Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/126

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Owe jutro wstało dżdżyste, chmurne, zamglone, chłodne, ponure. Wicher, jak stado potępieńców, hulał w parku, naginając poważne głowy starych drzew, liczących ostatnie chwile swego istnienia, miotał okienicami domu, który niebawem miał się zamienić w stosy gruzów, szarpał strzechami budynków gospodarskich, wywołując w ich pustych wnętrzach ponure echa. Po niebie przewalały się fantastyczne, podarte w strzępy, nisko pędzące nad wilgotną ziemią obłoki, śpiesząc rozlać się gdzieś dalej w potoki deszczu. Przed podeptanym gazonem, od strony drogi przy zaśmieconym ganku stały dwie ordynarne chłopskie bryczki, zaprzężone w chude szkapy, które ze zwieszonemi melancholijnie łbami oczekiwały apatycznie na uderzenie bicza. Takiemi to ekwipażami miała jechać w świat szeroki garstka wygnańców z rodzinnego gniazda! Jedną zajął Olaski z panem Stanisławem, na drugiej owinięta w szeroki pled, prawie niewidzialna panna Ludmiła z matką. Kiedy się spotkali na ganku, podała mu niemal obojętnie zimną dłoń. Tylko w źrenicach jej paliła się gorączka.

— Byle prędzej skończyła się ta męka! siadać i jechać... jechać!

Wskoczyła na bryczkę i ruszono w tę „kalwaryjską,“ jak się wyrażał stary Maciej, drogę.

Pan Stanisław gonił za nią oczami, zmąconemi współczuciem. Dlaczegóż nie może znajdować się przy niej? dlaczego nie może uścisnąć jej dłoni, dodać odwagi i szeptać słów pociechy? Co on by dał zato!

Myślał, że się będzie oglądała, że wybuchnie płaczem, że się rzuci na ten szmat ziemi utraconej nazawsze i zacznie składać na niej

118