Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/64

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Stąd, gdzie pani teraz żyje.

— Pan mówi samemi zagadkami, — rzekła tonem wyrzutu.

— A przecież powinnibyśmy rozumieć się lepiej wzajemnie. Ja już jestem wygnańcem, a pani będziesz nim jutro.

Spoważniała nagle, oczy rozweselone na chwilę zagasły.

Spojrzała uważnie na towarzysza i szła obok niego, oskubując trzymany w ręku bławatek.

— Jestem buchalterem w fabryce, — rzekł po chwili pan Stanisław, — to znaczy, barometrem zysków i strat, wskazówką na zegarze szczęścia swego pryncypała, uosobieniem suchego, nieubłaganego rachunku.

— Prowadzi pan księgi?

— Siedzę w nich po same uszy przez cały rok, po dziesięć godzin na dobę.

— Nie zazdroszczę panu, — rzekła ze współczuciem, — wolę najcięższą pracę na wsi, niż najlżejszą w mieście.

— Pani nie lubi Warszawy?

— Ani lubię, ani nie lubię, bom nigdy w niej nie była, chociaż mam już ośmnaście lat. Największe miasto, jakie znam, to Radom. Po co jeździć, jeżeli się niema żadnego interesu? Szkoda tylko pieniędzy. Czy pan wie, że ja nawet teatru dotąd nie widziałam? Taka ze mnie zaśniedziała wieśniaczka. Pewnie pan z taką nawet rozmawiać nie znajduje przyjemności.

56