś polu, leżącem odłogiem, zbadajmy, jak rolnik glebę, środki nasze i siły, ażeby się upewnić, że ta rola wróci nam nasze nakłady i nie narazi na straty.

Takich zaniedbałych gałęzi w naszym przemyśle jest dużo — dość wybrać którąkolwiek z nich i co do mnie, od dawna zajmowałem się tem, śledziłem jaknajpilniej rozwój naszego przemysłu, z rocznikami statystycznemi w ręku, i Udało mi się odkryć kilka bogatych, prawie że nie naruszonych kopalń, które wymagają tylko umiejętnej, zasobnej [ 247 ]w kapitał energii, ażeby zapewnić sowite zyski tym, co je zaczną eksploatować.“

W tem miejscu młody technolog zatrzymał się i spostrzegł z zadowoleniem, że jego głos nie pozostał bez echa.

Na twarzach zgromadzonych kapitalistów malowało się zaciekawienie, wiele oczu zaczynało błyskać pożądliwością. W miarę, jak inżynier rozwijał swoje projekty, uzasadniał je argumentami, zaczerpniętemi z urzędowych sprawozdań, oświetlał z rozmaitych punktów widzenia, oznaki zadowolenia mnożyły się. Mgliste rojenia ekonomnisty-teoretyka przyoblekały się w jędrne, zdrowe, powołane do długiego, a płodnego życia ciało; słychać było już w powietrzu, poruszanem wzmożonemi oddechami obecnych, jakby zbliżający się coraz bardziej dźwięk złota, szelest banknotów.

Interes miał olbrzymie, nie dające się zaprzeczyć szanse; państwo zakupuje rocznie za parę milionów celuloidu w najrozmaitszych postaciach, materyał ten bowiem, od niedawna wprowadzony do techniki, odznacza się niezmierną plastycznością, pozwala się przeobrażać nader prosto w mnóstwo przedmiotów codziennego użytku; robią z niego zabawki dziecinne, galanteryę, fotograficzne przybory; naśladuje on do złudzenia kosztowną kość słoniową i zastępuje ją wybornie, słowem, celuloid to nieoceniony nabytek, przed którym otwierają się coraz to szersze ujścia w przemyśle.

Dlaczegobyśmy nie mieli wytwarzać u siebie tej substancyi? Posiadamy drzewnika poddostatkiem w najrozmaitszych postaciach, [ 248 ]niewyłączając bawełny, którą już hodujemy w zakaspijskim kraju, mamy spirytus, — kwas azotny zaś niezbędny do fabrykacyi celuloidu, będącego połączeniem pyroksyliny z kamforą, nie wypada u nas drożej, aniżeli zagranicą; słowem dla tej gałęzi wytwórczości znajdujemy u siebie zupełnie przyjazne warunki. Technicy, którzyby potrafili poprowadzić zakład produkujący i zarazem przeobrażający celuloid na rozmaitego rodzaju wyroby, znajdą się także. On sam — Przemyski, zwiedzał niemieckie i francuskie fabryki wtajemniczył się dostatecznie w sposoby i metody wytwórcze i gotów byłby zaofiarować swoje usługi tym, coby się doń zwrócili. Nie każdemu zapewne wiadomo, że istnieją już w Królestwie dwa zakłady tego rodzaju: jeden w Łodzi, należący do pana Brandta, drugi w okolicach Warszawy, będący w rękach pana N; założono też w przeszłym roku fabrykę celuloidu w płytach w jednem z miast rossyjskich — i to wszystko.

Trzy małe zakłady w olbrzymiem państwie, zużywającem za parę milionów tego materyału. Placówka tak, jakby nie zajęta wcale — kopalnia złota ledwie naruszona, a kryjąca w swem łonie fortuny, które zabiorą ci, co przyjdą najpierwsi! A więc precz z apatyą! Oto szczegółowo obliczone na nasze stosunki koszty produkcyi i porównanie ich z cenami możliwemi do uzyskania. Interes czysty, a nadewszystko pewny! Wydarte Niemcom miliony, tysiąc par rąk zajętych! Ale żeby wypowiedzieć w tej dziedzinie walkę Niemcom z nadzieją zwycięstwa, należy iść zgodnie, zwarcie, wspólnemi siłami — zjednoczyć się, bo inaczej, zamiast pobić na rynku wewnętrznym potężnego współzawodnika, sami się wytępimy wzajemnie w walce konkurencyjnej. [ 249 ]

Inicyatorowie zgromadzenia zrozumieli doskonale ten zasadniczy warunek powodzenia i dlatego zaprosili tutaj właścicieli i kierowników istniejących fabryk. Panowie ci dadzą obecnym obraz tej młodej gałęzi produkcyi u nas i wskażą co i jak czynić należy, żeby ją podnieść do poziomu, na którym walka z zagranicą byłaby możliwą.

Elegancki technolog ani na chwilę nie wyszedł z granic umiarkowania, nie dał się porwać z realnego gruntu fantazyi; każde jego zdanie tchnęło chłodną rachubą. Skończywszy, wiedział doskonale, że ostrożniejsza, solidniejsza, mniej wrażliwa na piękne słówka, ale za to skorsza do czynu połowa zgromadzenia, stanęła po jego stronie, chociaż oklaski tym razem nie były tak huczne, jak poprzednio.

Nastąpiła krótka przerwa; w salonie potworzyły się grupy kapitalistów, dyskutujące żywo nad projektem młodego inżyniera; ci i owi robili pewne zarzuty, ale na ogół uznawano go za dobry i praktyczny.

— Ma słuszność! — dowodził nizki pan o bawolim karku i twarzy buldoga, — nie kupujmy od nikogo nie czas już żywić obcych, kiedy się samemu przymiera głodem! Kto siedzi z założonemi rękami, tego prędzej czy później dyabli porwą.

— Nie święci garnki lepią! — mówił jedyny w zgromadzeniu milioner, dajcie mi kapitał, a w przeciągu dwudziestu lat stworzę wam przemysł niegorszy od niemieckiego. Cała rzecz w tem, że kapitały nasze pleśnieją w bankach i towarzystwach kredytowych, że chcemy brać procenty bez ryzyka, a brak nam zaufania we własne siły. Uleczcie tę chorobę społeczną, a wypłyniecie. [ 250 ]

— Możemy przecież robić kapitałami francuskiemi i belgijskiemi, jak dotąd, — ośmielił się wtrącić jakiś krociowiec, naśladujący powierzchownością lorda angielskiego.

— Zapewne, zapewne, — mruknął milioner, — ale po co dawać zyski obcym kapitałom, jeżeli się ma własne? pytam. Co do mnie, wyprawiłbym naszych dusigroszów, kosztem publicznym do Ameryki, niechby się tam przypatrzyli, jak jankesi obracają pieniędzmi i jak pracują! Toby nauczyło ich przedsiębierczości.

— Jesteśmy powołani do odegrania niezmiernie ważnej roli w słowiańszczyźnie, — piszczał jakiś głosik z kąta; — wyrzuciwszy niemców z własnych rynków, obejmiemy niebawem w spadku po nich cały wschód. Królestwo zamieni się w jeden okrąg przemysłowy, który z Rosyą Europejską podbije Syberyę, a potem sięgnie aż do serca Azyi. Naród wyładuje w ten sposób swoją energię, która niema ujścia, to dla mnie nie ulega żadnej wątpliwości.

— No, a taryfy różniczkowe?

— Wie pan co? — szeptał swemu sąsiadowi do ucha, stojący solidnie w interesach, fabrykant warszawski, — gdyby mi dziś powiedziano, co wolisz, przywrócenie celnej granicy, czy też zniesienie dyferencyjnych taryf, bez wahania wybrałbym ostatnie. No, czy nie racya? Dziękuję za błyszczącą nędzę, za swobodę zdychania z głodu we własnym domku! Jakiekolwiek zmiany donioślejszej natury zrujnowałyby nas ekonomicznie w przeciągu kilku lat! A są zaślepieńcy, którzy tego nie widzą, czy nie chcą widzieć, i gotowiby cały nasz dorobek rzucić [ 251 ]na jedną kartę! To są właśnie najwięksi wrogowie naszego społeczeństwa, mój panie kochany!

Rozmowy te ucichły nagle, bo do stołu przysunął się pan N., właściciel jedynej w kraju polskiej fabryki celuloidu. Jegomość ten oświadczył, że nowa gałąź przemysłu istotnie posiada świetną przyszłość, że jego zakład idzie, a raczej szedłby doskonale, gdyby nie brak kapitału, krępującego rozwój. Porobiwszy znaczniejsze wkłady możnaby postawić fabrykacyę na odpowiednim poziomie technicznym. Drugim hamulcem jest konkurencya ślepa, podrywająca własny i cudzy byt; należałoby ją znieść w drodze dobrowolnego porozumienia się, a następnie wystarać się o nałożenie wyższego cła ochronnego; pod jego opiekuńczemi skrzydłami przemysł celuloidowy w kraju szybko by zakwitnął i wyparł niemieckie wyroby.

Wynurzeń rodaka słuchano ze współczuciem; apetyt podniecony już przez młodego technologa, wzrastał, zrobiła się głucha cisza, kiedy miejsce pana N. przy stole zajął przedstawiciel fabryki łódzkiej.

Pan ten w zupełności potwierdził wywody i wnioski współzawodnika i oświadczył w imieniu swego mandanta gotowość przystąpienia do związku.

W tem miejscu jednak dały się słyszeć znaczące chrząkania. Nikt zapewne nie zdecydowałby się na protest, ale Komirowski, siedzący dotąd w milczeniu, nie mógł się powstrzymać.

— Proszę o głos! — zawołał energicznie.

Malecki, odgrywający rolę przewodniczącego, jako gospodarz, podbiegł ku Komirowskiemu. [ 252 ]

— Ależ prosimy, prosimy pana! — rzekł uprzejmie, — dyskusya jest zawsze pożądaną w takich razach.

— Chciałem zapytać, czy pan Brandt jest niemcem, czy nie? Bo jeżeli tak...

Przedstawiciel łódzkiego przemysłowca przerwał mu niecierpliwym gestem.

— Wobec tego, co tutaj mówiono — rzekł, — zapytaniu takiemu nie powinniśmy się dziwić. Otóż mogę zapewnić szanowne zgromadzenie, że pan Brandt jest tylko z pochodzenia i wyznania niemcem. Przyjechał wprawdzie do nas niedawno, ale nauczył się już wcale nieźle po polsku i dzieci swoje wychowuje w tym duchu. Nieraz słyszałem z jego ust potępienia polenhecy i zapewnienia, że on sam czuje się polakiem, chociaż siedzi u nas dopiero od dziesięciu lat. Pan Brandt zatrudnia u siebie naszych robotników i zdołał sobie wyrobić opinię uczciwego i porządnego człowieka w całem znaczeniu tego wyrazu. Sądzę więc, że nie powinniśmy wbrew jego intencyi uważać go za cudzoziemca. Zresztą, moi panowie, chcąc utrzymać się konsekwentnie na stanowisku szanownego oponenta, musielibyśmy także bojkotować połowę naszych własnych przemysłowców, noszących niemieckie nazwiska.

— Komirowski zamierzał jeszcze coś powiedzieć, ale wrzawa zagłuszyła go zupełnie. Zgromadzeni prawie bez wyjątku stanęli po stronie Brandta. [ 253 ]

Zupełnie słuszny argument, mówiono. Tacy niemcy bywają lepszymi polakami od nas samych! To by zakrawało na donkiszoteryę! Cóż znowu!

— Nie mamże racyi? — zwrócił się oburzony pan Bolesław do swoich towarzyszy. — Niemczurę jakiegoś chcieliby wkręcić. Pal ich dyabli w końcu! Widzę, żem wlazł tutaj, jak Piłat w Credo.

— Dalibóg, że i ja nie wiem, gdzie jestem! — szepnął Olaski, wzruszając ramionami, — ładnych słówek w uszy mi nakładli, myślałem, że naprawdę o jakiej ważnej sprawie będą radzili, a oni, z przeproszeniem jakiś tam celuloid zabierają się robić. A fabrykujcie sobie i brylanty nawet.

— To jest właśnie mobilizacya do bezkrwawej wojny — wtrącił pan Stanisław. — Trudno, proszę pana, czasy zmieniły się, a wraz z niemi wyobrażenia o działalności społecznej. Idziemy naprzód, z Europą!

Olaski spojrzał na swego przyszłego zięcia, ździwiony, ale wnet zoryentował się.

— Kokainizuje się! — pomyślał.

— Nie było jednak czasu na rozmowy, bo jeszcze nie skończono rozpraw. Reprezentant fabryki z Cesarstwa znajdował się także w sali i jak się pokazało, podzielał zupełnie zapatrywania obecnych, wychodził nawet z tego samego punktu, co redaktor. Cały wschód prędzej czy później musi się zjednoczyć, żeby przeciwstawić należyty odpór germanom. Wojna celna wybuchnie lada chwila i wysokie cła będą [ 254 ]sprzyjały rozwojowi przemysłu w państwie, trzeba je wyzyskać. Właściciel jedynej fabryki rosyjskiej celuloidu chętnie złączy się z producentami kraju Przywiślańskiego, o ile taki związek nie naruszy jego własnych interesów. — Przedstawiciel nie władał językiem polskim i dla tego mówił krótko, lecz oświadczenia jego zadowolniły w zupełności Zgromadzenie.

Pozostawało tylko nadać tym zgodnym usiłowaniom formę prawną.

Podjął się tego chętnie ów pan zgarbiony, blondyn, z biegającemi oczami — który, jak się pokazało, był jednym z wybitniejszych reprezentantów palestry warszawskiej i człowiekiem zaufania sfer przemysłowych.

Projekt był, w gruncie rzeczy, bardzo prosty. Sformować towarzystwo akcyjne z kapitałem sześćkroć sto tysięcy rubli, rozdzielonych na 2,000 akcyj po 500 rubli każda. Towarzystwo zakłada fabrykę wyrobów celuloidowych w Warszawie i zakupuje trzy istniejące już zakłady, których właściciele będą spłaceni akcyami i otrzymają stanowiska dyrektorów z wyznaczonemi przez zebranie ogólne pensyami. Pod ich kierunkiem technicznym pozostaną nadal fabryki prowincyonalne; warszawską zaś poprowadzi technik wykwalifikowany, wybrany z pośród akcyonaryuszów. Towarzystwo ureguluje przedewszystkiem ceny i produkcyę, poczyni starania o cła ochronne, wyższe od dotychczasowych. Siedziba Zarządu w Warszawie.

Projekt ten, napisany z wysoką znajomością rzeczy, zyskał ogólne pochwały. [ 255 ]

— Niema to, jak specyalista! — mówił z zachwytem milioner; układa od razu ustawę, w której nie będzie prawdopodobnie nic do poprawienia. Ot, to właśnie lubię. Nie pozostaje nam nic innego, jak zbierać podpisy na akcye! — Czy deklaracya tymczasowa przygotowana!

Pokazało się, że deklaracya jest. Milioner zbliżył się poważnie do stołu i umaczał pióro. W sali zrobiła się nagła cisza; obecni wsłuchiwali się w szelest stalki po papierze, tej stalki, która pierwszemu lepszemu świstkowi nadać mogła w każdej chwili wartość banknotu. Kiedy pan o bawolim karku wyprostował się i odszedł od stołu, kilkanaście naraz osób zaczęło się tłoczyć do deklaracyi, żeby położyć swój podpis jaknajbliżej nazwiska milionera.

— Na dowód, jak dalece wierzę w ten interes — mówił elegancki inżynier — ryzykuję w nim cały swój majątek, to znaczy trzydzieści tysięcy rubli, chociaż właściwie źle się wyrażam, bo ryzyka prawie tu niema!

— Słowa te, a bardziej jeszcze deklaracya milionera, opiewająca na sto tysięcy, zadecydowały ostatecznie o losach projektu; po kwadransie tymczasowa lista nosiła podpisy piętnastu kapitalistów, reprezentujących razem pięćkroć sto tysięcy rubl. Rzecz prosta, że reprezentanci istniejących fabryk figurowali na niej także.

W saloniku zrobiło się znów gwarno: zrzeszeni przeciwko niemcom kapitaliści doznawali błogiego uczucia, jakie opanowaje każdego człowieka po spełnieniu czynu obywatelskiego, połączonego z pewnym ryzykiem. Śmiano się wesoło, w powietrzu krzyżowały się liczby; [ 256 ]kilku panów robiło wyciągi z papierów, leżących na stole i niektórzy szykowali się do wyjścia.

— I to już koniec? — pytał Olaski, rozglądając się dokoła.

— A no, mamy nowy syndykacik! — rzekł Chojowski, umiechając się. — Czegóż pan chce więcej?

Stary szlachcic wzruszył ramionami.

— I będziemy napychali kieszenie pieniędzmi, wyciąganemi u swoich, czy tak?

— Trochę, ale niech pan nie zapomina, że ukuliśmy zarazem nowy młot na niemców! Trudno, każda wojna, nawet bezkrwawa, kosztuje — mówił pan Stanisław, zapalając papierosa. — Uważajmy więc podwyżkę cen na wyroby celuloidowe za rodzaj podatku narodowego. No, a pan? — dodał buchalter, zwracając się do Komirowskiego — na ile akcyj zamierza się pan podpisać?

— Co, ja? — odparł pan Bolesław z wyrzutem. Pan drwisz, jak zawsze, a mnie się płakać chce. I to ma się nazywać robotą społeczną?! Wie pan, mam do pana żal.

— Za cóż to?

— Że mnie pan tutaj wprowadził pomiędzy tych ludzi taki niech się pan gniewa, ale mówię to, co czuję. Mógłby mi pan oszczędzić takiego widoku. Z początku, kiedy ten redaktor przemawiał, myślałem, że oni naprawdę coś pożytecznego zrobią. Stary jestem wróbel, a na plewy mnie jeszcze biorą. Tfu! [ 257 ]

— A ja panu powiadam, że ci ludzie, jak pan ich nazywasz, nie są bynajmniej obłudnikami, oni naprawdę wierzą święcie w to, że pracują dla dobra społecznego! Nie? No, to niech pan porozmawia z redaktorem, albo choćby z Maleckim. I nie można się temu dziwić, proszę pana — tak długo wmawiali w nich, że praca u podstaw stanowi dla nas jedyną drogę wypłynięcia na wierzch, że w końcu przyjęli to za pewnik. To pana gniewa? Mnie nie, bo tout comprendre c’est tout pardonner, jak powiada francuz.






[ 258 ]
Komirowski od samego świtu wpatruje się w rolety, za słaniające okna od saloniku i nadaremnie stara się zasnąć powtórnie. Dwudziestoletnie przyzwyczajenie stało się drugą naturą. Tam w Irkucku o tej porze krzątał się już na dobre w piekarni, wydawał pieczywo staremu Ibrachimowi, który kładł je do dużych koszów i punkt szósta wyjeżdżał na miasto. Dzień letni nie przeszkadzałby mu zmrużyć powiek, boć przecie spał smacznie nawet podczas ciągnących się w nieskończoność nocy ametystowych, zdobiących się stubarwnemi koronami zórz polarnych, których blaski tyle razy podziwiał ze swojego łoża. Od tak dawna siedzi już w Warszawie i zawsze powtarza się to samo. A jednak sen przydał by mu się bardzo... Człowiek śpiący nie myśli bowiem, a jemu własne myśli sprawiają największą przykrość. Co rano do samego śniadania pan Bolesław zastanawia się nad swojem położeniem, nad Leonem, nad Kazią, i coraz smutniej robi mu się na duszy. Ten niepokój o jutro, ta ciągła walka z otoczeniem, z rodziną, z całą Warszawą nawet, cięży mu daleko więcej, aniżeli praca tam na Syberyi, gdzie po znojnym dniu kładł się spać w błogiem zadowoleniu z samego siebie, z tem słodkiem przeświadczeniem, że spełnił swoje obowiązki uczciwie, że nie zmarnował ani chwili. Dotychczas czuje się zupełnie obcym, w tem ludnem mieście, nietylko obcym ale niepożądanym, niepotrzebnym nikomu. Nawet rodzina niema z niego nic: posady znaleźć nie może, a pracy samodzielnej boi się wprost rozpocząć. Nie, on w takich warunkach zginąłby niezawodnie, podeptany przez współzawodników, bo nie rozumie tego świata, jaki wyrósł tutaj podczas jego [ 259 ]nieobecności, nie oryentuje się w nim, obawia się go, jak czegoś nieznanego, kryjącego niezbadane przepaści i labirynty.

Bije godzina siódma; pan Bolesław, nie mogąc dłużej doleżeć, zaczyna się ubierać, przechadzając się wolnemi krokami po pokoju. Zwykle oczekuje do dziesiątej na śniadanie, bo Kaziulka podnosi się dość późno, dziś jednak wyjątkowo słyszy szelest w sypialni żony. Po chwili drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich biała postać niewieścia.

— Czy to ty, Kaziu?

— Wstałaś już?

— Jakoś dziś spać nie mogłam — mówi pani Kazimiera, zbliżając się, żeby podać mężowi ręce do ucałowania. — Od szóstej nie zmrużyłam oka.

— Może Kaziulka chora? — pyta pan Bolesław, przyglądając się troskliwie żonie.

— Nie, zdrowa jestem, tylko te kłopoty spędzają mi sen z powiek. Muszę koniecznie rozmówić się z tobą. Dziś akurat, pięć miesięcy mija, jak przyjechałeś. ucieszyłam się, widząc cię, bo byłam pewną, że los nasz poprawi się, skoro się znajdziemy wszyscy razem. Twoja energia dodawała mi odwagi, nie wątpiłam ani na chwilę, że niebawem uda ci się powetować stratę, poniesioną wskutek, powiem ci teraz prawdę, trochę lekkomyślnej sprzedaży sklepu. Ale obecnie widzisz, że moje słowa sprawdziły się co do joty. W Warszawie nie tak łatwo dać sobie radę człowiekowi, który przyjechał z pustkowia, a niema żadnego fachu. Sam chyba wyrzekłeś się myśli zakładania [ 260 ]piekarni czy sklepu tutaj, nie? Inne interesy także ci nie dopisały. Więc co się z nami stanie? Myślę bezustanku nad tem i głowa mi pęka. Komorne drogie, życie teraz, odkąd jesteś, kosztuje znacznie więcej, potrzeba ci przecież ubrania, ja także nie mogę chodzić jak ostatnia żebraczka, Leon nic niema dotąd, i muszę mu dawać co miesiąc kilkadziesiąt rubli, a w dodatku kształcić się dalej nie może i długo nic nie będzie jeszcze zarabiał... Od samego twojego przyjazdu wydaliśmy, jak obliczyłam, dwa tysiące rubli przeszło. Zastanów się więc, Bolesiu, dokąd to prowadzi? Za parę lat przejemy te trochę pieniędzy i chyba głodem zaczniemy przymierać.

— Możebyśmy trochę skromniej żyli? — ośmielił się przerwać pan Bolesław.

— To znaczy nie jeść obiadu, nie sprawić sobie nic nowego, wyrzec się najmniejszej przyjemności, odmówić Leonowi pomocy i pozwolić mu długi robić, wynieść się do sutereny... Czy tak? Nie, mój Bolku, na to ja już jestem za stara, za zmęczona, taka zmiana warunków odbiłaby się na mojem zdrowiu. Tego ode mnie wymagać nie możesz. W swoim czasie przecie, kiedym miała dwadzieścia kilka lat, pomagałam ci chętnie, latałam za lekcyami, narażałam się na wszystko, ale dziś na siłach się już nie czuję. Musisz sobie koniecznie wyszukać jakie dobre miejsce, bo inaczej zginiemy wszyscy z kretesem. Przecież znasz trochę ludzi, a choćbyś i nie znał nikogo! Przecież inni prędzej czy później wypływają. Niechby ci dali nie wiele na początek. Rób zresztą jak uważasz, ale powtarzam ci, że tak dłużej w żaden sposób być nie może, bo z torbami chyba pójdziemy. [ 261 ]Na razie widziałam, że starałeś się, ale od pewnego czasu zaniedbałeś się jakoś, nigdzie nie pójdziesz, nikogo nie poprosisz, nawet z Januszem stosunków nie utrzymujesz. Nie robię ci bynajmniej wymówek, bo wiem, że i ciebie takie niezdecydowane położenie musi martwić, ale chcę podniecić trochę twoją energię. Zakręć się! przecie Warszawa duża, nie tu, to tam! Ale ty się zaraz obrażasz, Bolesiu!

— Bynajmniej, zdaje ci się! — wykrztusił z trudnością Komirowski — tylko że niesłusznie zarzucasz mi brak energii. Staram się...

— Jak ty się starasz! — wzruszyła ramionami pani Kazimiera. — To trzeba ludziom po piętach deptać; gdybym była mężczyzną, tobym ci pokazała.

Pan Bolesław wysłuchał słów żony ze skruchą i po śniadaniu rozpoczął wędrówkę po mieście. Tego dnia wstąpiła w niego jakaś energia, granicząca z rozpaczą. Prawie bez namysłu wchodził do większych biur, żądał widzenia się z dyrektorami i przedstawiał im swoje położenie, mówił, kim jest, skąd powraca, i prosił o jakiekolwiek miejsce, choćby najskromniejsze. Z początku jeszcze zdawało mu się, że będzie to droga najlepsza, że takiego jak on człowieka nie odważą się odepchnąć. Podniecony tą nadzieją, stawał się wymownym, odmalowywał gorącemi słowy, z całą jaskrawością przebytą nędzę, trudy, cierpienia, ale wnet przekonał się, że droga ta nie prowadzi bynajmniej do celu. Słuchano go, to prawda, ale pozatem nic. Pozbywano się go nawet prędzej, aniżeliby sobie życzył; ktoś ofiarował mu storublowy papierek, tytułem zapomogi bezzwrotnej i zdziwił się [ 262 ]bardzo, kiedy on z oburzeniem odrzucił datek, oświadczając, iż nie potrzebuje pieniędzy, ale pracy.

Powoli napięta sztucznie energia jego wyczerpała się, zabrakło mu odwagi mówić o sobie tym ludziom. Przybity do samej ziemi, znużony, wlókł się alejami ogrodu Saskiego, wreszcie usiadł ciężko na pierwszej lepszej ławce.

Był piękny, złoty dzień jesienny. Z bladego, rozbielonego nieba zlewały się na żółkniejące drzewa potoki dyskretnego, subtelnego światła, nie grzejącego już, ale orzeźwiającego, przyjemnego jak siostrzany pocałunek. Dookoła starego biedaka snuł się wielobarwny tłum, rozbrzmiewały śmiechy. Pary przechadzały się, gwarząc wesoło, albo siadały w półcieniu obnażających się powoli drzew, w powietrzu unosił się jakiś ulotny nastrój miłosny, nadmiar niewypalonych uniesień dogorywał w tych spojrzeniach, słówkach, rozdrabniał się na miliony spóźnionych westchnień i lekkich uderzeń serc, podniecane odblaskami wiosny zmysły igrały, jak motyle.

Pogrążony w tym tłumie, pan Bolesław dziwił się. Czy naprawdę tak im dobrze tutaj? Czy im wystarcza do szczęścia to blade słońce, ta więdnąca zieloność, te schnące liście, pomiatane zaledwie dostrzegalnemi powiewami wietrzyka? I w miarę tego jak wsłuchiwał się w gwar, w szczebiot, w westchnienia, jak badał te oblicza, pławiące się w zimnej światłości, gorycz napełniała jego duszę po same brzegi. Tuż przed nim przechodziła jakaś para, której w pierwszej chwili nie rozpoznał. On w błyszczącym cylindrze, w jasnem palcie, ładny, ale o cokolwiek banalnych rysach, blondyn, nucił pod nosem jakiegoś [ 263 ]walca i pomiędzy jednym a drugim taktem nachylał się, żeby spojrzeć figlarnie w oczy swojej towarzyszce, smagłej brunetce, o charakterystycznym, przygarbionym nieco nosie, ubranej wyzywająco może, ale z pewnym artystycznym zakrojem. Nagle młodzieniec nucący walca odwrócił głowę i spojrzenie jego spotkało się z gorzkim uśmiechem pana Bolesława.

— Aaa! to ojciec? — zawołał nieprzyjemnie zdziwiony.

I szepnąwszy coś swojej towarzyszce, w której Komirowski odrazu poznał egipcyankę, zbliżył się do ławki.

— Co tu ojciec porabia o tej porze? — pytał, siląc się na swobodę. — Na spacer ojciec wyszedł, co? Wcale ładną pogodę mamy dzisiaj, nieprawdaż? W każdym razie doskonale się złożyło, bo mam z ojcem do pomówienia w ważnej sprawie.

Uchylił cylindra na pożegnanie Anielce i usiadł przy ojcu.

— Skończyłem wczoraj swój posąg i wystawiłem go zaraz w Zachęcie. Widzi ojciec, że robię, jak mi ojciec radził staram się dać poznać tutaj, w tem miasteczku, które chce uchodzić za mały Paryż. Nie wiem, jaki sąd raczą wydać o mojem dziele. Zresztą, wszystko mi jedno ostatecznie, niewiele sobie zakładam na tem, chociaż, zdaje mi się, nie stworzyłem rzeczy drugorzędnej. O sprzedania niema mowy, naturalnie, bo któż u nas kupuje rzeźby? Chyba Mickiewicza w gipsie za trzy ruble. Pójdzie ojciec zobaczyć! Pragnąłbym tego bardzo!

— Pragnąłbyś? [ 264 ]

— Tak, bo by się ojciec przekonał, że nie próżnuję, a o to mi głównie idzie. Sprzedałem też wczoraj jakimś dziwnym trafem obrazek. Będzie się ojciec śmiał, jeżeli powiem, co mi za niego dali. Sto rubli! ha! ha! ha! Jakiś amator zrujnował się, według swojego pojęcia, a za parę lat sprzeda go za tysiąc. My, artyści polscy, jużeśmy się przyzwyczaili do wyzysku, nie czuję więc żadnej pretensyi do tego pana. Jeżeli wspominam o tem, to tylko, żeby ojca przekonać, że i na resztę swoich obrazów znalazłbym nabywców po cenach podobnych.

— No to sprzedaj. Z początku nikomu dużo nie płacą — rzekł Komirowski.

— Cóż to, może ojciec chce, żebym łyków za poły do pracowni ciągnął? — odparł kwaśno Leon. — Tego by jeszcze brakowało! Tym panom się zdaje, że łaskę malarzom robią, jeżeli im za wpół darmo obrazy zabierają. Nie, to nie dla takiego jak ja. Przyjdą oni sami do mnie, jak się dowiedzą, żem w salonie medal złoty dostał. I dlatego muszę zagranicę jechać, słyszy ojciec? „muszę!“ bo talentu marnować nie myślę; wyraźnie to ojcu powiadam.

— Przecież ci nie przeszkadzam.

— Jakto mi ojciec nie przeszkadza?! — mówił coraz bardziej rozdrażniony Leon, — czy o żebranym chlebie mam iść do Włoch?! Ojciec mi stale na drodze do karyery stawał!

— Ja?! — wykrzyknął boleśnie dotknięty Komirowski. — I ty to mówisz? [ 265 ]

— Rozumie się, gdyby nie nędza, na jaką byliśmy skazani oboje z matką, skończyłbym chociaż prawo i zostałbym adwokatem. Ale trudno się uczyć, jeżeli brak na najpierwsze potrzeby. No, darowałbym jeszcze ojcu uniwersytet, żeby mi ojciec nie zagrodził tej jedynej ścieżki, jaka mi pozostała.

— Leonie!

— Doskonale zdaje sobie sprawę, z tego co mówię! — ciągnął dalej Leon. A może mam ojcu podziękować, że mi ojciec pozwala wspaniałomyślnie zajmować się malarstwem, że mnie nie oddał gdzie do terminu, do szewca naprzykład?

— Więc czego chcesz? Powiedz krótko! — wybełkotał pan Bolesław, blednąc.

— Jakto, ojciec nie wie? Chcę, żeby mi ojciec ułatwił dalsze studya zagranicą. Chyba mam prawo prosić ojca o to, kiedy mi ojciec zwichnął karyerę?! Nie potrzebnie się ojciec gniewa. Przecież to jasne! Gdyby ojciec nie był wyjechał i nie pozostawił nas na łasce Opatrzności, nie marnowałbym tak życia i zdolności, jak je marnuję dotąd. Któż więc właściwie winien? Chyba ten, co w pogoni za fantasmagoryami zapomniał o najbliższych obowiązkach, a nie ofiara jego uniesień.

— Dość, dość! — błagał Komirowski, daremnie usiłując zatamować łzę, staczającą mu się po policzkach. Ile ci potrzeba?

— Po cóż ojciec bierze to tak dalece do serca? — rzekł zmieszany Leon. Jeżeli ojciec nie może, nie nalegam, dam sobie jakoś radę. [ 266 ]

— Ile? — powtarzał pan Bolesław. — Przecież to twoje pieniądze, Leonie, nie krępuj się! jeżeli nie dawałem ci, to dlatego, że chciałem jeszcze pracować, ale teraz... Tu jest książeczka czekowa... pieniądze złożyłem w banku na rachunku bieżącym, dam ci zaraz... Poczekaj... trzeba podpisać, sam sobie podniesiesz. Pójdźmy do cukierni, tam znajdziemy pióro.

Zerwał się gorączkowo i biegł naprzód, za nim podążał ździwiony, ale i dotknięty nieco tą nagłą zmianą sytuacyi, syn. Na werendzie cukierni Komirowski wyjął książeczkę i wydarłszy jeden blankiet, umoczył pióro.

— Ile? — zagadnął pewnym, stanowczym głosem, w którym już przestała dźwięczeć gorycz.

— Gdybym był wiedział... — bąkał Leon, gryząc gałkę od laski. — Ale przecież to nie stracony kapitał, wróci się niebawem, napewno się wróci! za parę lat najwyżej...

— Ile? — powtórzył zimno ojciec, trzymając pióro w pogotowiu. — Jedź na dwa lata. Dwa tysiące wystarczy?

— Ostatecznie...

— Napisałem na trzy tysiące. Czy jesteś zadowolony? Oto czek, wypłacą ci na okaziciela, natychmiast.

— Dziękuję ojcu, — bełkotał Leon, biorąc kartkę, — ale czy to ojcu nie zrobi różnicy? Jeżeli ojciec nie może tyle... [ 267 ]

— Teraz już żadnej różnicy mi nie robi, — odparł pan Bolesław, — najmniejszej.

— Dostał ojciec posadę?!

— Dostanę zapewne. Kiedy jedziesz? Chciałbym, żebyś nie tracił czasu.

— Nic mnie tu nie trzyma, spłacę trochę długów, jakie zaciągnąłem w chwilach krytycznych, o, nie wiele tego jest! i adieu Warszawko! Nie uwierzy ojciec, jak ja się tu czuję. Doprawdy, gdyby mi ojciec nie ułatwił tej podróży, zwaryowałbym chyba. Tu się nie żyje, tylko czas się zabija po barbarzyńsku!

— No, to śpiesz się, załatw interesy i ruszaj z Bogiem, — mówił pan Bolesław, wpatrując się w delikatną twarz syna, — pamiętaj żeś młody, że życie przed tobą. Postępuj tak, żebyś samego siebie na starość nie przeklinał. Odemnie nic się już spodziewać nie możesz. Słyszysz?

— Nie żądam.

— No to dobrze. A o matce nie zapomnisz?

— Będę pisywał często. Jeszcze raz ojcu dziękuję i... przepraszam, jeżeli zbyt silny nacisk na ojca wywierałem, ale ten Pacanów do pasyi człowieka może doprowadzić czasem. Czy zobaczę ojca przed odjazdem? Może pojutrze na obiad jeszcze wpadnę.

— Nie wiem. [ 268 ]

Kiedy syn oddalił się, Komirowski, nie wstając, spoglądał za nim, dopóki mu nie zniknął w tłumie spacerujących. Wówczas stary biedak odetchnął. Zrobiło mu się jakoś raźniej! Stało się! Kości rzucone! Owładnął nim taki nastrój, jaki zapewne odczuwał w swoim czasie Cezar, przekroczywszy Rubikon. Siedział nad szklanką stygnącej herbaty, chociaż godzina obiadowa dawno minęła. Nie chciało mu się podnieść. Podparłszy głowę na ręku, utopił wzrok przed siebie i podniósł dopiero wtedy oczy, kiedy jakiś cień zasłonił mu widok na ogród.

— Cóż to, herbatę po obiedzie pijesz? — huknął nad nim znany głos Olaskiego. — A ja sobie kawy czarnej każę podać. No i cóż u ciebie nowego, kolego? — mówił dalej stary szlachcic, siadając przy tym samym stoliku. — U mnie wszystko po dawnemu; chociaż nie! czy ci wspominałem, że posada mi się szykuje? Anibyś zgadł gdzie! U tych dobrodziejów społeczeństwa, co to celuloid fabrykować mają! Prawie że się nie starałem, Malecki sam mi zaproponował, ale nie wiem co za stanowisko mi ofiarują. Nawet mnie to śmieszy trochę, że na starość od pługa do fabryki przechodzę.

Komirowski słuchał w milczeniu, myśląc zupełnie o czem innem.

— Cóż to, odchodzisz? — rzekł, widząc że Olaski bierze za laskę. — Jeszcze chwilę, mam do ciebie prośbę.

— Słucham.

— Ale daj mi słowo, że się nie będziesz niczemu dziwił, dobrze? Za dużo by mnie bowiem kosztowało tłomaczyć ci wszystko. Oto książeczka do banku. Patrz, podpisuję na okaziciela pięć blankietów [ 269 ]po tysiąc dwieście rubli każdy. Weź to, co rok podniesiesz taką sumkę i wypłacisz ją w ratach kwartalnych mojej żonie. Zgadzasz się podjąć tej roli? Zrobisz mi wielką przysługę!

— Cóż to ma znaczyć? — zagadnął niespokojnie Olaski, patrząc przyjacielowi w oczy — Bolesławie, ty...

Komirowski zrobił gest przeczący.

— Nie obawiaj się — rzekł — doczekam cierpliwie do końca, który, Bóg da, zbytecznie się nie odwlecze.

— Co zamierzasz ze sobą zrobić?

— Wyjadę.

— Dokądże?

— Albo ja wiem? Dokąd oczy poniosą, byle dalej stąd! Nie mogę dłużej! duszę się, męczę, sił mi braknie.

Olaski patrzał na towarzysza poważnie z jego źrenic strzeliły dwa promienie litości i wtopiły się w samo serce Komirowskiemu.

— Biedaku! — rzekł Olaski, ściskając prawicę koledze.

Nie znajdował żadnego słówka pociechy dla starego towarzysza; powieki mu drgały, ścisnął wargi i milczał.

— No, żegnaj mi! — zawołał Komirowski nagle, zmógłszy siebie. — Mnie czas!

— Więc naprawdę? [ 270 ]

— Byle dalej, a dalej! Dzięki ci za te parę chwil lepszych, za te, cośmy je odgrzebali razem w sobie. A wspominaj!

Zerwał się, pocałował kolegę, który nawet nie starał się zatrzymać go i powłócząc nogi, szedł ze spuszczoną głową do domu.

U siebie nie zastał nikogo to go napełniło prawie że radością. Siadł do biurka i napisawszy list do żony, śpiesznie, jakby w obawie, że go kto złapie na gorącym uczynku, zaczął pakować swoje rzeczy; potem sam wyniósł je na ulicę i sam wrzucił do dorożki.

— Dokąd mam jechać? proszę łaski pana.

— Na — na dworzec terespolski. Tylko prędzej. Słyszysz?

Spoglądał co kilka minut na zegarek, za trzy kwadranse odchodzi pociąg, żeby się tylko nie spóźnić! Uspokoił się dopiero na stacyi. Pociąg jeszcze jest! Zadyszany pobiegł do kasy.

— Bezpośredniej komunikacyi do Irkucka! — rzekł pewnym głosem.

W wagonie siedział, jak na rozpalonych węglach. Uspokoił się dopiero, usłyszawszy świst lokomotywy.

Niebawem ściana, jak przed pięcioma miesiącami, zawibrowała mu pod znękaną głową, ale to drżenie, tak niegdyś bolesne, wydało mu się przyjemnem. Siedział nieruchomie, wtulony w kącik i z zamkniętemi oczami — bał się spojrzeć w otwarte okno...

Kiedy odzyskał cokolwiek zimną krew, w umyśle jęły mu się przesuwać obrazy, wygnane z pamięci na zawsze. Ujrzał swój sklep, zapełniony od góry do dołu towarami, starego Ibrachima, patrzącego [ 271 ]nań, jak zwykle, z poważnym uśmiechem w poczciwych oczach, — Awsieja, zakładającego małe, okryte szronem koniki do furgonu z pieczywem, jeszcze gorącem, dymiącem na mrozie, — czeladnika, ubielonego mąką i pykającego krótką fajeczkę.

I nagle te rzeczy i ci ludzie, wyrzuceni ze wspomnień, poczęły się odziewać w jego sympatyę.

Zaśnieżony, cichy Irkuck wydał mu się rajem, do którego rwała mu się dusza. — Czyż naprawdę było mu tam źle? Wcale nie! Tylko ta tęsknica, gniotąca serce nie pozwalała mu oceniać bezstronnie swego otoczenia. — I ludzie dobrzy, sympatyczni, życzliwi, uczynni! Za dziesięć dni znajdzie się znów pomiędzy nimi... Za dziesięć dni!

Odległość ta przeraziła go.

— Tak daleko! Dopiero za dziesięć dni! — myślał. — Pragnąłby, żeby to jutro już się stało.






[ 272 ]
Pan Stanisław miał teraz daleko do narzeczonej, odkąd Olaski zajął posadę w nowej fabryce; musiał biedz na sam kraniec miasta, w pustkowia, zaludniające się tylko w pewnych godzinach zawsze się śpieszącymi, bladymi, poczerniałymi robotnikami, gdzie zamiast drzew sterczały w niebo ceglane kominy, spowite w czarne dymy. Zmęczony umysłowo i fizycznie wchodził co wieczór o ósmej w obszerne, ponure, brudne, błotniste podwórze i dzwonił do niskich drzwi w nieotynkowanej, rozpaczliwie nagiej oficynie. Ludmiła otwierała zawsze sama, nadstawiając mu białe czoło do pocałunku, poczem prowadząc się za ręce szli do niskiej długiej izby. Był to największy pokój Olaskich, tutaj narzeczeni codzień spędzali razem parę godzin.

Ludmiła nalewała jak dawniej, w Kołatynie, herbatę, ojciec czytał gazety, matka dłubała jakąś robótkę. Do wieczerzy młodzi siadali w kącie, pod oknem, na miękiej, wąskiej kanapce i prowadzili półgłosem rozmowy, rwące się co chwila, ale zawsze zajmujące, bez względu na przedmiot. Najczęściej pan Stanisław nie słuchał wcale co mówiła, zapatrzony jeno w jej oczy, splatając swoje spojrzenia namiętne, gorące, to znów utulające, tkliwe, uwielbiające z promieniami jej źrenic. Kiedy głęboki, błyskotliwie barwny, metaliczny głos Ludmiły ucichał, Chojowski, jakby zbudzony z marzeń, poruszał wargami, rzucił pytanie i znowu zatapiał się w milczący zachwyt.

Ale jakże daleko te wszystkie zapytania odbiegały od myśli młodzieńca! Dobrowolnie wyrzekał się tych, co mu się paliły w głębi [ 273 ]serca i rwały gwałtem na język, dusił je w sobie z tchórzostwa — lęk jakiś ogarniał go, gdy młoda dziewczyna nieświadomie dotykała się tych kwestyi, które on pomijał starannie, usuwał na Ostatni plan, chociaż czuł, że to nie może trwać do nieskończoności.

Tak, musiał zapytać jej: „kiedy?“, kiedy otworzy mu ona wrota do tego czarownego pałacu szczęścia, którego tak pożądał w głębi serca, który zdobił wszystkiemi perłami i wszystkiemi dyamentami swej fantazyi, który wypieścił w swych skrytych marzeniach, a który, jak w sinej mgle oddalenia, rysował mu się niewyraźnemi lecz podniecającemi konturami w każdym jej uśmiechu, w spojrzeniu i ruchu!

Trzymał na uwięzi to słowo, jak gołąbkę, mającą mu przynieść kiedyś radosną wieść, trzymał, choć mu się wyrywało, trzepotało na wargach. A jednak musiał je wymówić — on nędzarz!

Czytał już zgóry odpowiedź w jej oczach. „Kiedy zechcesz, to od ciebie zależy,“ odpowiedziała by mu niezawodnie; „za miesiąc chociażby bierz mnie, należę do ciebie.“ I ta pewność potęgowała jeszcze jego cierpienia.

A jednak chwila ta zbliżała się, czcił ją instynktem. Musiał zrobić konsekwentnie ten krok dalej.

Jego nadzieje polepszenia sobie bytu rozwiały się boleśnie i prędko, nadaremnie szukał korzystniejszego zajęcia, a Malecki wprost, chociaż delikatnie, odmówił podwyżki pensyi.

Nie, on nie miał prawa brać do swego ubogiego domku tej kobiety; musi czekać, musi dławić pragnienia, rozpierające mu pierś... [ 274 ]czekać? Dokąd? Chwilami porywała go rozpacz i wtedy nie pokazywał się po kilka dni zrzędu u narzeczonej, biegał wieczorami po mieście, badał, szukał, czynił starania – daremnie jak dotąd, i zjawiał się dopiero wtedy, gdy go wzywał na przedmieście pełen niepokoju liścik Ludmiły.

W tych mękach, w tej szarpaninie bezowocnej, w tej pogoni za lepszą przyszłością upływały miesiące. Tymczasem Ludmiła więdła w mrocznych murach fabrycznych, jak kwiatek, przeniesiony z macierzystego pola do doniczki na facyatkę, smagła, podobna do rozżarzonego złota, jej cera przybierała delikatność i białość konwalii leśnej, oczy, mieniące się i iskrzące, jak opale szlachetne, gasły niby gwiazdy, mgłą jesienną przyćmiewane, uśmiech poważniał, wgłębiał się, wsiąkał w duszę i stawał się już tylko jej odblaskiem raczej, aniżeli samem światłem. Nieraz pan Stanisław zastawał narzeczoną bledszą, niż zazwyczaj, ze śladami świeżych łez na policzkach, widział te ślady, a nie śmiał zapytać jej, tak jak mu dyktowało serce, o ich powód. Poco pytać, skoro się wie? Zagryzał więc do krwi wargi i milczał, udawał, że nic nie dostrzega.

Pragnąc odwrócić Ludmiłę od owych przykrych myśli, wprowadzał ją w rozmaite kółka i kółeczka, zachęcał do pracy. Ulegała mu z początku, ożywiała się, ale po niejakim czasie znowu się zamykała w domu.

— Dlaczego stronisz od ludzi, którzy coś robią? — badał.

— Nie pomawiaj mnie o to, żebym nie chciała — odparła mu raz — przeciwnie, oddałabym cały swój czas, wszystkie zdolności, [ 275 ]wszystkie myśli i siły, ażeby dołożyć choć jedną cegiełkę do tego gmachu, w którym maluczcy i biedni mieliby światło i dobrobyt, jedno błogosławieństwo duszy, wyciągniętej z odmętów zdradzieckich wielkiego miasta starczyłoby mi za największą nagrodę... Nie, panie Stanisławie — ja z takimi ludźmi nie mogę iść razem. — Oni chcą się bawić, chcą się licytować publicznie w dobrych uczynkach, zaspakajając w ten sposób nienasycone ambicye, drogi są dla nich wszystkiem, a sam cel niczem. Oni kochają siebie w swoich czynach, a nie pracę dla pracy... współzawodniczą ze sobą, jakgdyby morze łez i nędzy ludzkiej dało się podzielić na szklanki... Dopóki wierzyłam w ich szczerość, w ich zapał, byłam gotowa służyć im chociażby za narzędzie, ale już za dużo widziałam, za dużo przeczułam. Więc postanowiłam iść sama jedna z tobą, Stanisławie... Nie gniewaj się na mnie! Nie mam zamiaru poniżać tych ludzi, ale nie mogę przecież zamykać oczu na ich ułomności. Najlepsi z nich, to złamani, zdeptani przez życie, którzy nic się już od niego nie spodziewają — ale takich mało — giną oni wobec sportsmanów cnoty i zasługi. Ci zaś sportowcy gotowiby zrujnować, zdemoralizować, ogłupić społeczeństwo, dla którego pracują, w imię jego własnego dobra! Nie, ja do takiej roboty nie chcę przykładać ręki!

Chojowski przypisując ten pesymistyczny nastrój tęsknocie Ludmiły za otoczeniem, z którego tak nagle wyrwały ją losy, usiłował porwać narzeczoną w wir rozrywek miejskich. Kupował ze swej skromnej pensyi bilety do teatru; na koncerty i rauty, w końcu nawet, lubo z wielkim trudem, namówił ją, żeby poszła na wieczór tańcujący. [ 276 ]

Omylił się jednak w swoich nadziejach; Ludmiła przez krótki czas zaledwie bawiła się, poczem ogarnął ją przesyt i nuda. Nieraz wracała oburzona poprostu. Jej poważna, zdrowa, harmonijna, uczuciowa natura buntowała się przeciwko tej pustce, która ją owiewała zarówno w sali balowej, jak na rautach.

— Wolałabym rozmawiać z chłopami, aniżeli z tymi młodzieńcami, należącymi przecież do inteligencyi! — mówiła. — Chłop jest ciemny, ograniczony, ma ciasny horyzont, ale bierze na seryo siebie, życie i obchodzące go sprawy, nie puszcza słów na wiatr, a tutaj ludzie ślizgają się po samej powierzchni oceanu życia, który przecież ma głębie, jeśli zaś który znurkuje, wynosi garść szlamu, zamiast konchy perłowej! Szyderstwo i ironia, jak trucizna albo sztylet zabija wszystko, czego dotkną usta. Dla dowcipu płaskiego najdroższe rzeczy gotowiby oni ośmieszyć. I ja lubię wesołość, ale nie jadowitą.

— Ironia i szyderstwo — to córki rozpaczy i bólu, — bronił warszawiaków pan Stanisław. — Może ci ludzie nie byliby takimi, gdyby ich życie miało mniej goryczy.

— Najbardziej jednak razi mnie ta niepojęta dla mnie jałowość serca warszawianek — mówiła kiedyś Ludmiła — jeszczem nie spotkała dotąd panny, żywiącej prawdziwe uczucie dla wybranego mężczyzny.

— Skąd ty to możesz wiedzieć? — zaśmiał się pan Stanisław.

— Wiem, — bo wszystkie te kobiety za trzeciem widzeniem się, zwierzały mi się ze swoich tajemnic, kto naprawdę kocha, ten swojej [ 277 ]miłości nie obnosi po ulicach i po salonach, ale pielęgnuje ją w duszy, głęboko w sercu, nie dopuszczając tam najmniejszego promyka światła. One kochają dla zabicia czasu, bawią się w miłość; dopiero tutaj dowiedziałam się, co to znaczy flirtować... Dla przeciętnej warszawianki miłość to wygodny parawanik, za którym można się sprzedać temu, kto więcej da. Poznałam taką, co przed tygodniem jeszcze odezwała się do mnie z największem lekceważeniem i odrazą o pewnym człowieku, a wczoraj przyjęła go. Teraz utrzymuje, że go kocha! Nie przypuszcza, że ktoś mógł zapamiętać jej słowa — biedaczka!

Podobne kwestye i spostrzeżenia dostarczały narzeczonym wątku do wieczornych pogawędek, w których nieraz przyjmowała udział i pani Olaska. Stawała ona jednak prawie zawsze po stronie potępionych. Na niej Warszawa i jej życie nie wywierały bynajmniej wrażenia ujemnego; przeciwnie, towarzystwo i rozrywki pociągały ją; miała za złe córce, że ta, usuwając się sama od ludzi, pozbawiała i ją przyjemności bywania w świecie.

— Ona taka nie była nigdy! — skarżyła się Olaska — w Kołatynie nieraz dokazywała jak chłopiec i śmiała się od rana do wieczora. Dziwnie się zmieniła ta dziewczyna. To pański wpływ! Pan wywołałeś w niej tę metamorfozę.

W ten sposób upłynęła długa, smutna, zimna, ponura zima. Narzeczeni widywali się prawie codzień. Przez cały ten czas pan Stanisław gryzł się bezowocnemi usiłowaniami zbliżenia sobie szczęścia, które nań oczekiwało. [ 278 ]

Pewnego wieczoru przyszedł jak zwykle, lecz szczególnym trafem nie zastał Ludmiły w domu. Olaska nie pozwoliła mu odejść; usiadła z nim przy stole z robótką.

W zachowaniu się jej było coś, co stropiło Chojowskiego. Przeczuł instynktownie, że matka Ludmiły pragnęła z nim pomówić w kwestyi, której on sam z konieczności unikał dotąd i rzeczywiście, nieomylił się.

— Mam do pana prośbę — zaczęła.

— Ależ pani! — rzekł pomieszany — zrobię z największą chęcią wszystko.

— Mąż mój nie ma czasu i dlatego zwracamy się do pana. Idzie o sprzedanie czterech obrazów, które podobno posiadają wysoką wartość artystyczną. Wiszą na ścianach! Niech się pan przypatrzy dobrze. Za ten portret dawano nam przed paru laty tysiąc rubli, ta główka wyszła z pod pędzla Bacciarellego. W Warszawie możnaby znaleźć na nie kupca, który oceniłby je należycie, ale trzeba go wyszukać, słowem zająć się tą sprawą. Mąż niema kiedy, więc może pan, jako znający lepiej stosunki tutejsze; leży to nawet trochę w interesie was obojga — bo mąż mój przeznaczył z góry te pieniądze dla Ludmiły. Rozumiemy doskonale, że w pańskich warunkach trudno podjąć tak ważny krok, jak małżeństwo, więc pomoc materyalna, chociażby skromna, przyda się wam, nieprawdaż?

Pan Stanisław, słuchając tych słów, mienił się na twarzy. Co za upokorzenie! Ale zasłużył na nie! Po cóż wahał się tak długo? Chciał protestować, ale pani Olaska zamknęła mu usta. [ 279 ]

— Niech pan nie uważa tego za posag! — rzekła. — Ludmiła dostanie wszystko, co posiadamy, ale dopiero po śmierci ojca; jest to więc podarunek ślubny. Najlepiej weź pan te obrazy i zrób z nimi, co ci się uda. Wszak to będzie najładniej! Nie powinno to pana żenować! Co znowu! Przecież nie można odkładać zbyt długo ślubu. Mąż niepokoi się o Ludę — może zmiana taka wróci jej równowagę, uleczy ją z tej melancholii.

Chojowski wzbraniał się. Podawał tysiączne argumenty, że to zbyteczna zupełnie rzecz, że potrafi się obyć bez podarunku, że ma nadzieję o własnych siłach doprowadzić do skutku swoje największe pragnienia, uciekł się nawet do niewinnego kłamstwa, byle ratować swój zagrożony, jak sądził, honor. Pochwycił czapkę i pobiegł do domu, zgnębiony, zawstydzony; w łóżku płakał z upokorzenia.

Nazajutrz przyniesiono mu owe fatalne obrazy ze słodkim, szczerym bilecikiem od Ludmiły:

„Przyjmij to od tej, która cię kocha — pisała panna Olaska — ojciec podarował mi obrazy, a ja Tobie. Pragnę, żeby one przyśpieszyły nasze wspólne szczęście, jeżeli i ty pragniesz tego samego, zrobisz to, o co cię proszę. Śpiesz się, zaklinam cię, a nadewszystko, nie miej do mnie żalu; to ja bowiem podałam ów wspaniały pomysł ojcu! Od ciebie teraz zależy wszystko! Pamiętaj!“

Ucałował ze łzami ten liścik i obrazy zatrzymał.

Posłuszny życzeniom narzeczonej, młodzieniec zakrzątnął się około sprzedaży powierzonych mu dzieł sztuki. Udał się do znawców [ 280 ]i z radością dowiedział się od nich, że obrazy rzeczywiście posiadały wartość wysoką. To go zachęciło; powoli i nie śpiesząc się, czynił starania, które uwieńczył nadspodziewanie dobry skutek. Jeden z arystokratów, wielbiciel Bacciarellego, posiadacz zasobnej galeryi, kupił główkę i obrazek Smuglewicza, płacąc lepiej, aniżeli pan Stanisław spodziewał się. Pozostał jeszcze portret jednej z Olaskich, młodej, dwudziesto paroletniej kobiety, o delikatnych, niezmiernie uduchowionych, owianych jakimś niesłychanym czarem, rysach. Chojowski przyglądając się tej dawno spopielonej postaci, odnajdywał w niej coraz więcej podobieństwa do Ludmiły, te modre, głębokie, rozjaśnione jakimś wewnętrznym odblaskiem oczy, patrzyły nań tak samo, jak młodej dziewczyny czasami, kiedy radosne uczucie je rozświetlało; ten zgrabny nosek, zakończony różowemi, śmiało zarysowanemi nozdrzami; te cokolwiek rozchylone usta, z zastygłemi jakby na nich słowami gorącej miłości, te drobne, bogato rzeźbione, harmonizujące z całą głową uszy, stworzone do chwytania pieszczonych dźwięków, wreszcie niektóre szczegóły w budowie twarzy, rywalizującej czystością linii z Magdaleną Carla Dolciego, wszystko to było wizerunkiem Ludmiły, zmąconym zlekka pierwiastkiem obcym, surowszym, bardziej męskim może, ale podnoszącym jeszcze wyżej harmonię, która tkwiła w tej głowie, namalowanej z pietyzmem, a wykończonej ledwie dającemi się spostrzegać, lekkiemi a jednak pewnemi pociągnięciami pędzla.

Młodzieńcowi żal było rozstawać się z tem arcydziełem, powiesił je sobie na ścianie, w swoim pokoiku kawalerskim i wpatrywał się w nie codziennie z upodobaniem. Teraz zaczynał lepiej rozumieć [ 281 ]samą Ludmiłę, która obok swego czaru łagodnego, nawskroś kobiecego, miała w sobie coś energicznego zarazem, wolę, rozwiniętą na wzór męskiej i tę wykończoność charakteru, stanowiącą taki piękny kontrast z jej niemal jeszcze dziecinną twarzyczką.

— Los mi dał klejnot czystej wody. i nieocenionej wartości — myślał sobie o narzeczonej z dumą.

Bez starań niemal z jego strony, zjawił się amator na ten portret. Chojowski łudząc się nadzieją zatrzymania go dla siebie, położył bardzo wysoką cenę. Sądził, że odstraszy ona nabywcę, ale nie! Zapłacono mu, ile żądał.

I pan Stanisław w kilka tygodni zaniósł narzeczonej wcale znaczną sumkę, osiągniętą za obrazy.

— No, no, tęgi kupiec z pana! — mówiła Olaska, ucieszona. Potrafisz pan sprzedawać. To duże pieniądze, jak dla was. Przy takich zdolnościach mógłby pan na własną rękę coś rozpocząć w Warszawie, jaki sklep założyć, albo kantor otworzyć.

Chojowski czuł się dumnym, lecz projekty przyszłej teściowej nie uśmiechały mu się wcale. Ludmiła także nie skłaniała się ku nim.

Pewnego wieczoru siedzieli sami w „sali," jak szumnie nazywała pani Bronisława wązką landarę, i wsłuchiwali się w milknące odgłosy fabryczne. Długi wąż robotników wił się ludzkiemi pierścieniami po czarnem, zaśmieconem podwórzu i uciekał za bramę na ciemną ulicę; wypuszczona z kotła para szumiała złośliwie, wydobywając się na [ 282 ]wolność dużemi kłębami, które w mroźnem powietrzu przybierały postaci jakichś widm, rozpierzchających się w pomroce na wszystkie strony; ciężka, przesycona ostremi wyziewami atmosfera, ugniatała piersi; w nikłych promieniach latarni okopcone mury wyglądały tajemniczo, ponuro, jak wnętrze olbrzymiej pieczary.

— Jak tu brzydko! brr! — wstrząsnęła się Ludmiła, odwracając oczy od okna. — Nie wiem, czy tylko mnie się tak zdaje, czy i pan doznaje tego samego wrażenia. W tem wszystkiem tkwi coś nieznośnego dla mnie, czego nienawidzę z całej duszy... Niema tu rzeczy, któraby nie budziła we mnie wstrętu, nawet ludzi nie lubię...

— Tak, człowiek oszpeci wszystko, czegokolwiek się dotknie! — szepnął w zamyśleniu Chojowski, — niszczy piękno, a stwarza brzydotę, starając się rozgrzeszyć z tego wandalizmu — sztuką. Tak...

— Niech mi pan odpowie na jedno pytanie! — rzekła po chwili milczenia Ludmiła; — ale proszę pamiętać, że na tej odpowiedzi zależy mi wiele, nawet bardzo wiele, a więc musi być ona wyjątkowo szczerą.

— Przepraszam pana — dodała, zauważywszy wyrzut w spojrzeniu narzeczonego.

— Nie gniewam się! — odparł, ujmując jej rękę.

— Mówmy poważnie! — rzekła, usuwając się łagodnie. — Nie zasłużyłam nawet na miłość twoją, panie Stanisławie, i nieraz zastanawiam się, co też pan o mnie myśli, widząc, jakie życie prowadzę. Ojciec pracuje ciężko od rana do nocy prawie, pan także, a ja siedzę [ 283 ]tutaj z założonemi rękami, bo w domu nie wiele mam do roboty. Obiecywałam sobie, że się nauczę czegoś pożytecznego i ulżę chociaż trochę rodzicom i nic! Wyrzucam sobie lenistwo, wstydzę się go, niech mi pan wierzy, ale nie mogę, nie mogę! Coś mi ręce wiąże, mój zapał wystudził się, czuję, że mnie ogarnia apatya coraz straszniejsza, z której w żaden sposób otrząsnąć się nie potrafię. Zastanawiałam się, gdzie się podziała moja energia — ale dopiero teraz przejrzałam. Ja nie chcę, nie umiem żyć tutaj, w tej Warszawie, panie Stanisławie! to nie dla mnie świat! Te mury przejmują chłodem moją duszę, paraliżują mi wolę; boję się ludzi, boję się wszystkiego, a nie kocham nic! najpiękniejsze rzeczy są tu dla mnie wstrętne, potrzebuję wsi — nieba sklepionego, całego, a nie jego szmatów pomiędzy blaszanemi dachami; potrzebuję powietrza, zieloności, przestrzeni wolnej — tak jak w Kołatynie. Pan mnie rozumie? nieprawdaż, bo i pan tęskni za tem samem — wreszcie po co się dręczyć, po co sobie życie zatruwać powoli?

— Te mury, których pani tak nienawidzi, są podobne do kleszczy — rzekł Chojowski — nie wypuszczają łatwo tego, co raz chwyciły.

— Ażeby się wyrwać z nich gwałtem, kawał ciała trzeba w nich zostawić.

— I co potem?

— Co — mówiła, podnosząc się żywo — co? Zrobić tak, jak robią miliony! pracować, chociażby w koszuli zgrzebnej, chociażby o kawałku chleba suchego, jak chłop i wyzbyć się wszystkiego. O ja bym [ 284 ]to potrafiła, ja się nie obawiam takiej pracy, bo ją znam! Nie wierzysz? O, masz! Ileż to razy w Kołatynie sama w ogrodzie podlewałam i opielałam grządki, ile razy na drabince z nożycami stałam, ile drzewek naszczepiłam! Nie mieliśmy przecie, oprócz parobków, nikogo! Ale ja wiem, że to mrzonki, śmieszne mrzonki! Przecież pan by nie porzucił swojego zawodu! Nie po to się kończy akademię zagranicą, żeby później ogrodnikiem zostać! Tęsknota za Kołatynem takie nierozsądne myśli podsuwa mi do głowy. Tylko nie szydzić ze mnie!

— Szydzić? — powtórzył Chojowski. — O nie! Daj rękę, Ludmiło! O tak, a teraz podsuń czoło, jak wtedy w wagonie! Całuję na niem te nierozsądne myśli, pieszczę je! Słyszysz? pieszczę, jak najdroższe dziecko naszych dusz!

— Najdroższe? — powtórzyła.

— Tak, jestem gotów, Ludmiło, zrzucić te kajdany, które ty nazywasz moim zawodem i iść z tobą. Czy tylko ta droga, na którą mnie prowadzisz, nie zaciężka na twoje siły?

— Czyż nie jestem młodą i zdrową? — spytała, rumieniąc się z radości. — A może ty żartujesz, panie Stanisławie? Może nie zgodzisz się na takie życie w samotni i w pracy? Powiedz otwarcie. Nie ty za mną, ale ja za tobą iść powinnam, dokąd zechcesz.

— Nic mnie tu nie trzyma, nic nie wiąże — szeptał Chojowski smutny. — O tak zwaną karyerę nie dbam, a zresztą i takbym jej nie doczekał, bo ona od takich jak ja odwraca się zawsze. Czuję tylko [ 285 ]zmęczenie i niesmak czasami. Sam marzyłem o podobnem życiu na łonie przyrody. Była chwila jeszcze tam w Kołatynie, żem postanowił tak właśnie uczynić. Pytałem nawet chłopów, czyby nie odprzedali kawałka ziemi; w ostateczności gajowym bym nawet został... Tak, gajowym — powtórzył, widząc uśmiech niedowierzania na jej twarzy. — Czyż to nie wszystko jedno, byle oddychać świeżem, balsamicznem powietrzem lasu, byle pławić wzrok w zieleni... i w niebiosach przepaścistych.

— Nie mówiłeś mi o tem.

— Bo wielkie szczęście zawsze gasi mniejsze! — odparł, całując jej ręce. — Więc postanowione? — dodał, żartobliwie, patrząc jej w oczy. — Kiedy pani rozkaże?

— Jabym stąd uciekła w jednej chwili! — zawołała. — Będziemy się rozglądali, może znajdziemy coś odpowiedniego dla nas; przecież mamy pieniądze, wystarczy na zakupienie niewielkiego ogrodu z domem z kawałkiem roli. Tylko jak najdalej od Warszawy, gdzieś w głuchym zakątku! dobrze?

Rozmowę tę przerwał Olaski, wracający z fabryki. Kiedy mu córka opowiedziała o swoich projektach, z początku protestował.

— Cóżto, kolonistami, czy Robinsonami chcecie zostać? — mówił, śmiejąc się. — Tobie, Ludo, zawsze w głowie co nowego świta. I myślisz, że on — wskazał na Chojowskiego — wytrzyma z tobą na pustkowiu? A zresztą, czy dacie sobie radę? Przecież z ogrodu samego trudno wyżyć. On się nie zna na gospodarstwie, stracicie tę parę tysięcy i tyle! [ 286 ]

— O, nie zginiemy, ojczulku, zaręczam ci — zawołała z zapałem —wyszukaj nam tylko co dobrego i niedrogiego; obiecujesz?

Rzuciła mu się na szyję i jęła go obsypywać pocałunkami.

— Ha, jak sobie chcesz! ale pamiętaj, żebyś później do nikogo pretensyi nie miała! — rzekł wreszcie Olaski, ulegając.

Daleko trudniejsza sprawa była z matką. Pani Bronisława oburzyła się nie na żarty! Przytaczała rozmaite argumenty, byle odwieść córkę od nierozsądnego, ekscentrycznego, jak się wyrażała, zamiaru.

— Niechno minie tydzień albo dwa, a wywietrzeje jej to z głowy napewno — mówiła do Chojowskiego — zobaczy pan.

Mijały jednak tygodnie a Luda trwała przy swojem. Na jej prośby Olaski musiał czytać ogłoszenia w pismach i jeździć na oględziny rozmaitych posiadłości. Długo nie trafiało się nic odpowiedniego, dopiero na początku kwietnia stary szlachcic przywiózł pożądaną wiadomość.

— W Radomskiem, niedaleko Wisły, w lesistej okolicy, jakiś obywatel wykolejony tak jak my sami, sprzedał majątek chłopom i pozostawił sobie dwór z ogrodem — rzekł. — Ale bieda go stamtąd goni do miasta, i pozbył by się ciężaru niepotrzebnego. Dom nie duży, ale porządny jeszcze, sad niczego, ogrodzony nawet, przytem łączki ze dwie morgi, akurat dla jednej krowy albo konia. Jaki fachowiec nie stracił by na tem, bo owoce można wodą do Warszawy wysyłać od biedy. Grunt ujdzie. Tylko że cokolwiek za drogie na waszą kieszeń. Chyba żebyście długi wzięli na siebie; hipoteka oddzielna; [ 287 ]Towarzystwo dało coś dwa tysiące... Ale z czego wy raty płacić będziecie? Przytem dom pusty, graty jakieś trzeba przecie sprowadzić.

— O to najmniejsza — zawołała uradowana Ludmiła. — Weź mnie tam ojcze, niech i ja zobaczę — prosiła.

Pojechała i wróciła zachwycona.

— O takim właśnie zakątku marzyłam sobie — mówiła, opisawszy narzeczonemu dworek. — Odrazu mi się podobało! Właściciel przyjedzie jutro do Warszawy i kupimy... jeżeli nie cofasz się.

Ale pan Stanisław sam wyglądał jak wybawienia chwili, kiedy zapowiedziane przenosiny nastąpią. Olaski nabył te szczątki na warunkach bardzo dogodnych i Chojowski niezwłocznie zaczął zrywać słabe nici, łączące go z miastem.

Najbardziej może ze wszystkich zadziwił się Malecki, kiedy mu młodzieniec wymówił miejsce buchaltera.

— Zmieniasz pan zawód? Ależ to zakrawa na szaleństwo! Zmarnujesz pan wykształcenie, które kosztowało pana tyle pracy i pochłonęło zapewne niemałe pieniądze. Wyrządzasz pan także krzywdę społeczeństwu, pozbawiając go uzdolnionego specyalisty. Za kilka lat mógłbyś pan zostać prokurentem, jeżeli nie u mnie to gdzieindziej... Ludzi takich oceniają, zwłaszcza sumiennych i uczciwych. Namyśl się pan jeszcze. Postąpię panu na sto rubli odrazu. Widzi pan, robię co mogę. Ogrodnikiem ani gospodarzem na roli nigdy pan nie będziesz. To utopia! [ 288 ]

Perspektywy te nie zdołały jednak zachwiać panem Stanisławem. Żegnał się z Warszawą bez żalu, wiedział, że nikomu krzywdy nie czyni, a najmniej zapewne temu społeczeństwu, w imieniu którego przemawiał fabrykant.

— Niech te falangi Zdobywskich, Przemyskich, Maleckich wlewają nowe soki w to apatyczne, zniedołężniałe społeczeństwo, niech je odbudowują podług swoich planów, ale bez niego. On nie przyłoży ręki do tego dzieła, nie dotknie najmniejszym palcem tych dobrodziejstw, jakie kraj oczekują. Wróci tam, dokąd go ciągnie krew, gdzie nań tęsknota woła wielkim, serdecznym głosem. Niech się dzieje co chce!

Pan Stanisław pojechał do Olszówki, zrzucił surdut i kapelusz, przywdział kurtkę i czapkę; zapomniał o swojem niedawnem stanowisku inteligentnego najmity i zamienił się w człowieka przeszłości, jak sam siebie nazwał, i pracował przez cały miesiąc, jak chłop, przygotowując swój zakątek na przyjęcie Ludmiły.

Niebawem też przeobraził nową posiadłość w maleńki raj, do którego pilno mu było wprowadzić ukochaną.

Wielki ten dzień odrodzenia dla Chojowskiego nadszedł wreszcie.

O dziesiątej rano, w ustronnej kaplicy, w obecności szczupłego kółka znajomych, oddano mu Ludmiłę na zawsze.

Pani Olaska wylewała podczas tego cichego obrządku łzy rozpaczy; patrzyła na córkę, jak na osobę, zstępującą w całej krasie, w pełni sił, w gloryi życia do ciemnego grobu, wykopanego własnemi [ 289 ]rękami. Bo czyż to zamknięcie się w odludnym kącie, w tak nędznych warunkach, to wyrzeczenie się wszystkiego, nie równało się śmierci, a przynajmniej wstąpienia w mury klasztorne? czy ten ślepy upór dziecinnego serca mógł mu przynieść szczęście? Nigdy!

Matka żegnała więc córkę z milczącym wyrzutem, z urazą, tkwiącą głęboko.

— Ty wrócisz wkrótce, szalona dziewczyno! — mówiła, całując ją po raz ostatni w wagonie. Młodość ma swoje prawa, których sama nie może deptać bezkarnie!

— Olaski był smutny, ale nie czuł żalu do córki: rozumiał ją, a nawet w cichości zazdrościł. Jego ukochane, ożywcze, jedyne światło — Ludmiła, oddalała się ogarniała go ciemność, próżnia, której lękał się bardziej jeszcze, aniżeli tego nowego życia, naginającego mu sztywny kark pod nieznane jarzmo, prowadzącego go na cierniste, nie dotykane jeszcze stopą drogi. I w jego oku zabłysnęła łza, ale nie było w niej goryczy — jeno pogodny, pełen rezygnacyi smutek.

— Nie zapomnisz o starym ojcu? — pytał, gładząc jej promienne włosy. — Jeżeli zawiedziesz się, jeżeli to oczekiwane szczęście minie cię, jeżeli nie podołasz, wracaj w te ramiona córeczko! — zawsze one dla ciebie otwarte!

— Szczęśliwą już jestem, a podołam! — odpowiedziała.

Miała tyle słodkości w oczach, tyle jasności na gładkiem czole, każde jej słowo tchnęło taką ufnością, że niepokój starego szlachcica pierzchał, jak mgła przed promieniami witającego słońca. [ 290 ]

Teraz znalazłszy się sam na sam z Ludmiłą, Chojowski uczuł, jak wielki przełom uczynił się w jego szarem, smutnem życiu; to środowisko, w którem wyrósł, lecz w którem był ciągle obcym, ci ludzie tak blisko z nim związani a przecie tak dalecy jego sercu, ta duszna, pozbawiona wszelkich fermentów atmosfera — wszystko to pozostawało po za dymną oponą w obłokach kurzawy i malało z każdą chwilą. Młodzieniec wywoził stamtąd całą swoją duszę, odrywał się bez bólu, jak dojrzały owoc od macierzystej gałęzi, idąc na spotkanie swych snów, pragnień i marzeń, co nagle przyoblekły się w ciało i wiodą go z sobą. Spoglądał więc na ukochaną, jak na anioła, wyprowadzającego jego, potępieńca, z czyścowego ognia w bezkresowe niebiańskie przestwory, gdzie spokój, wolność i miłość wyciągały doń objęcia. I nie mogąc zapanować nad wzruszeniem pochwycił gwałtownie jej ręce i przyciskał je mocno — mocno do drżących warg, całował sukienkę...

— Dzięki, dzięki ci, ty moja Aryadno! — szeptał.

A Ludmiła, nie pytając nawet dlaczego ją tak nazwał, pieściła w milczeniu jego rozszczęśliwioną twarz, zanurzała palce w jego miękkie, ciemne włosy i wpatrywała się swemi źrenicami czystemi w załzawione jego oczy.

Godziny mijały im w tem słodkiem upojeniu; wysiadali z wagonu zdziwieni, że tak prędko dojechali. Za chwilę siedzieli już na prostej, ale nowiutkiej bryczce, zaprzężonej w żywego młodego kasztanka. Powoził dwudziestoparoletni parobczak, z konopiastą czupryną, pokrytą [ 291 ]zawadyacko zbakierowaną rogatywką. Od czasu do czasu odwracał się i pokazywał białe zęby w szczerym uśmiechu, rad.

— Cóż tam, Grzegorzu? — zagadnął go pan Stanisław — wszystko w porządku?

— W porządku — odparł przeciągle, — a jakżeby proszę łaski pana, czekają od wczoraj.

Rad był, że jemu przypadła zaszczytna rola wprowadzenia do gniazdka młodej pani i wesoło trzaskał z bicza, albo obcinał nim główki przydrożnym kwiatkom, które patrzyły swemi barwnemi, zadumanemi oczkami na przybyszów.

Słońce, biegnące po za pniami rzedniejącego lasu, rzucało przelotne błyskawice na poważną twarzyczkę Ludmiły, jakaś kukułka, lecąc za bryczką od drzewa do drzewa, witała młodą parę hukaniem, rozlegającem się daleko. W powietrzu leżała jakaś odświętność, jakiś uśmiech przyrody, który przenikał serce, wnikał do najgłębszych zakątków duszy i rozweselał ją.

Nie mówili do siebie, trzymali się tylko za ręce, jak dzieci, biegnące na łąkę razem zbierać kwiaty.

— Już! — zawołał pan Stanisław, wyciągając rękę z zachwytem w kierunku grupy drzew szarych, rysującej się jak wyspa na oceanie błękitu.

Wnet bryczka zatrzymała się przed szlacheckim dworkiem, spoglądającym na przybyszów wesoło, lśniącemi w słońcu oknami, [ 292 ]uwieńczonym koroną olbrzymiego wiązu. Za niskim parkanem, obok, falowało morze zieleni we wszystkich odcieniach wiosennych, rzędami stały zadumane grusze i jabłonie, noszące już drobne zawiązki owocu... Oko gubiło się w labiryncie prostych, krzyżujących się, obsadzonych krzakami agrestu i porzeczek alei, iskrzyły się całem bogactwem barw rabaty kwiatów, pławiących kielichy w powodzi światła gorącego i krzeszącego życie nowe.

Pusto tu było, ale ze wszystkich zakątków wiał niczem niezamącony spokój, wlewający w serce słodycz iście niebiańską.

Na tradycyjnym ganku, tonącym w kaskadach dzikiego wina, ukazała się krępa dziewczyna, bosa, w krasnej chusteczce na głowie, w jaskrawej zapasce, chwilę stała z otwartemi ustami, przysłaniając dłonią oczy, poczem podbiegła do bryczki i schyliła się do nóg wysiadającej Ludmile.

— To nasza służąca, kucharka, pokojówka i gospodyni w jednej osobie — rzekł Chojowski, umiechając się. — No, jakże się masz, Baśka?

Weszli do pokojów prawie pustych, pan Stanisław pokazywał żonie rezultaty swoich zabiegów całomiesięcznych.

— Oto moja zimowa pracownia — mówił z dumą, prowadząc ją do obszernej izby, gdzie stała niewielka biblioteka w prostej, białej szafie. — Nie wiesz zapewne, że oprócz ciebie mam kochankę, której pozostałem wierny aż dotąd, chociaż życie odrywało mnie od niej z szyderstwem. Czy pragniesz ją poznać? Nazywa się „ekonomia polityczna.“ Ale przypuszczam, że moja pani nie będzie zazdrosna — [ 293 ]dodał żartobliwie, całując żonę w same usta — nieprawdaż? Chociaż zamierzam poświęcać jej chwile skradzione swojej Ludzie, uprzedzam.

— Kochaj ją, jak tylko zechcesz, — odparła z niebiańskim uśmiechem. Ona ci da to, czego nie spodziewasz się odemnie, będzie czuwała, żeby twoja głowa rozwijała się dalej, żeby twoje zdolności i nauka nie zmarnowały się. Biorę na wyłączną własność samo serce.

— Dawno masz je u siebie w niewoli.

Chodzili tak długo po tym domu, gdzie zamierzali spędzić kwiat życia. Chojowski śledził z trwogą tajemną wrażenia malujące się na twarzy Ludmiły, jakby pragnął odgadnąć z nich tajemniczo otwierającą się przed nimi przyszłość.

Czy ta młoda dziewczyna potrafi wcielić swoje ideały? Czy nie przecenia sił, czy te pragnienia, które ją popchnęły w zakątek wiejski, zdala od życia i jego wzruszeń, nie zagasną niebawem, jak świetne fajerwerki i nie pozostawią po sobie ciemności?

Czy ten ciasny widnokrąg wystarczy duszy, rwącej się w świetlane krainy doskonałości? Czy on sam wreszcie podoła wziętym na barki obowiązkom? Czy to otoczenie, do którego rwie mu się dziś cała jego wewnętrzna istota, nie zacięży na nim w końcu jak grobowy kamień?

Pytał o to wszystko jej oczu głębokich, bo w nich krystalizowała się z niedostrzegalnych pierwiastków ta przyszłość niezbadana.

Widział, że braki w dworku nie raziły jej, śmiała się wesoło, snując plany. Oh, zna się doskonale na gospodarstwie i potrafiłaby [ 294 ]sobie dać radę z daleko większem, aniżeli to. Nie potrzebuje dla siebie nic; będą pracowali oboje od rana do nocy, ona w ogrodzie i koło domu; on w lecie pomoże jej trochę, w zimie zaś weźmie się do swoich ulubionych studyów — zostanie uczonym i sława jego wybiegnie daleko po za ten zakątek!

— Zobaczysz, wytrwam przy twoim boku! — mówiła z zapałem, siadając w jego fotelu przed biurkiem, będę ci nawet przepisywała co każesz, znajdę czas na wszystko!

— Chodźmy obejrzeć nasze małe królestwo, — rzekł Stanisław, pociągając ją do ogrodu. — Bawiłem tu zaledwie miesiąc, ale przywiązałem się już do niektórych rzeczy. Lubię ten wiąz, który widać z daleka, ten ganek, na którym spędzimy tyle chwil błogich, kocham ten dworek taki skromny, a taki przytulny, bo wiem, że czeka mnie w nim rój wrażeń rozkosznych...

Trzymając się wpół, kroczyli wolno i zatrzymywali się przed każdem drzewem, przed każdym krzaczkiem. Czuli, jak cały sad wibrował niedostrzegalnem dla grubych zmysłów urodzonego mieszczucha życiem młodem i owocnem. Wiosenne listki drżały w pocałunkach słońca, chylącego się w krwawej wspaniałej gloryi w objęcia oczekujących na nie chmur, błogosławiącego zasypiającą ziemię, długiemi jak wycięgnięte ręce promieniami, które przenikały wszędzie, w kielichy otwarte kwiatów, w tajemnicze łona krzewów, płaczących rosą, w gniazdka ptasie, skąd dochodziły ciche, melodyjne głosy utulonych pod macierzyńskiemi skrzydłami piskląt; wszędy słychać było jakieś radosne, tkliwe, obiecujące szepty, powietrze nasycało się [ 295 ]nieokreślonemi woniami, zamieniając się w morze balsamów. Wdychali je Szeroko roztwartemi ustami oboje, goniąc spojrzeniami uciekający dzień ich odrodzenia. Nagle Ludmiła zatrzymała się na skraju ogrodu i wskazała swemu towarzyszowi tonący w różowej sukience krzak.

— Patrz! — zawołała radośnie — nasze ciernie zakwitnęły!

Podbiegła do kolczastej rośliny i namiętnie, nie bacząc, iż kaleczy sobie palce, zrywała jednę gałązkę po drugiej. Potem usiadła przy mężu i zaczęła wić z tych kwiatów koronę, wielką, wspaniałą.

— Nachyl się — mówiła szeptem — nachyl czoło, niech ci je uwieńczę. Widzisz, zakwitły te martwe napozór gałązki, nowe wstąpiło w nie życie! Nie bój się, nie wycisną ci teraz ani kropelki krwi, bo krążą w nich soki świeże, wiosenne. O, jak ci pięknie w takim stroju, wydajesz mi się innym, lepszym, szlachetniejszym, bardziej moim! Daj usta!

Poddał pokornie swą zmęczoną głowę i patrzył poważnie, ze łzą szczęścia w oku, na słońce tonące w krwawych, gorejących objęciach nieba. Jutro wstanie dla niego dzień nowy, błogosławiony, brzemienny lepszą, promienniejszą przyszłością.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false