Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/135

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

pytaniach tkwiła jednak jakaś nieuchwytna, subtelna, jak zapach wiosennego kwiecia troska i życzliwość, która wywołała na jego policzki lekki rumieniec wstydu.

Odpowiedział jej ni to ni owo i zajął miejsce przy swojem biurku, ażeby jaknajprędzej zatonąć w papierach i księgach.

W zwykłych warunkach ten nadmiar roboty przywiódł by go niezawodnie do rozpaczy, teraz wszakże sprawiał mu niemal radość, uwalniał go bowiem od myślenia i tworzył jakby mur niedostępny, po za którym skwapliwie się ukrył.

Kiedy chwilami oderwał znużoną rękę od pióra i powiódł wzrokiem dookoła, ogarniało go ździwienie... Czyż podobna, że on był w Kołatynie, że poznał jakąś pannę Ludmiłę i że ta Ludmiła, wcielenie nieuświadomionych jego ideałów, oddała mu tak bez wahania serce? Jemu, Chojowskiemu? I trawiony wątpliwościami, sięgał w zanadrze do pugilaresu, wyjmował z niego promień złocistych włosów, który otrzymał niedawno i dotykał go palcami. Wziął to, żeby posiadać w każdej chwili dowód dla siebie samego, że nie podlega złudzeniom, że nie marzy na jawie. Drżał przytem z obawy na myśl, że ktokolwiek obcy może przeniknąć jego tajemnicę, wtargnąć do jego duszy i wyrwać z niej tak głęboko, tak zazdrośnie ukrywaną prawdę... Znienawidziłby takiego człowieka. Wahał się nawet czy iść do Zgórskiej jak przedtem, czy się stołować gdzieindziej, ale powiedział sobie, że byłoby to niewdzięcznością i poszedł.

Pani Anna ucieszyła się szczerze, ujrzawszy go u siebie.

127