Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/258

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
Komirowski od samego świtu wpatruje się w rolety, za słaniające okna od saloniku i nadaremnie stara się zasnąć powtórnie. Dwudziestoletnie przyzwyczajenie stało się drugą naturą. Tam w Irkucku o tej porze krzątał się już na dobre w piekarni, wydawał pieczywo staremu Ibrachimowi, który kładł je do dużych koszów i punkt szósta wyjeżdżał na miasto. Dzień letni nie przeszkadzałby mu zmrużyć powiek, boć przecie spał smacznie nawet podczas ciągnących się w nieskończoność nocy ametystowych, zdobiących się stubarwnemi koronami zórz polarnych, których blaski tyle razy podziwiał ze swojego łoża. Od tak dawna siedzi już w Warszawie i zawsze powtarza się to samo. A jednak sen przydał by mu się bardzo... Człowiek śpiący nie myśli bowiem, a jemu własne myśli sprawiają największą przykrość. Co rano do samego śniadania pan Bolesław zastanawia się nad swojem położeniem, nad Leonem, nad Kazią, i coraz smutniej robi mu się na duszy. Ten niepokój o jutro, ta ciągła walka z otoczeniem, z rodziną, z całą Warszawą nawet, cięży mu daleko więcej, aniżeli praca tam na Syberyi, gdzie po znojnym dniu kładł się spać w błogiem zadowoleniu z samego siebie, z tem słodkiem przeświadczeniem, że spełnił swoje obowiązki uczciwie, że nie zmarnował ani chwili. Dotychczas czuje się zupełnie obcym, w tem ludnem mieście, nietylko obcym ale niepożądanym, niepotrzebnym nikomu. Nawet rodzina niema z niego nic: posady znaleźć nie może, a pracy samodzielnej boi się wprost rozpocząć. Nie, on w takich warunkach zginąłby niezawodnie, podeptany przez współzawodników, bo nie rozumie tego świata, jaki wyrósł tutaj podczas jego
250