Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/145

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Cóż znowu, niema za co! — jąkał, — nic jeszcze nie zrobiłem, zobaczy się dopiero...

— Tak ojcze, niepodobna na to liczyć, — mówiła panna Zofia ocierając oczy. — Pójdę do kantoru, za nauczycielkę, gdzie na wyjazd nawet bym przyjęła... Albo ja wiem zresztą?

— Zapewne, może się zdarzyć, — rzekł pan Stanisław zabierając się do wyjścia.

Nastało milczenie. Zgórski usiadł znów przy stoliku i machinalnie kreślił coś na papierze; jego żona przytuliła do piersi głowę córki i pieściła jej krucze włosy.

— Nie gniewasz się mamo? — szeptała Zosia, całując jej czerwoną, spaloną rękę. — Nie mogłam inaczej, wszak prawda, że nie mogłam? Pamięta mama? W Brzozówce jeszcze łajała mnie mamusia często, że czytam za dużo, że mi książki w głowie przewróciły, że wierzę w emancypacyę... Ja naprawdę wierzyłam i marzyłam skrycie, żeby zostać samodzielną, żeby walczyć samej o prawa należne kobietom, martwiłam się, że się niczem nie różnię od przeciętnej panny, która liczy na to tylko, żeby jaknajlepiej pójść za mąż... Kiedyśmy się znaleźli tutaj na bruku, nie rozpaczałam wcale, zdawało mi się bowiem, że łatwo zapracuję na siebie, że się stanę człowiekiem niezależnym, że wyrwę chociaż jedną cegłę z tego muru, jakim mężczyzna grodzi kobietę od świata... Oj mamusiu, teraz dopiero widzę, jaka byłam głupia! Widzę, że oszukano mnie niegodnie, że zadrwiono sobie ze mnie nielitościwie! I po co to wszystko piszą? Kobieta jest kobietą i niczem

137