Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/290

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Teraz znalazłszy się sam na sam z Ludmiłą, Chojowski uczuł, jak wielki przełom uczynił się w jego szarem, smutnem życiu; to środowisko, w którem wyrósł, lecz w którem był ciągle obcym, ci ludzie tak blisko z nim związani a przecie tak dalecy jego sercu, ta duszna, pozbawiona wszelkich fermentów atmosfera — wszystko to pozostawało po za dymną oponą w obłokach kurzawy i malało z każdą chwilą. Młodzieniec wywoził stamtąd całą swoją duszę, odrywał się bez bólu, jak dojrzały owoc od macierzystej gałęzi, idąc na spotkanie swych snów, pragnień i marzeń, co nagle przyoblekły się w ciało i wiodą go z sobą. Spoglądał więc na ukochaną, jak na anioła, wyprowadzającego jego, potępieńca, z czyścowego ognia w bezkresowe niebiańskie przestwory, gdzie spokój, wolność i miłość wyciągały doń objęcia. I nie mogąc zapanować nad wzruszeniem pochwycił gwałtownie jej ręce i przyciskał je mocno — mocno do drżących warg, całował sukienkę...

— Dzięki, dzięki ci, ty moja Aryadno! — szeptał.

A Ludmiła, nie pytając nawet dlaczego ją tak nazwał, pieściła w milczeniu jego rozszczęśliwioną twarz, zanurzała palce w jego miękkie, ciemne włosy i wpatrywała się swemi źrenicami czystemi w załzawione jego oczy.

Godziny mijały im w tem słodkiem upojeniu; wysiadali z wagonu zdziwieni, że tak prędko dojechali. Za chwilę siedzieli już na prostej, ale nowiutkiej bryczce, zaprzężonej w żywego młodego kasztanka. Powoził dwudziestoparoletni parobczak, z konopiastą czupryną, pokrytą

282