Ujrzawszy nieznajomego, kiwnęła główką i spokojna już, zaczęła wydobywać z kredensu szklanki, spodki i łyżeczki.
— Moja córka, — rzekł Olaski, takim samym, uwięzionym w piersi głosem.
Panienka podała mu spracowaną i czerwoną, ale małą rączkę, ogarniając go na chwilę pytającem spojrzeniem, obrzmiałych jeszcze oczu.
Być może, że w jego twarzy wyczytała współczucie i sympatyę, bo na policzkach jej zjawił się przelotny uśmiech, nikły jak promyk słońca, strzelający z poza deszczowej chmury.
— Pan na długo? — rzuciła, widząc, że trzeba coś powiedzieć.
— Na parę tygodni, ale zdaje mi się, że się źle wybrałem. Państwo podobno sprzedali majątek i przenoszą się na stały pobyt do Warszawy. Szkoda, tu tak ładnie.
— Oh, prześlicznie! — zawołała z żywością panienka. — Nigdzie tak pięknie być nie może! Prawda?
I uśmiechnęła się powtórnie, ale już zupełnie inaczej.
— I my żałujemy, że się stąd musimy wyprowadzać. Ale to trudno! — dodała z westchnieniem. — Pan kawy, czy herbaty?
— Kawy, jeżeli pani pozwoli.
Podsunęła mu dużą filiżankę.