Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/262

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

bardzo, kiedy on z oburzeniem odrzucił datek, oświadczając, iż nie potrzebuje pieniędzy, ale pracy.

Powoli napięta sztucznie energia jego wyczerpała się, zabrakło mu odwagi mówić o sobie tym ludziom. Przybity do samej ziemi, znużony, wlókł się alejami ogrodu Saskiego, wreszcie usiadł ciężko na pierwszej lepszej ławce.

Był piękny, złoty dzień jesienny. Z bladego, rozbielonego nieba zlewały się na żółkniejące drzewa potoki dyskretnego, subtelnego światła, nie grzejącego już, ale orzeźwiającego, przyjemnego jak siostrzany pocałunek. Dookoła starego biedaka snuł się wielobarwny tłum, rozbrzmiewały śmiechy. Pary przechadzały się, gwarząc wesoło, albo siadały w półcieniu obnażających się powoli drzew, w powietrzu unosił się jakiś ulotny nastrój miłosny, nadmiar niewypalonych uniesień dogorywał w tych spojrzeniach, słówkach, rozdrabniał się na miliony spóźnionych westchnień i lekkich uderzeń serc, podniecane odblaskami wiosny zmysły igrały, jak motyle.

Pogrążony w tym tłumie, pan Bolesław dziwił się. Czy naprawdę tak im dobrze tutaj? Czy im wystarcza do szczęścia to blade słońce, ta więdnąca zieloność, te schnące liście, pomiatane zaledwie dostrzegalnemi powiewami wietrzyka? I w miarę tego jak wsłuchiwał się

w gwar, w szczebiot, w westchnienia, jak badał te oblicza, pławiące się w zimnej światłości, gorycz napełniała jego duszę po same brzegi. Tuż przed nim przechodziła jakaś para, której w pierwszej chwili nie rozpoznał. On w błyszczącym cylindrze, w jasnem palcie, ładny, ale o cokolwiek banalnych rysach, blondyn, nucił pod nosem jakiegoś

254