Przyszedłszy raz, jak zwykle z kantoru do mieszkania Olaskich, zastał Ludmiłę samą. Siedziała przy otwartem na oścież oknie, z książką na kolanach. Nie czytała jednak; Oczy jej błądziły po skrawku nieba, ujętego w ramy blaszanych dachów i poczerniałych kominów, jakby chciały wydostać się daleko, daleko, na szeroki horyzont.
Było w nich tyle tęsknoty, tyle niewypłakanych łez, że pan Stanisław zamknął je długiemi pocałunkami współczucia.
— Cóż to za smutne myśli opanowały panią? — zagadnął żartobliwie.
— Tak, zastanawiałam się nad tem, co się teraz dzieje w Kołatynie.
— Ciągle ten Kołatyn! Zaczynam być o niego zazdrosny; z pewnością Ludeczka nie tęskniła by za mną, tak jak za nim. Słyszałem już tyle razy, żeś do niego przywiązana, że go kochasz, — dodał z lekkim wyrzutem — a o sobie mogę się tylko domyślać, że zajmuję skromny jakiś kącik w tem biednem serduszku. Czy to sprawiedliwie, panno Ludmiło?
— Sam mi powiedziałeś kiedyś, że chore dusze są niedostępne dla słodyczy miłości — rzekła po chwili milczenia — a moja dusza choruje i... gniewam się na siebie za to, że się tak dałam opanować tęsknocie, ale cóż zrobić. W tej chwili dałabym rok życia, żeby choć na godzinkę zobaczyć tamte strony.
— Więc teraz jeszcze nie możesz mnie kochać?