Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/291

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

zawadyacko zbakierowaną rogatywką. Od czasu do czasu odwracał się i pokazywał białe zęby w szczerym uśmiechu, rad.

— Cóż tam, Grzegorzu? — zagadnął go pan Stanisław — wszystko w porządku?

— W porządku — odparł przeciągle, — a jakżeby proszę łaski pana, czekają od wczoraj.

Rad był, że jemu przypadła zaszczytna rola wprowadzenia do gniazdka młodej pani i wesoło trzaskał z bicza, albo obcinał nim główki przydrożnym kwiatkom, które patrzyły swemi barwnemi, zadumanemi oczkami na przybyszów.

Słońce, biegnące po za pniami rzedniejącego lasu, rzucało przelotne błyskawice na poważną twarzyczkę Ludmiły, jakaś kukułka, lecąc za bryczką od drzewa do drzewa, witała młodą parę hukaniem, rozlegającem się daleko. W powietrzu leżała jakaś odświętność, jakiś uśmiech przyrody, który przenikał serce, wnikał do najgłębszych zakątków duszy i rozweselał ją.

Nie mówili do siebie, trzymali się tylko za ręce, jak dzieci, biegnące na łąkę razem zbierać kwiaty.

— Już! — zawołał pan Stanisław, wyciągając rękę z zachwytem w kierunku grupy drzew szarych, rysującej się jak wyspa na oceanie błękitu.

Wnet bryczka zatrzymała się przed szlacheckim dworkiem, spoglądającym na przybyszów wesoło, lśniącemi w słońcu oknami,

283