Nużącemu położeniu pana Stanisława położył koniec ekonom, który właśnie ukazał się we drzwiach.
— Chłopi przyszli, — rzekł, kłaniając się.
— Jacy chłopi? — rzucił niechętnie Olaski.
— Nasi z Kołatyna.
— Czegóż jeszcze chcą odemnie?
— Eh, nie za interesem żadnym, przychodzą pożegnać się z panem.
— Pożegnać? — powtórzył Olaski z odcieniem lekkiego zdziwienia.
Nie posądzał nigdy włościan o zbyt wielką przychylność dla siebie; nie był wprawdzie złym, nieużytym, kłótliwym sąsiadem, chociaż przestrzegał praw sobie przynależnych, ale też nie uczynił dla nich nic, coby zasługiwało na nazwę dobrodziejstwa. Co najwyżej w miarę środków, służył poradą i wyświadczał tym, co się do niego zgłaszali drobne usługi, za które nie spodziewał się i rzadko też otrzymywał dowody wdzięczności. Był z tego powodu pewny, że chłopi zachowają się obojętnie wobec jego wyjazdu; to też słowa ekonoma wywarły na nim przyjemne wrażenie.
— Niech wejdą, — rzekł.
Za chwilę pokój zapełnił się kilkunastoma ciężkiemi postaciami, o przygarbionych plecach, zwieszonych głowach, opuszczonych bezwładnie ramionach, odzianemi, pomimo letniego gorąca, w grube samodziałowe kapoty, a nawet cuchnące potem i ordynarnym tytuniem kożuchy.