Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/68

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

się świeży znajdzie. Czasami wypadnie i cierni wziąć na głowę, jeżeli tylko zakwitną później, albo pokrzywami ręce poparzyć.

— A dużo kwiatów uszczknęła pani? — zagadnął, uśmiechając się Chojowski.

— Oh, nie jeden, — odparła wesoło, — ale same polne, skromniutkie, po które pan pewnie by się nawet nie schylił.

— Tak pani sądzi?

— Pan by nie chciał mieszkać na wsi i oddawać się od rana do wieczora pracy takiej, jak moja. Na kobiecie ciąży prawdziwe przekleństwo. Może sobie ręce, jak to powiadają, po łokcie urobić, a nie znać tego na świecie. Owoce naszych trudów znikają zwykle bez śladu, chociaż bez nich ludzkość istnieć by nie mogła. Kiedym czytała podanie o Syzyfie, zaraz przyszło mi na myśl, że takim Syzyfem na świecie jest właśnie kobieta. Wiecznie musi ona zaczynać rano, to co skończyła wieczór i tak ciągle do samej śmierci. Szczęśliwi ci mężczyźni! bo dzieła ich są trwalsze od naszych i czasem pokolenia całe z nich korzystają.

— Jak jakich mężczyzn, — rzekł Chojowski smutnie, — co do mnie, należę także do bezimiennych pracowników.

Znajdowali się już w ogrodzie. Kiedy oboje mijali ową kamienną ławę, pan Stanisław zatrzymał się przy niej.

— Dałbym wiele za to, żeby wiedzieć, jaką chwilę życia związała pani w pamięci swojej z tym zimnym kamieniem, — rzekł nieśmiało.

60