Włościanie zatrzymali się pode drzwiami, mając w ręku czapki i przestępując z nogi na nogę, żaden z nich nie okazywał chęci odezwać się pierwszy, bo Chojowski widział, jak trącali się wzajemnie łokciami.
Nie byli to jednak chłopi z przed dwóch tygodni, wykupujący inwentarz od Olaskiego, wyzyskujący niemiłosiernie jego położenie, chciwi łatwych nabytków, targujący się o każdy grosz z żelazną wytrwałością. Całe ich zachowanie się świadczyło, że przychodzą w zamiarze przyjacielskim, wyższym ponad pospolity interes.
— No i cóż powiecie? — zachęcał ich łagodnie Olaski.
Wtedy wystąpił naprzód stary Maciej, którego dziedzic Kołatyna znał oddawna. Była to niepospolita postać, twarda, jakby wyciosana z jednej bryły kamienia. Praca i obowiązek, oto hasła, pod któremi szedł przez życie ten chłop.
Z człowieka w pełni sił, jakim go znał dawniej dziedzic Kołatyna, chłop zamienił się w siwego starca, ale oczy jego spoglądały jak ongi, z zuchwałą pewnością, postać była wyprostowana i tchnęła głęboką powagą.
— Oto, proszę wielmożnego pana, — zaczął Maciej, schylając się, według zwyczaju, do kolan dziedzicowi, — jutro już opuszcza pan na zawsze Kołatyn, gdzie rodzili się i pomarli dziadowie i ojcowie wielmożnego pana i nasi. Przychodzimy tedy pokłonić się wielmożnemu panu do nóg i pobłogosławić na drogę po ojcowsku i po synowsku. Nie wesoła to droga, może i kalwaryjska nawet, ale znać Pan Bóg