Zdarł rozpaczliwym ruchem kapelusz z głowy i podniósł załzawione oczy w niebo chmurne i dalekie, twarz kurczyła mu się bólem targającym, skargą, która lada chwila wybuchnąć miała bluźnierstwem strasznem. Lecz opamiętał się, zżymnął ramionami i przykrył siwiejące włosy.
— Nie ja jeden, nie ja jeden... — szeptał.
Jechali wśród plusku deszczowego, szumu wichru po świeżych ścierniskach. Pan Stanisław nie mówił już ani słowa, obawiając się rozkrwawiać na nowo tę ranę w sercu starego szlachcica-wygnańca. Pogrążył się w rozmyślaniach. W wyobraźni jego przesuwały się tłumy wygnańców z gniazd odwiecznych, tłumy te zdążały wszystkie do jednego celu, do wielkiej, gwarnej, jakby w innym leżącej świecie, Warszawy, spowitej tajemniczo w dymy fabryczne... Roztwierała ona zimne ramiona przybyszom, jak obojętna, obarczona nadmiarem dziatwy zgłodniałej, matka. A oni wpatrywali się z trwogą w jej zagadkowe oblicze. Oblicze to było surowe, nie zaigrał na niem uśmiech, a w rysach było coś obcego. Matka, czy nie matka? pytali przybysze. Ale ona zdawała się potrząsać głową i coraz bardziej kryć twarz zagadkową po za chmurą czarnego dymu.
Chojowski przypomniał sobie drogę do Kołatyna. Mój Boże, jaka różnica! Wtenczas jechał z biciem serca, z radością, napełniającą całą jego istotę, z lekką myślą, żył już temi wrażeniami, których wyczekiwał z takiem utęsknieniem. Świat uśmiechał się do niego, a dziś... Zdawało mu się, że po za nim leży raj, a u wrót, herub z płonącym