Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/132

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

I dreszcz wstrząsnął jej ciałem.

Świstawka, zgrzyt hamulców, migające światła latarni, wypolerowane, biegnące obok siebie w ciemną dal pary szyn, nawoływania, turkot dorożek, gwar...

— Warszawa, Warszawa!

Olaski ocknął się z zadumy.

— Jesteśmy, — rzekł sucho, bezdźwięcznie. — Zajedziemy do hotelu chyba? Gdzie pan radzi?

— Mamy nadzieję, że pan o nas nie zapomni, — mówiła Olaska. — Polubiliśmy pana wszyscy, będzie nam bardzo przyjemnie.

Słowa te sprawiały mu formalny ból, brzęczały mu koło uszu, jak rój złośliwych os. Skłonił się w milczeniu. Rozstaje się jak obcy, a ona, ona...

Złamany, upokorzony, wyciągnął do niej dłoń, w oczach jego malowała się rozpacz niemal.

— Do widzenia, — wyszeptał z wysiłkiem.

Ale w źrenicach panienki nagle zapaliło się coś, czego przed chwilą w nich nie było. Zamiast odpowiedzi zatrzymała jego rękę, pociągnęła go łagodnie, ale zdecydowanie do siebie i z bladym uśmiechem nachyla się ku niemu. On stał patrząc na nią zdumiony, przestraszony, nie wiedząc co czynić, ona pociągała go, chociaż białe jej czoło znalazło się tuż przy jego wargach. Nie wahał się więc dłużej i dotknął go rozpalonemi wargami.

124