Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/186

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— No, i cóż wuj na to? — zagadnął wreszcie, widząc, że pan Bolesław milczy uparcie. — Jak widzę, wuj nie ma wcale żyłki do przemysłu. A szkoda, bo wuj nie bez zdolności nawet. Tak, z niczego się dorobić, to sztuka nie lada. Ja bardzo cenię takich ludzi, szanuję, choćby nawet byli szubrawcami zkądinąd, bo, powiadam, trzeba na to przymiotów nielada, żeby z piasku bicz ukręcić.

— Rzeczywiście zgadłeś — rzekł Komirowski, podnosząc się. — Zostanę tutaj. Poradź mi tylko, do czego się wziąć. Ale tu koniecznie, w Warszawie.

— Eh, to nie łatwo, proszę wuja, wuj jest za idealny na dzisiejsze czasy i napewno straci! No, zobaczy się jeszcze. Może wuj zmieni zdanie. Do widzenia! A cóż Warszawa!? wyładniała, co?

Pan Bolesław wyszedł od siostrzeńca odurzony zupełnie. Zdawało mu się, że powraca z innego świata, aniżeli ten na jakim żył dotąd. Pozwalał się potrącać, był jak lunatyk, nie widział nic, prócz delikatnej twarzy Leonka, demona o anielskich skrzydłach i tej strasznej głowy, Spoglądającej w otwartą przepaść. W uszach dźwięczały mu niedawno słyszane wyrazy: „Pieścimy oko kształtami Wenery medycyjskiej, boski Tycian... Dalekonośny pocisk, armia przemysłowa.“ W jego wyobraźni rozwijała się walka o byt w pośród dymów fabrycznych... Czyż on jest naprawdę ślepcem, mamutem odgrzebanym w lodowcach syberyjskich, spoglądającym na wszystko oczami z przed tysięcy lat.

Chyba tak, bo wszystko na tem rodzinnem miejscu, do którego niegdyś czuł się tak przyrośniętym, jak drzewo do ziemi żyznej, takie

178