Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/173

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Doprawdy? No i cóż takiego? Może walca?

Leon uśmiechnął się.

— No, to nie żadna muzyka, proszę ojca. Żałuję czasu na coś podobnego. Układam, a nawet już kończę koncert salonowy na cztery ręce. Pochlebiam sobie, że spodoba się, układ dość oryginalny. Chce ojciec?

Nawpół ubrany dopiero zgarnął z taburetu kilka książek na podłogę i usiadłszy zaczął grać, przerabiając sobie na dwie ręce.

— Była to rzeczywiście muzyka nie zła, przynajmniej podobała się panu Bolesławowi jako wykonanie, bo na pięknościach utworu, najeżonego sztucznemi trudnościami i dziwactwami, nie potrafił się poznać.

— Finał trzeba jeszcze zmienić w paru miejscach — mówił Leon, podnosząc się. Kosztowało mnie to sporo pracy.

— Grałeś że znawcom? — zagadnął Komirowski, którego serce napełniło się dumą.

Młodzieniec machnął ręką lekceważąco.

— Prawdę mówiąc, niema komu — rzekł.

— No, chociażby profesorom z konserwatoryum.

— To są muzykusy, proszę ojca. Nie, po co? to nie podobne do znanych arcydzieł, nie pachnie ani Bachem, ani Chopinem, więc kręciliby głową. Zresztą, nie lubię zasięgać niczyjego zdania. Chcę tworzyć niezależnie od wszelkich wpływów, chcę być sam, im bardziej

165