Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/263

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

walca i pomiędzy jednym a drugim taktem nachylał się, żeby spojrzeć figlarnie w oczy swojej towarzyszce, smagłej brunetce, o charakterystycznym, przygarbionym nieco nosie, ubranej wyzywająco może, ale z pewnym artystycznym zakrojem. Nagle młodzieniec nucący walca odwrócił głowę i spojrzenie jego spotkało się z gorzkim uśmiechem pana Bolesława.

— Aaa! to ojciec? — zawołał nieprzyjemnie zdziwiony.

I szepnąwszy coś swojej towarzyszce, w której Komirowski odrazu poznał egipcyankę, zbliżył się do ławki.

— Co tu ojciec porabia o tej porze? — pytał, siląc się na swobodę. — Na spacer ojciec wyszedł, co? Wcale ładną pogodę mamy dzisiaj, nieprawdaż? W każdym razie doskonale się złożyło, bo mam z ojcem do pomówienia w ważnej sprawie.

Uchylił cylindra na pożegnanie Anielce i usiadł przy ojcu.

— Skończyłem wczoraj swój posąg i wystawiłem go zaraz w Zachęcie. Widzi ojciec, że robię, jak mi ojciec radził staram się dać poznać tutaj, w tem miasteczku, które chce uchodzić za mały Paryż. Nie wiem, jaki sąd raczą wydać o mojem dziele. Zresztą, wszystko mi jedno ostatecznie, niewiele sobie zakładam na tem, chociaż, zdaje mi się, nie stworzyłem rzeczy drugorzędnej. O sprzedania niema mowy, naturalnie, bo któż u nas kupuje rzeźby? Chyba Mickiewicza w gipsie za trzy ruble. Pójdzie ojciec zobaczyć! Pragnąłbym tego bardzo!

— Pragnąłbyś?

255