W obszernym pokoju naprzeciwko wielkiego kredensu jesionowego, zajmującego całą ścianę, siedział już jakiś mężczyzna w kurtce poplamionej, w długich, mocno zabłoconych batach, w koszuli kolorowej, w spodniach podbitych skórą i wyświeconych; znać tylko co zlazł z konia, bo jeszcze trzymał zużytą szpicrutę w ręku zwisłem bezwładnie na poręczy staroświeckiego krzesła. Usłyszawszy szelest, odwrócił się zlekka i apatycznie wlepił znużone szare oczy we wchodzącego. Po jego spalonej od słońca, spękanej od wiatru i słoty twarzy, przebiegł wyraz zniechęcenia. Podniósł się ciężko, z wyraźnym wysiłkiem i wyciągnął dłoń do przybysza.
— Zapewne rządca, dźwigający łaskawie zrzucone na jego barki obowiązki właściciela, — pomyślał pan Stanisław.
— Jestem Olaski. Niech pan siada! Zaraz podadzą nam śniadanie — rzekł.
Pan Stanisław przedstawił się także, zdziwiony doznanym zawodem. Nie sądził bowiem, żeby ten niepozorny człowiek był samym właścicielem majątku.
— Wyobrażałem go sobie zupełnie inaczej, — myślał, czując jeszcze uścisk twardej dłoni.
W tej chwili otwarły się drzwi i stanęła w nich młoda panienka, ubrana w niebieską, perkalową sukienkę, niosąc tacę.
Pan Stanisław odrazu poznał w niej ową samotnicę, która niedawno błądziła w parku, zraszając gorącemi łzami kamienne ławki.