Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/207

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
Pewnego dnia pan Stanisław po bezsennie spędzonej nocy przyszedł nieco później do kantoru. Zaledwie stanął we drzwiach, a już zauważył, że się stało coś nieprzyjemnego: panna Wanda przywitała go milczącem uściśnieniem dłoni i natychmiast zagłębiła się w papierach, pomocnik jego pisał tak pilnie w księgach, jak nigdy, pan Adam — fakturzysta, zamiast palić papierosa, którego w normalnych warunkach nie wypuszczał z ust, temperował z namaszczeniem wielki kantorowy ołówek czerwony i rzucił bojaźliwe spojrzenie na wchodzącego buchaltera. Szef siedział już w swoim wielkim amerykańskim fotelu, ale wbrew przyzwyczajeniu, nie wyjął złotego zegarka i nie porównał go z regulatorem. Wszyscy mieli miny powarzone, jakaś chmura ciężka zawisła po nad kantorem.

— Cóż u licha się stało? Czyżby jaki gruby protest? — myślał sobie pan Stanisław.

Fabrykant, ujrzawszy Chojowskiego, dał mu znak, ażeby się zbliżył.

— O niczem pan nie wiesz? — zagadnął go, kładąc nacisk na dwóch pierwszych wyrazach.

Pan Stanisław wzruszył ramionami.

— Czy to mnie dotyczy?

— Osobiście i bezpośrednio nie, ale pośrednio, jako pierwszego po mnie urzędnika w fabryce — tak. I właściwie powinieneś pan o tem wiedzieć, ponieważ przekonaliśmy się, że to trwało nie od wczoraj.

199