Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/265

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Rozumie się, gdyby nie nędza, na jaką byliśmy skazani oboje z matką, skończyłbym chociaż prawo i zostałbym adwokatem. Ale trudno się uczyć, jeżeli brak na najpierwsze potrzeby. No, darowałbym jeszcze ojcu uniwersytet, żeby mi ojciec nie zagrodził tej jedynej ścieżki, jaka mi pozostała.

— Leonie!

— Doskonale zdaje sobie sprawę, z tego co mówię! — ciągnął dalej Leon. A może mam ojcu podziękować, że mi ojciec pozwala wspaniałomyślnie zajmować się malarstwem, że mnie nie oddał gdzie do terminu, do szewca naprzykład?

— Więc czego chcesz? Powiedz krótko! — wybełkotał pan Bolesław, blednąc.

— Jakto, ojciec nie wie? Chcę, żeby mi ojciec ułatwił dalsze studya zagranicą. Chyba mam prawo prosić ojca o to, kiedy mi ojciec zwichnął karyerę?! Nie potrzebnie się ojciec gniewa. Przecież to jasne! Gdyby ojciec nie był wyjechał i nie pozostawił nas na łasce Opatrzności, nie marnowałbym tak życia i zdolności, jak je marnuję dotąd. Któż więc właściwie winien? Chyba ten, co w pogoni za fantasmagoryami zapomniał o najbliższych obowiązkach, a nie ofiara jego uniesień.

— Dość, dość! — błagał Komirowski, daremnie usiłując zatamować łzę, staczającą mu się po policzkach. Ile ci potrzeba?

— Po cóż ojciec bierze to tak dalece do serca? — rzekł zmieszany Leon. Jeżeli ojciec nie może, nie nalegam, dam sobie jakoś radę.

257