Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/289

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

rękami. Bo czyż to zamknięcie się w odludnym kącie, w tak nędznych warunkach, to wyrzeczenie się wszystkiego, nie równało się śmierci, a przynajmniej wstąpienia w mury klasztorne? czy ten ślepy upór dziecinnego serca mógł mu przynieść szczęście? Nigdy!

Matka żegnała więc córkę z milczącym wyrzutem, z urazą, tkwiącą głęboko.

— Ty wrócisz wkrótce, szalona dziewczyno! — mówiła, całując ją po raz ostatni w wagonie. Młodość ma swoje prawa, których sama nie może deptać bezkarnie!

— Olaski był smutny, ale nie czuł żalu do córki: rozumiał ją, a nawet w cichości zazdrościł. Jego ukochane, ożywcze, jedyne światło — Ludmiła, oddalała się ogarniała go ciemność, próżnia, której lękał się bardziej jeszcze, aniżeli tego nowego życia, naginającego mu sztywny kark pod nieznane jarzmo, prowadzącego go na cierniste, nie dotykane jeszcze stopą drogi. I w jego oku zabłysnęła łza, ale nie było w niej goryczy — jeno pogodny, pełen rezygnacyi smutek.

— Nie zapomnisz o starym ojcu? — pytał, gładząc jej promienne włosy. — Jeżeli zawiedziesz się, jeżeli to oczekiwane szczęście minie cię, jeżeli nie podołasz, wracaj w te ramiona córeczko! — zawsze one dla ciebie otwarte!

— Szczęśliwą już jestem, a podołam! — odpowiedziała.

Miała tyle słodkości w oczach, tyle jasności na gładkiem czole, każde jej słowo tchnęło taką ufnością, że niepokój starego szlachcica pierzchał, jak mgła przed promieniami witającego słońca.

281