Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/267

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Teraz już żadnej różnicy mi nie robi, — odparł pan Bolesław, — najmniejszej.

— Dostał ojciec posadę?!

— Dostanę zapewne. Kiedy jedziesz? Chciałbym, żebyś nie tracił czasu.

— Nic mnie tu nie trzyma, spłacę trochę długów, jakie zaciągnąłem w chwilach krytycznych, o, nie wiele tego jest! i adieu Warszawko! Nie uwierzy ojciec, jak ja się tu czuję. Doprawdy, gdyby mi ojciec nie ułatwił tej podróży, zwaryowałbym chyba. Tu się nie żyje, tylko czas się zabija po barbarzyńsku!

— No, to śpiesz się, załatw interesy i ruszaj z Bogiem, — mówił pan Bolesław, wpatrując się w delikatną twarz syna, — pamiętaj żeś młody, że życie przed tobą. Postępuj tak, żebyś samego siebie na starość nie przeklinał. Odemnie nic się już spodziewać nie możesz. Słyszysz?

— Nie żądam.

— No to dobrze. A o matce nie zapomnisz?

— Będę pisywał często. Jeszcze raz ojcu dziękuję i... przepraszam, jeżeli zbyt silny nacisk na ojca wywierałem, ale ten Pacanów do pasyi człowieka może doprowadzić czasem. Czy zobaczę ojca przed odjazdem? Może pojutrze na obiad jeszcze wpadnę.

— Nie wiem.

259