Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/231

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Podczas jego gry w saloniku toczyła się półgłosem rozmowa. Komirowska, pogrążona razem z Olaską w staroświeckiej kanapie, nie mogła się powstrzymać, żeby nie chwalić swego jedynaka.

— Czy pani uwierzy, że on prawie wcale się nie uczył muzyki? Dwa lata wszystkiego brał lekcye, jeszcze na uniwersytecie będąc. Niech mi tak zagra ktoś, co skończył konserwatoryum. Daj się raz wreszcie poznać, Leonku, powtarzam mu ciągle, wystąp z koncertem w Towarzystwie muzycznem chociaż na początek, napiszą o tobie, zostaniesz sławnym... Ani chce słuchać! Nie będę grał tutaj, powiada. Nie i nie! I trzeba mu przyznać słuszność. Kto pragnie zostać czemś, musi się zagranicą pokazać, a potem dopiero do Warszawy przyjechać, to go złotem obsypią a jak tego nie zrobi, to pies o nim nie będzie wiedział! Ten chłopiec do wszystkiego ma talent. A jaki! marnuje się biedak, bo mu środków na kształcenie się brak. Miałby ochotę do Włoch się wybrać na parę lat, ale za co? Myślał, że mu ojciec da...

— Dlaczegóżby nie miał dać? — przytakiwała Olaska, która się coraz lepiej dostrajała do Komirowskiej.

— Pani nie zna mojego męża! — mówiła coraz ciszej pani Kazimiera. —Zdziwaczał formalnie tam na Syberyi, wolałby, żeby Leon do czego praktycznego się wziął. Możeby tak jak on tam w Irkucku piekarnię założył? bo już nie wiem co! Czy pani da wiarę, że Bolesław naprawdę zamierzał tu w Warszawie gdzie sklepik otworzyć. Ledwiem mu to wyperswadowała. Syn artysta — a ojciec sklepikarz. Drogę by chłopakowi zamknął i tyle. — Leonku, jeszcze tego mazurka

223