Panienka, zwykle blada, zarumieniła się, jak rozpalone w ogniu złoto i czekała w rozkosznem uniesieniu.
Stało się. Trzeba spełnić obowiązek — myślał sobie z rozkoszą pan Stanisław.
— Niech mi pani powinszuje — rzekł krótko — jestem narzeczonym.
Na twarzy panny Wandy najprzód odmalowało się zdziwienie, które przez chwilę walczyło z rozlanem w rysach upojeniem, ale wnet ustąpiło miejsca przestrachowi i rozwarte rozkosznie usta wykrzywiły się boleśnie.
— Pan narzeczony? — powtórzyła, jakby nie zdając sobie dokładnie sprawy ze znaczenia tych słów.
— Panny Ludmiły Olaskiej — dokończył twardo, prawie szorstko.
Sądził, że wybuchnie płaczem, lecz omylił się. Kasyerka zbladła tylko... jakiś czas oddychała szybko, potem zaczęła się uśmiechać, zebrawszy całą siłę woli. Śmiech ten był najprzód podobny do jęku, później przeszedł w spazm dławiony, wreszcie rozpłynął się w metaliczną gamę.
— Mam panu powinszować? Ależ winszuję! winszuję! I to mi pan chciał powiedzieć? tylko to?
Robiła nadludzkie wysiłki, żeby zapiąć pelerynkę. Pan Stanisław mimowolnie zbliżył się, żeby jej dopomódz, ale odepchnęła go energicznym ruchem.