Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/285

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

zmęczenie i niesmak czasami. Sam marzyłem o podobnem życiu na łonie przyrody. Była chwila jeszcze tam w Kołatynie, żem postanowił tak właśnie uczynić. Pytałem nawet chłopów, czyby nie odprzedali kawałka ziemi; w ostateczności gajowym bym nawet został... Tak, gajowym — powtórzył, widząc uśmiech niedowierzania na jej twarzy. — Czyż to nie wszystko jedno, byle oddychać świeżem, balsamicznem powietrzem lasu, byle pławić wzrok w zieleni... i w niebiosach przepaścistych.

— Nie mówiłeś mi o tem.

— Bo wielkie szczęście zawsze gasi mniejsze! — odparł, całując jej ręce. — Więc postanowione? — dodał, żartobliwie, patrząc jej w oczy. — Kiedy pani rozkaże?

— Jabym stąd uciekła w jednej chwili! — zawołała. — Będziemy się rozglądali, może znajdziemy coś odpowiedniego dla nas; przecież mamy pieniądze, wystarczy na zakupienie niewielkiego ogrodu z domem z kawałkiem roli. Tylko jak najdalej od Warszawy, gdzieś w głuchym zakątku! dobrze?

Rozmowę tę przerwał Olaski, wracający z fabryki. Kiedy mu córka opowiedziała o swoich projektach, z początku protestował.

— Cóżto, kolonistami, czy Robinsonami chcecie zostać? — mówił, śmiejąc się. — Tobie, Ludo, zawsze w głowie co nowego świta. I myślisz, że on — wskazał na Chojowskiego — wytrzyma z tobą na pustkowiu? A zresztą, czy dacie sobie radę? Przecież z ogrodu samego trudno wyżyć. On się nie zna na gospodarstwie, stracicie tę parę tysięcy i tyle!

277