Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/193

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

najbardziej wezbrane miłością, najbardziej tchnące wiarą, odbijały się jak fale wzburzonego oceanu od lśniącej w promieniach słonecznych ławicy piasku.

Olaski, zwykle małomówny, przygnieciony ciężkiemi myślami, teraz rozgadał się na dobre, odmłodniał o jakie dwadzieścia lat przynajmniej. Pokazało się, że były obywatel zna dużo świata i ludzi, że kipi w nim jeszcze krew, że potrafi czuć i pragnąć. To też Komirowski żegnał się ze starym towarzyszem niechętnie. Rozstając się, obiecali sobie, że się będą częściej widywali.

— Byłem już pewny, że w tem zbiorowisku kosmopolitycznych kamienic i nakręconych złotą sprężyną maryonetek bez serc i głowy, nie znajdę już nic, nawet kawałka uczciwego chleba — mówił Komirowski na odchodnem — ale tak źle nie dzieje się jeszcze, tu i owdzie trafiają się ludzie.

— Wpadajże częściej — zachęcał go Olaski. — Żyjemy, co prawda, jak pustelnicy, oprócz narzeczonego Ludmiły, nikt u nas nie bywa, ale chociaż w małem towarzystwie, nie znudzisz się kolega. Ot, pojutrze naprzykład niedziela, pan Stanisław przyjdzie wieczorkiem, jak zwykle, pogawędzimy Sobie. Zgoda?

Pan Bolesław przyrzekł i lekki, nastrojony odświętnie, z głową pełną odżyłych niedawno wspomnień wracał do domu. Żona czekała już na niego z obiadem. Leon siedział zasępiony na otomance w saloniku, paląc papierosa. Ujrzawszy ojca, zaczął natychmiast, według zwyczaju swego, utyskiwać:

185