W prostocie swego ducha, wierzyła niemal, że duch tej staruszki, na kolanach której spędziła pierwsze lata swego życia, przebywa na cmentarzu i spogląda na nią z żalem i współczuciem, że wyrzuca jej to mimowolne opuszczenie, że będzie tęsknił za nią, cierpiał, jeżeli jej modlitwa nie wzniesie się do nieba stąd właśnie.
— Ja muszę, muszę, — powtarzała, jakby na swoje usprawiedliwienie się — ale nie zapomnę nigdy, przenigdy!
Wzięła garstkę ziemi, przesyconej ostrą, niedającą się bliżej określić, a tak dobrze znaną każdemu wonią i powlokła się dalej ze spuszczoną głową, jak winowajca.
— Muszę, muszę, — powtarzała sobie rozpaczliwie.
Zorza wieczorna kładła już ostatnie płomienie na obłoki, kiedy panienka znalazła się pod krzyżem. Tutaj postanowiła złożyć cały ciężar, pod którym upadała bezsilnie. Uklękła i podniosła oczy na Chrystusa ukrzyżowanego.
Płomienie z obłoków spływały na jego twarz i ozłacały ją jakąś nadziemską aureolą. Wyrzeźbiona nieumiejętną ręką postać zamieniła się nagle w arcydzieło, wykwitła na niem taka dobroć, taka błogość, taka niebiańskość, jak nigdy przedtem... Ludmiła patrzyła i w serce jej wlewała się powoli na miejsce goryczy, dziwna słodycz. Ale zorza zagasła, a wraz z nią znikły blaski z figury Zbawiciela, Ludmiłę owiał zimny dreszcz, słodycz znowu w żółć się zamieniła.
— Mam przebaczenie, — szepnęła, — o dzięki Ci, dzięki.