Wystarczało mu, że wreszcie osiągnął od tak dawna wymarzony cel, że się wyrwał ze znienawidzonych murów, że się znajduje pod szerokiem niebem, że widzi dookoła horyzont, niezamknięty szeregami brudnych kamienic, niezamglony kurzem, że pierś jego oddycha swobodnie, a oko spoczywa na zieleni, czystej i młodej, jak uczucia rodzące się teraz w jego duszy...
Wobec majestatycznego spokoju przyrody, Warszawa wydawała mu się jakimś dzikim potokiem górskim, płynącym w szalonym rozpędzie po skałach, w którym fale lódzkie przeskakują jedna przez drugą, rozbijają się w pył o kamienie, pienią się i szumią, spiesząc się niewiadomo dokąd i po co, w bezmyślnym wyścigu do objęć morza nicości, które je wszystkie ma pochłonąć prędzej czy później...
Tutaj zaś przyroda poważna i spokojna, jak dojrzały mędrzec, tchnie majestatem swej wielkości, samej w sobie, samej dla siebie... pociąga duszę na wyżyny, skąd ją zepchnęło życie zdala od jej powabów.
Oko młodzieńca spoczywało z rozkoszą na falujących niby szmaragdowa toń, porosłych kłoszącem się zbożem, niwach, pławiło się w bezmiarach lazurowego sklepienia, ucho jego pieściły rozgwary, ale jakież inne, aniżeli te, w jakich dotąd przebywał! Brzmiała w nich jedna tylko nuta, — nuta miłości, przenikająca wszechwświat cały, a wygnana
ze zbiorowisk ludzkich. Wsłuchiwał się w głosy przepiórek, oddających się jej słodyczom w młodej runi zbożowej, skowronkom, które wzbite aż pod obłoki, niewidzialne dla oka, nuciły na cześć