Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/104

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Toć wiem, — rzekł Wawrzyniak, — dziecko mi panienka wyleczyła, ale...

— Ale co? — nalegała.

— Ale to naprawdę, nie moja lipa. Drzewo strasznie zdrowe i grube, tarcic z niego narznie, że ha! Z dziesięć rubli a może i ze dwadzieścia dadzą za nie po ciemku. Na stołki, na ławy, na niecki byśmy wzięli, a tak... I po co to panience o lipę marną się turbować? Taka jak każda insza! Żeby to na niej kapliczka była, albo chociaż Matka Boska poświęcona, to nikt by nie ruszył... Przecież panienka sama powiada, że już tu nie wróci, to i po co ostawiać, kiedy i tak panienka nie będzie pod nią siedziała.

— Tak, prawda, ale przyjemnie by mi było, żeby ona sobie dalej rosła... — jąkała Ludmiła, nie mogąc i nie chcąc tłómaczyć się przed chłopem.

— Wie panienka co? — rzekł w końcu Wawrzyniak, — ja panience powiem; we czwartek będzie narada u sołtysa, to ja życzenie panienki kolonistom przedłożę, może się i zgodzą drzewinę ostawić. A jeszcze żeby panienka chciała zapłacić, to napewno by przystali...

— A ile? — zagadnęła po chwili milczenia, Ludmiła.

— A bo ja wiem? Ze dwadzieścia rubli chociaż, bo drzewo grube i zdrowe; warte panienko, warte!...

— To dla mnie za drogo by było, — rzekła z wysiłkiem.

96