Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/118

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

lekki rumieniec zapalił na krótką chwilę jej bledsze niż kiedykolwiek policzki. Olaski, obojętny, rozmawiał z żoną o bliskim wyjeździe i podał dłoń gościowi z niezmienioną uprzejmością. Gospodyni zaś skinęła mu głową przychylnie.

— Niech się pan szykuje, jutro jedziemy, — rzekła, kiedy ją pocałował w rękę. Przykro pan spędził wakacye, — dodała, — ale cóż robić, uprzedziłam pana odrazu...

Wybełkotał coś, czegoby nie potrafił powtórzyć i machinalnie jadł podsunięty sobie przez pannę Ludmiłę chleb z masłem.

— Cóż to miało znaczyć? Więc nie powiedziała rodzicom?

Odetchnął głęboko. To dobrze, bardzo dobrze uczyniła. Jaka szlachetna. Pragnie oszczędzić mu tego kielicha piołunowego, który tak lekkomyślnie przytknął do ust... Dzięki, dzięki ci, dziewczyno najdroższa! — szeptał w duchu, pieszcząc oczy widokiem jej łagodnej, prawie dziecinnej twarzyczki.

— Gdyby byli sami, padłby przed nią i dziękował, jak za najwyższe dobrodziejstwo, za to milczenie.

Wróci do planów, które ułożył sobie w duszy niedawno. Mówił już z chłopami, odkupi od nich kawałek ziemi, zostanie tutaj na wsi, będzie żył, jak samotnik, zdala od zgiełku wielkomiejskiego, zdala od ludzi, albo jeszcze lepiej, zostanie gajowym w pierwszym lepszym leśnictwie, choćby w sąsiedztwie. Tak, i zapomni o tym szalonym kroku, którego się dopuścił wbrew woli, pod wpływem chwilowego uniesienia.

110