niczemu, nie nalegała nawet o pozostawienie przedmiotów, z któremi związało się jej dzieciństwo, godziła się na pozór z koniecznością, chociaż naprawdę kosztowało ją wiele rozstawać się z niemi.
Panienka przeczuwała instynktownie, że osoba jej interesuje pana Stanisława. Kiedyindziej, być może, przypuszczenie takie połechtałoby ją mile, teraz jednak przeciwnie, udręczało ją niewypowiedzianie; poprostu obawiała się spotkać z nim gdziekolwiek, chociaż ten cichy, skromny, inteligentny młodzieniec od pierwszego wejrzenia zdobył sobie jej sympatye. Odgadywała oddawna, że łączą ich wspólne upodobania, wstręty, tęsknoty i pragnienia, że uderzające w nią teraz gromy odzywają się donośnem echem w jego serca. Zapamiętała sobie każde niemal słowo z rozmowy jaką prowadziła z nim nazajutrz po jego przyjeździe i im bardziej się nad nią zastanawiała, tem wydawała się jej głębszą i trafniejszą.
— Nazwał siebie i mnie wygnańcami, powtarzała sobie nieraz. Bo też jesteśmy wygnańcami oboje; jego wyzuto oddawna z ojczystego zagona, nie pamięta go już zapewne, mnie zaś dopiero wyganiają.
I coraz bardziej lękała się spełnienia tego wyroku, w coraz ciemniejszych barwach wyobrażała sobie niedaleką przyszłość.
I właśnie dlatego, że się zrozumieli, unikała pana Stanisława, jak człowieka posiadającego klucz od jej duszy, mogącego w każdej chwili roztworzyć najtajniejsze jej skrytki na rozścież. Takie zaglądanie do jej serca i do duszy bolałoby ją, lepiej więc nie dopuścić tego!
Nie mogła przecież uniknąć całkiem jego towarzystwa.