Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/268

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Kiedy syn oddalił się, Komirowski, nie wstając, spoglądał za nim, dopóki mu nie zniknął w tłumie spacerujących. Wówczas stary biedak odetchnął. Zrobiło mu się jakoś raźniej! Stało się! Kości rzucone! Owładnął nim taki nastrój, jaki zapewne odczuwał w swoim czasie Cezar, przekroczywszy Rubikon. Siedział nad szklanką stygnącej herbaty, chociaż godzina obiadowa dawno minęła. Nie chciało mu się podnieść. Podparłszy głowę na ręku, utopił wzrok przed siebie i podniósł dopiero wtedy oczy, kiedy jakiś cień zasłonił mu widok na ogród.

— Cóż to, herbatę po obiedzie pijesz? — huknął nad nim znany głos Olaskiego. — A ja sobie kawy czarnej każę podać. No i cóż u ciebie nowego, kolego? — mówił dalej stary szlachcic, siadając przy tym samym stoliku. — U mnie wszystko po dawnemu; chociaż nie! czy ci wspominałem, że posada mi się szykuje? Anibyś zgadł gdzie! U tych dobrodziejów społeczeństwa, co to celuloid fabrykować mają! Prawie że się nie starałem, Malecki sam mi zaproponował, ale nie wiem co za stanowisko mi ofiarują. Nawet mnie to śmieszy trochę, że na starość od pługa do fabryki przechodzę.

Komirowski słuchał w milczeniu, myśląc zupełnie o czem innem.

— Cóż to, odchodzisz? — rzekł, widząc że Olaski bierze za laskę. — Jeszcze chwilę, mam do ciebie prośbę.

— Słucham.

— Ale daj mi słowo, że się nie będziesz niczemu dziwił, dobrze? Za dużo by mnie bowiem kosztowało tłomaczyć ci wszystko. Oto książeczka do banku. Patrz, podpisuję na okaziciela pięć blankietów

260