miejscu zarunią się zboża, zazielenią kartofle i jarzyny. Szmat ziemi kulturnej przeobrażał się w dziką nieledwie pustynię, a na nim, jak przed tysiącami lat wstecz, zawrze znowu walka człowieka z przyrodą skąpą i twardą o kawał czarnego chleba.
Cywilizacya uciekała stąd, naciskana przez barbarzyństwo, piękno przez brzydotę, światło przed mrokiem.
— Smutno się robi w Kołatynie, — rzekł pan Stanisław, przyglądając się zniszczeniu.
— To też wkrótce wyjeżdżamy. A panu dużo czasu pozostało jeszcze z urlopu?
— Kilka dni zaledwie, proszę pani.
— To dobrze, możemy odbyć drogę razem.
— Byłoby mi bardzo przyjemnie, ale...
Uciął, bo dziś rano postanowił nie wracać wcale; przez całą noc marzył, że sobie kupi od Olaskiego albo od chłopa kawał ogrodu, osiądzie na nim, zamieni się z buchaltera na sadownika hodującego owoce i jarzyny. Sprzeda wszystko co posiada, podniesie wkładki z kasy przezorności i uciuła sobie ze trzysta rubli. To wystarczy na morgę albo na dwie.
Niech się dzieje co chce. Dość już ma tej szarpaniny o kawałek chleba, dość widoku robigroszów i ich marnych zabiegów, dość jeszcze marniejszych przyjemności. Odrodzi się w nim człowiek dawny, którego krew płynie w jego żyłach i dopomina się o swe prawa dziedziczne.