Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/105

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Ja ta nie wiem, — oburknął Wawrzyniak, którego ta rozmowa widocznie niecierpliwiła, — jak panienka sobie chce.

— Nie, za pieniądze nie, — rzekła Ludmiła. — Kiedy tak, to już róbcie, co wam się podoba... Wszystko mi jedno zresztą... Ona mi niepotrzebna, ta lipa... No, bywajcie zdrowi, Macieju, życzę wam powodzenia na większem gospodarstwie. Cóż to, syna osadzacie na kolonii?

— Pewnie, że syna, panienko; żonaty już, a w chałupie z nami siedzi, ale cóż, dwadzieścia morgów wszystkiego wziąłem, nie starczy na dwóch!

Zaczął wzdychać, pożądliwie spoglądając na miskę żuru, który baba postawiła przed nim. Ludmiła kiwnęła mu przyjaźnie głową i wyszła, nie wiedząc prawie, co się z nią dzieje. Łzy gwałtem cisnęły się jej do oczu, ale je powstrzymała. Czuła, że chłopi poczytaliby ją za waryatkę, gdyby nie zapanowała nad sobą. Ściskał ją za gardło żal i gniew. Zła była, że tu przyszła, nie zastanowiwszy się wprzódy nad tym krokiem, który teraz wydawał się jej dziecinnie śmiesznym. Cóż jej po ulubionej lipie, kiedy cała jej wioska rodzinna przechodzi w obce ręce?

A jednak to drzewo zapisało się niezatartemi zgłoskami w jej młodocianej duszy. Pod niem bawiła się w skwarne dni letnie u stóp matki, jako dziecko, pod niem czytała książki, których treść przyświecała jej dotąd, pod nią marzyła, jako dzieweczka, budząca się dopiero

97