Wstaje właśnie świt dnia letniego... Nadziemskie jakieś światło wpada do przedziału i walczy z blednącym płomieniem dogasającej świecy, wydobywając z cienia kształty waliz i zawiniątek zalegających półki.
Nie słychać nic, prócz świegotu jaskółek, siedzących rzędami na drutach telegraficznych, stuku młota żelaznego na obręczach kół i kroków wsiadających pośpiesznie do wagonów ludzi. Ale wnet ta nadziemska cisza pierzcha jak przyjemny sen, rozlega się przeraźliwy gwizd, potem oddech ciężki lokomotywy i ściana zaczyna znowu wibrować. Wibruje tak już dawno, dawno, od samego Irkucka. Zobojętniał na ten ruch i gdyby nie głowa, nie zważałby na niego wcale... Kładzie się na dawne miejsce i pogrąża się znowu w pół sen...
A jednak w tej skołatanej głowie muszą się gnieździć jakieś rozkoszne marzenia, bo poorane czoło od czasu do czasu staje się gładkiem, jak zwierciadło spokojnego jeziora i rozlewa się na niem błogość