Wysiadłszy, podróżny pobiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Kiedy jednak stanął podedrzwiami i przeczytał na mosiężnej tabliczce napis: „Kazimiera Komirowska,“ nie miał już siły pociągnąć za dzwonek. W końcu jednak zaczerpnąwszy tchu, szarpnął za gałkę. Przez długą chwilę nie otwierano mu, nareszcie stuknął zatrzask i ukazała się głowa służącej.
— Czego pan sobie życzy? — zagadnęła tonem, w którym przebijała niechęć.
— Czy pani w domu?
— Pewnie, że w domu. Dziesiąta.
— No to powiedz, że... ktoś przyjechał zdaleka i chce się z panią widzieć...
— Dziewczyna, obrzuciwszy raz jeszcze badawczem spojrzeniem późnego gościa, odwróciła się i wybiegła do sąsiedniego pokoju.
Po chwili zaszeleściała suknia kobieca.
Pani Komirowska przypatrywała się mężowi, nie mogąc poznać w tym posiwiałym, zmęczonym człowieku pełnego sił młodzieńca, z którym rozstała się przed laty. usłyszawszy jednak swoje imię, wymówione drżącemi ze wzruszenia wargami, krzyknęła radośnie „Bolesław!“ i rzuciła się w otwarte Szeroko ramiona męża.
— To ty? Boże mój! prędzejbym się śmierci spodziewała! Jakim
sposobem? Kiedy?