Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/272

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
Pan Stanisław miał teraz daleko do narzeczonej, odkąd Olaski zajął posadę w nowej fabryce; musiał biedz na sam kraniec miasta, w pustkowia, zaludniające się tylko w pewnych godzinach zawsze się śpieszącymi, bladymi, poczerniałymi robotnikami, gdzie zamiast drzew sterczały w niebo ceglane kominy, spowite w czarne dymy. Zmęczony umysłowo i fizycznie wchodził co wieczór o ósmej w obszerne, ponure, brudne, błotniste podwórze i dzwonił do niskich drzwi w nieotynkowanej, rozpaczliwie nagiej oficynie. Ludmiła otwierała zawsze sama, nadstawiając mu białe czoło do pocałunku, poczem prowadząc się za ręce szli do niskiej długiej izby. Był to największy pokój Olaskich, tutaj narzeczeni codzień spędzali razem parę godzin.

Ludmiła nalewała jak dawniej, w Kołatynie, herbatę, ojciec czytał gazety, matka dłubała jakąś robótkę. Do wieczerzy młodzi siadali w kącie, pod oknem, na miękiej, wąskiej kanapce i prowadzili półgłosem rozmowy, rwące się co chwila, ale zawsze zajmujące, bez względu na przedmiot. Najczęściej pan Stanisław nie słuchał wcale co mówiła, zapatrzony jeno w jej oczy, splatając swoje spojrzenia namiętne, gorące, to znów utulające, tkliwe, uwielbiające z promieniami jej źrenic. Kiedy głęboki, błyskotliwie barwny, metaliczny głos Ludmiły ucichał, Chojowski, jakby zbudzony z marzeń, poruszał wargami, rzucił pytanie i znowu zatapiał się w milczący zachwyt.

Ale jakże daleko te wszystkie zapytania odbiegały od myśli młodzieńca! Dobrowolnie wyrzekał się tych, co mu się paliły w głębi

264