Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/288

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Perspektywy te nie zdołały jednak zachwiać panem Stanisławem. Żegnał się z Warszawą bez żalu, wiedział, że nikomu krzywdy nie czyni, a najmniej zapewne temu społeczeństwu, w imieniu którego przemawiał fabrykant.

— Niech te falangi Zdobywskich, Przemyskich, Maleckich wlewają nowe soki w to apatyczne, zniedołężniałe społeczeństwo, niech je odbudowują podług swoich planów, ale bez niego. On nie przyłoży ręki do tego dzieła, nie dotknie najmniejszym palcem tych dobrodziejstw, jakie kraj oczekują. Wróci tam, dokąd go ciągnie krew, gdzie nań tęsknota woła wielkim, serdecznym głosem. Niech się dzieje co chce!

Pan Stanisław pojechał do Olszówki, zrzucił surdut i kapelusz, przywdział kurtkę i czapkę; zapomniał o swojem niedawnem stanowisku inteligentnego najmity i zamienił się w człowieka przeszłości, jak sam siebie nazwał, i pracował przez cały miesiąc, jak chłop, przygotowując swój zakątek na przyjęcie Ludmiły.

Niebawem też przeobraził nową posiadłość w maleńki raj, do którego pilno mu było wprowadzić ukochaną.

Wielki ten dzień odrodzenia dla Chojowskiego nadszedł wreszcie.

O dziesiątej rano, w ustronnej kaplicy, w obecności szczupłego kółka znajomych, oddano mu Ludmiłę na zawsze.

Pani Olaska wylewała podczas tego cichego obrządku łzy rozpaczy; patrzyła na córkę, jak na osobę, zstępującą w całej krasie, w pełni sił, w gloryi życia do ciemnego grobu, wykopanego własnemi

280