Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/122

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— To bardzo ładnie z ich strony, — mówiła pani Bronisława, kiedy chłopi wyszli z pokoju. — A mnie się zdawało, że oni dla nas tacy obojętni.

Ludmiła słysząc to, czyniła i sobie wyrzuty, że niesłusznie posądzała tych ludzi o brak serca. Przypomniała sobie rozmowę z Wawrzyniakiem, który przecie był tutaj pomiędzy innymi.

Tacy oni widać, to trudno, pomyślała.

Chojowski, korzystając z zamieszania, jakie się zrobiło przy wychodzeniu chłopów, uciekł do swojego pokoju i zabierał się do upakowania rzeczy. Żal mu było Kołatyna prawie tak samo, jak tych, co go mieli opuszczać na zawsze. Czuł, że ten miesiąc, spędzony tutaj, zapisze się złotemi zgłoskami w księdze jego smutnego życia. Dusza skąpała mu się w zdroju świeżych, potężnych i Słodkich wrażeń i w tym orzeźwiającym powiewie przyszłość wstawała przed nim jaśniejsza i pogodniejsza.

Przygotowania do drogi nie trwały długo z jego strony. Siedział jeszcze czas jakiś w oknie, wypatrując Ludmiły, ale nie spostrzegł jej. Biedaczka pracowała ciężko z matką, pakując odzież, sprzęty i mnóstwo drobiazgów, które ocalały z pogromu i miały jechać do Warszawy. Oddawała się z przyjemnością tym zajęciom, szukając w nich zapomnienia i znieczulenia, tak jej teraz potrzebnego. Bała się poprostu mieć wolny czas i zastanowić się spokojnie nad tem, co się działo. W główce jej i w sercu myśli i uczucia goniły się, ścierały, mieszały, roiły, jak pszczoły, kłębiły jak węże, panował zgiełk bolesny i zgrzyt

114