Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/137

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— A gdybym tak naprawdę wyszukał dla niego cośkolwiek? — myślał, siedząc przy obiedzie.

Zgórski pracował. Jak przedtem, tak i teraz leżały przed nim arkusze papieru, pokryte bujnem pismem. Ujrzawszy Chojowskiego, zmieszał się trochę.

— Na kopistę się wykierowałem, — rzekł z udanym uśmiechem, — ale i tej roboty zaczyna mi brakować. Widocznie do niczego już się nie zdam.

— Pamiętam o panu, — zaczął Chojowski, — mówiłem z właścicielem fabryki, gdzie mam posadę, i...

Zaciął się, ale stanęły mu przed oczami zaczerwienione, wychudłe policzki Zgórskiej i błagalny gest, z jakim go prosiła przed chwilą. Zdecydował się więc.

— I... obiecano mi... — wykrztusił. — Nic wielkiego, naturalnie...

— Mówił pan? — rzekł Zgórski, ożywiając się, — doprawdy? Dzięki, dzięki!...

Pochwycił dłoń Chojowskiego i potrząsał nią silnie.

— Nie żądam wiele, niech pan zapewni, że będę spełniał wszystko, co mi każą. W fabryce? I czem ja mógłbym zostać, proszę pana? Prostym robotnikiem chociażby, jeżeli tylko mi pan przyrzeknie, że nikt się nie dowie... bo... nie chciałbym, żeby córka... rozumie pan, nieprawdaż? to by nie wypadało przez wzgląd na Zosię...

129