Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/113

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Nie wiem, nie wiem, ale dobrze, żem przyszedł, prawda, że dobrze? Niech pani przekona się przynajmniej, że jeszcze ktoś panią kocha... jest pani życzliwym, — poprawił się spiesznie.

— Co pan mówisz? — rzekła przestraszona, — czego pan chce odemnie?

Wyrwała mu dłonie, ale nie potrafiła nadać swemu głosowi innego brzmienia, jak słodkie i drżące wzruszeniem głębokiem. Ah, jaką wdzięczność czuła dla tego człowieka! Jaki wydał się jej piękny z temi łzami w oczach, z temi zbielałemi i wibrującemi trwogą śmiertelną wargami, trwogą o nią, o jej życie! Na jego poczciwą twarz zlewała się kaskada kosmicznego Światła i rozpryskiwała się w tysiączne iskry na załzawionych rzęsach, stał pomiędzy nią a pluskającemi falami, gotów własnem ciałem bronić do nich dostępu tej, o której niedawno marzył, jak o słońcu na dalekiem niebie, a którą teraz trzymał w objęciach.

— Nie gniewaj się pani, panno Ludmiło, — prosił, — ale ja nie mogę udawać, nie umiem... Kocham panią, ale nietylko za to, żeś piękna i młoda. Kocham dlatego, że cierpisz i tęsknisz, że kochasz sama, choć nie mnie. Pani mnie rozumiesz, oddawna zrozumiałaś, tak jak ja ciebie. Nie odpychaj mnie! Pójdę z tobą, tam na wygnanie, zasłonię cię, będziemy razem wspominali, razem boleli! Chcesz?

Ona słuchała tego potoku gorących słów, odurzona ich nieoczekiwanem znaczeniem i doniosłością. Chwilami zdawało się jej, że śni i dotykała czoła, ale nie! Ten człowiek nie kłamał, z jego ust płynęła

105