Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/131

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

A ów okrzyk drgający ukrywanem starannie, maskowanem, nieśmiałem uczuciem nie ucichał w jego wyobraźni, przeciwnie, nabierał coraz większej doniosłości, zmieniając się co chwila; był raz żałosnym, pełnym wyrzutów, to znów łagodnym, potem przechodził w rozpaczliwe wezwania o ratunek, w jęk samotnej duszy, w śmiech gorzki, jak piołun, szarpiąc jego nerwami coraz boleśniej...

Chojowski zerwał się z miejsca i wybiegł na platformę wagonu. Tutaj schwycił się za głowę i stał tak długo na wietrze, wśród powodzi iskier, sypiących się mu na ubranie i na twarz, wijących się w piekielnym tańcu dookoła całej jego osoby. Przytknął czoło do wibrującej ściany, bo ten szalony turkot toczącego się po stali żelaza zagłuszał głos panny Wandy. Ściemniło się już zupełnie, kiedy wrócił do przedziału. Panna Ludmiła siedziała wkulona w sam kącik, z pod szala wyglądały tylko jej niebieskie oczy, rzucające przy niepewnym świetle latarki, migotliwe blaski. Olaski wstał i trzymając się za wieszadło, patrzył w dal ciemną, żona jego zbierała rozrzucone na półkach manatki.

Chojowski upadł na ławkę obok Ludmiły i teraz dopiero spostrzegł, że z oczu jej ciekną łzy.

— Co pani jest? — wyszeptał, szukając jej ręki pod fałdami pledu.

Znalazł tę ukochaną dłoń, była zimna i drżąca. uścisnął ją z całej siły i pieścił miękkiemi dotknięciami.

— Co pani jest? — powtórzył błagalnie.

— Nic, boję się... — wyszeptała.

123