Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/127

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

namiętne pocałunki, jak na ciele konającej matki. Lecz nie, pozostała nieruchoma, jakby zimna zupełnie. Zdawało się Chojowskiemu, że usłyszał coś, jakby łkanie, lecz omylił się, to wiatr jęczał pomiędzy drzewami!

Tylko w oczach zawsze tak zrównoważonego Olaskiego zabłysła łza. Rzucał z pod szerokiego, wtulonego na czoło kapelusza błędne spojrzenia dookoła, na jego smagłych policzkach utworzyła się nowa, głęboka bruzda i zastygła nazawsze.

Pan Stanisław milczał długo, nareszcie odważył się otworzyć usta.

— Nie pan jeden... — wyszeptał.

Olaski uśmiechnął się gorzko.

— Wiem, panie kochany, wiem, i właśnie to mnie najbardziej boli. Nie ja sam lecę w przepaść, ale całe tłumy takich jak ja, lepszych i gorszych, roi się od nich w kraju... Na czem się to skończy, Bogu jednemu dano przewidzieć! Szarzyzna, panie, zaleje wszystko i tyle! Co mnie spotkało dziś, chłopa może spotkać jutro; wyzuje go żyd, albo niemiec wywabi gdzieś za ocean. A kto zostanie? Et! nie mówmy lepiej o tem, bo, doprawdy, palce w zęby włożę i gryźć je zacznę, jak wściekły pies! Co tu się łudzić?! Żebrakiem jestem, w powietrzu wiszę, jak ten kurz marny, co go wiatr pędzi z miejsca na miejsce i nigdzie zatrzymać się nie pozwala... Bo żebym tej ziemi ojcowskiej nie kochał, żebym jej, jak parobek ostatni własnym potem nie uznoił, żebym pracy dla niej skąpił, toby mi jeszcze żal nie było, ale tak...

119