— Ile? — powtarzał pan Bolesław. — Przecież to twoje pieniądze, Leonie, nie krępuj się! jeżeli nie dawałem ci, to dlatego, że chciałem jeszcze pracować, ale teraz... Tu jest książeczka czekowa... pieniądze złożyłem w banku na rachunku bieżącym, dam ci zaraz... Poczekaj... trzeba podpisać, sam sobie podniesiesz. Pójdźmy do cukierni, tam znajdziemy pióro.
Zerwał się gorączkowo i biegł naprzód, za nim podążał ździwiony, ale i dotknięty nieco tą nagłą zmianą sytuacyi, syn. Na werendzie cukierni Komirowski wyjął książeczkę i wydarłszy jeden blankiet, umoczył pióro.
— Ile? — zagadnął pewnym, stanowczym głosem, w którym już przestała dźwięczeć gorycz.
— Gdybym był wiedział... — bąkał Leon, gryząc gałkę od laski. — Ale przecież to nie stracony kapitał, wróci się niebawem, napewno się wróci! za parę lat najwyżej...
— Ile? — powtórzył zimno ojciec, trzymając pióro w pogotowiu. — Jedź na dwa lata. Dwa tysiące wystarczy?
— Ostatecznie...
— Napisałem na trzy tysiące. Czy jesteś zadowolony? Oto czek, wypłacą ci na okaziciela, natychmiast.
— Dziękuję ojcu, — bełkotał Leon, biorąc kartkę, — ale czy to ojcu nie zrobi różnicy? Jeżeli ojciec nie może tyle...