Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/26

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Moja Andziu, dajże pokój, — tłómaczył Zgórski, zakłopotany wynurzeniami żony, — cóż to pana obchodzi?...

— To pani ma i córkę? — zagadnął pan Stanisław.

— Mam panie, tu w Warszawie. Razem z nami mieszka...

— Nigdy nie miałem przyjemności...

— W zajęciu cały dzień biedactwo, wraca dopiero o jedenastej wieczór...

— Dopiero, — wyszeptał buchalter, ździwiony nieco.

— Jest... jest kasyerką w cukierni, prawie to samo co służąca! Mój Boże, czy ja kiedy myślałam, że moja Zosia, moja jedynaczka będzie się obcym ludziom wysługiwała od rana do późnej nocy i to za marne piętnaście rubli na miesiąc?

Pani Zgórska podniosła do twarzy swój fartuch kucharski i obcierała łzy, spływające obficie, po spalonych przy kominie policzkach. Pan Stanisław czuł się prawie tak samo zakłopotany, jak mąż tej biednej kobiety, która dotąd nie potrafiła się oswoić ze swoją nową pozycyą.

— Praca nie ubliża, — mówił młodzieniec, czując, że trzeba przecie coś powiedzieć. — Niech się pani pocieszy tem, że dziś nie jedna pani córka musi szukać chleba u obcych. W fabryce naszej, w kantorze, jest także kasyerką młoda panienka z bardzo dobrego domu,

18