Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/264

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Tak, bo by się ojciec przekonał, że nie próżnuję, a o to mi głównie idzie. Sprzedałem też wczoraj jakimś dziwnym trafem obrazek. Będzie się ojciec śmiał, jeżeli powiem, co mi za niego dali. Sto rubli! ha! ha! ha! Jakiś amator zrujnował się, według swojego pojęcia, a za parę lat sprzeda go za tysiąc. My, artyści polscy, jużeśmy się przyzwyczaili do wyzysku, nie czuję więc żadnej pretensyi do tego pana. Jeżeli wspominam o tem, to tylko, żeby ojca przekonać, że i na resztę swoich obrazów znalazłbym nabywców po cenach podobnych.

— No to sprzedaj. Z początku nikomu dużo nie płacą — rzekł Komirowski.

— Cóż to, może ojciec chce, żebym łyków za poły do pracowni ciągnął? — odparł kwaśno Leon. — Tego by jeszcze brakowało! Tym panom się zdaje, że łaskę malarzom robią, jeżeli im za wpół darmo obrazy zabierają. Nie, to nie dla takiego jak ja. Przyjdą oni sami do mnie, jak się dowiedzą, żem w salonie medal złoty dostał. I dlatego muszę zagranicę jechać, słyszy ojciec? „muszę!“ bo talentu marnować nie myślę; wyraźnie to ojcu powiadam.

— Przecież ci nie przeszkadzam.

— Jakto mi ojciec nie przeszkadza?! — mówił coraz bardziej rozdrażniony Leon, — czy o żebranym chlebie mam iść do Włoch?! Ojciec mi stale na drodze do karyery stawał!

— Ja?! — wykrzyknął boleśnie dotknięty Komirowski. — I ty to mówisz?

256