Lecz nie, dotknięcie to jest raczej pocałunkiem, składanym na czole braterskiem, aniżeli targającą nerwami rozkoszą. Tak się żegna odchodzące, a drogie nam rzeczy...
Pan Stanisław tłumił oddech. Miałby sobie za świętokradztwo niemal, przerwać samotność tej dziewczyny, szukającej ulgi we łzach wylewanych skrycie na ten zimny kamień.
Nareszcie nieznajoma podniosła się z głębokiem westchnieniem, poprawiła instynktownym ruchem zsuwającą się z pleców chustkę i oddaliła się równie wolno, jak nadeszła. Pan Stanisław nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie śledzić. Przesuwając się chyłkiem, pomiędzy krzakami, widział, że się zatrzymała przed starą lipą, objęła ją białemi ramionami, jak ukochaną osobę i okrywała spękaną, chropowatą korę pocałunkami, jeszcze gorętszemi aniżeli te, jakie składała przed chwilą na kamiennej ławce.
Potem błądziła od drzewa do drzewa, zatrzymywała się w altankach, okrytych płaszczem dzikiego chmielu i owiana smętkiem wpatrywała się w grupy jesionów starych, szemrzące w porannym wietrzyku, w końcu stanęła nad ukrytem w cieniu źródełkiem, które pluskało dźwięcznie rtumieniem przezroczystej wody, wypływającej z pod dużego omszałego głazu. Podsunęła dłoń, napełniła tę różano-alabastrową czarkę przezroczystym płynnym kryształem i zaczęła zwilżać zaczerwienione płaczem oczy.
Biała jej postać znikła w gąszczu, ażeby niebawem się ukazać znowu już po za ogrodem na drodze, pomiędzy zbożami. Szła skąpana