Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/101

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
Nazajutrz nad wieczorem Ludmiła wymknęła się niepostrzeżenie z domu i z koszyczkiem w ręku, biegła ł- szybko przez ogród, za rzekę, do wsi. Zjawienie się jej wywołało ruch, dawno bowiem panienka nie była tutaj. Dzieciaki opuszczały swoje zabawy, i przypadały jej do rąk, żeby je umazać zabrudzonemi buziami. Ona gładziła, jak zwykle, płowe główki, potem wydobywała z koszyczka jakąś bagatelkę i wtykała malcom.

— Już mnie nie zobaczycie więcej, — mówiła im, — odjeżdżam daleko, daleko i nie wrócę nigdy; rozumiecie? nigdy! Czy będziecie o mnie pamiętały?

Dzieci patrzyły na nią zdziwionemi oczami i uciekały w milczeniu do chałup, pokazać starszym otrzymany na pożegnanie podarunek.

Panna Ludmiła wchodziła za niemi do wnętrza i zamieniała parę słów z włościanami. Pytała o gospodarstwo, o dzieci, o chorych, o urodzaje, ale dziś słowa więzły jej w gardle. Słuchała obojętnie, a nawet z niechęcią żalów, jakie rozwodzono nad jej wyjazdem; zdawało się jej bowiem, że w słowach chłopskich tkwi obłuda.

— Tak, żałują, że odjeżdżam, a w głębi duszy są zadowoleni, bo im ojciec sprzedał Kołatyn.

I uciekała, chociaż starano się ją zatrzymać. Więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z dobrego serca pozostawiała odwiedzanym drobne podarunki, najczęściej lekarstwa i nasiona ze swego ogrodu, potem biegła dalej, witana uśmiechami. W końcu nie wstępowała już do

93